Irek Grin vs Rita Baum

Najnowsze wydanie kwartalnika Rita Baum poświęcone jest miastu Wrocław. Miedzy innymi jego przygotowaniom do pełnienia w roku 2016 zaszczytnych funkcji Europejskiej Stolicy Kultury i Światowej Stolicy Książki UNESCO.

Otwierający numer pisma tekst Piotra Czerniawskiego „Peryferia na sterydach” (można go przeczytać tutaj) poruszył Irka Grina – kuratora Europejskiej Stolicy Kultury 2016 ds. literatury i czytelnictwa – do tego stopnia, że zdecydował się napisać polemikę.

Oto ona:

 

IREK GRIN

Irek_Grin-zdj-262x300

Piotr Czerniawski w swoim tekście „Peryferia na sterydach” pomieszczonym w ostatnim numerze „Rity Baum” informuje nas, że subiektywnie przyjrzy się życiu kulturalnemu Wrocławia. A następnie wzorem koszmarnie już skompromitowanej strategii polegającej na demagogicznym przeplataniu w miarę uczciwych intelektualnie (w przekonaniu autora) obserwacji ze szlagwortami, noszącymi cechy niepodlegającej dyskusji prawdy objawionej, obiektywnej i jedynej, wiedzie nas na manowce. Jestem uczulony na taki rodzaj wypowiedzi, a zatem, gdy uświadamiam sobie, jak ten tekst jest skonstruowany, coś każe mi upomnieć się w czasie lektury o pewne zasady, w które wierzę: słowa „uczciwy” nie da się stopniować, a słowa „prawda”, a właściwie fraz, które mają ją wyrażać, staramy się nadmiernie nie inkrustować jednoznacznie nacechowanymi semantycznie przymiotnikami.

Czerniawski dobrze posługuje się piórem, zapomina jednak, że sprawność językowa autora, nie musi się przekładać na jego rozumienie własnego tekstu, podobnie jak na rozumienie zagadnienia, z którym chce się zmierzyć. W wypowiedziach, usiłujących zawrzeć (szczególnie, gdy posługują się perspektywą historyczną) diagnozę i natychmiastowe rozwiązania problemów życia kulturalnego kilkusettysięcznego miasta w kilku tysiącach znaków kryje się bowiem wiele pułapek. A autor zachłyśnięty czasem potoczystością i uroczą bezwzględnością własnej frazy, dopingowany przez myślące podobnie jak on środowisko, w którym funkcjonuje, nie dostrzega, jak bardzo pobłądził w ocenie faktów i jak wyjałowił, i zamknął drogę do rozmowy, używając języka polityki, gdzie przecież co jakiś czas (mniej więcej co cztery lata) trzeba podnosić Ojczyznę ze zgliszcz i prosić Najwyższego, by nam zwrócił wolną oraz ozusować śmieciówki. Jako doświadczony redaktor mam świadomość, że niewielu autorów zachowuje w rozmowie o swoich tekstach cnotę pokory. Czasem trzeba pomóc. I autorowi i czytelnikowi. To ja pomogę.

Spośród gęstego i pełnego zaskakujących zwrotów akcji tekstu Czerniawskiego wybiorę jako przykład do polemiki fragmenty o życiu literackim Wrocławia, gdyż – mimo, że jestem z Krakowa – zdołałem je przez osiem już lat pracy w tym mieście jakoś poznać. Ponadto próba rzeczowego ustosunkowania się do wszystkich nieścisłości, przekłamań i elementów magii ideologicznej, i myślenia życzeniowego w tekście „Peryferia na sterydach” mogłaby spowodować nieodwołalne i ostateczne zapchanie internetu, a tego by nikt chyba nie chciał. A i tak ten tekst nie będzie krótki. Równoważnikami zdań i błyskotliwością celnych pchnięć językowych bowiem nie da się skomentować nieomylności. Czasem trzeba pokazać, jak ktoś tę nieomylność „zrobił”, choćby po to, żeby nie mieć sobie do wyrzucenia, że się tolerowało bardzo subiektywnie rozumianą prawdę.

Z tekstu Czerniawskiego wynika, że w czasach, gdy Wrocław był miastem Różewicza i Karpowicza to było naprawdę coś. Trochę to coś pozostaje niedefiniowalne, bo użycie tych dwóch nazwisk równocześnie w kontekście „osobności”, „komety”, „niepokorności” Wrocławia ociera się o nadużycie. Tadeusz Różewicz przeprowadził się do Wrocławia jako sławny już poeta i dramaturg w 1968 (w tym roku po raz pierwszy zgłoszono go do Nagrody Nobla), a wspólnie z Karpowiczem mieszkali tu raptem pięć lat i mówienie o jakimś „ich” mieście ma taką samą wagę intelektualną, jak twierdzenie, że za naszych czasów młodzież była zupełnie inna. Zresztą te pięć ich wspólnych lat to okres najintensywniejszej twórczości Wojaczka we Wrocławiu. Dlaczego więc nie wrzucić i jego do tego worka z wieloma nazwiskami „Wrocławia od morza do morza”, które wymienia poza Różewiczem i Karpowiczem Czerniawski, a to Grotowskiego, Dróżdża czy Janerkę. Wtedy Wrocław byłby jeszcze bardziej coś. Naprawdę trzeba mieć dużo złej woli, by znajdować wspólny mianownik (Wrocław) do bytów tak rzeczywiście odrębnych, osobnych, niedających się oswoić i uchwycić, tylko po to, żeby potem stwierdzić: teraz nie ma już mowy o literaturze we Wrocławiu. Dlaczego? Bo na przykład „na listach bestsellerów znajdziemy tylko Tokarczuk i Krajewskiego”. Jeszcze bez tego „tylko” może miałoby to jakiś sens. Ale ta formuła jest niezrozumiała. Bo o co chodzi? Że Różewicz i Karpowicz na listach bestsellerów byli, a wraz z nimi tłumy wrocławskich autorów? I dlatego byli wyjątkowi? Czy że Tokarczuk i Krajewski są jedynymi przedstawicielami literackiego Wrocławia na listach bestsellerów i to jest źle albo dobrze? Z tekstu można domniemywać, że gdyby takich autorów było więcej, to byłoby lepiej. Tylko że wtedy  pojawiłyby się głosy, że zamiast „niepokorności” miasta mamy we wrocławskich książkach (wydawanych w Krakowie, przyda nam się później ta wiedza) schlebianie niższym gustom literackim. Zresztą zachowanie, które przypomina mi wołanie o czystość rasową, gdy poszukuje się jak największego procenta wrocławskości we wrocławskości i dopiero ponad połowa wrocławskości w całości wrocławskości gwarantuje najwyższą jakość sztuki, uważam za całkowite nieporozumienie. Tokarczuk zamieszkała we Wrocławiu również już jako uznana pisarka i dzierganie jej nazwiska na zakrwawionym sztandarze literackiego Wrocławia poległych ma tyle sensu, ile  dowodzenie krakowskości Miłosza i Krynickiego, warszawskości Pilcha lub Orbitowskiego, lub beskidzkości Stasiuka. Bo jeśli chodzi o Bator, to jak raz pięć lat studiowała we Wrocławiu.

Czy wybory życiowe poszczególnych pisarzy są dyktowane polityką kulturalną miast i wsi? W bardzo niewielkim stopniu, a w Polsce chyba wcale. A może to talent autorów zależy od polityki kulturalnej miast? Trochę nas próbuje taką wizją Czerniawski zarazić, wszak w jego tekście wszystko, co uważa za najgorsze to wina tej polityki. I dowodzi, że poza Tokarczuk i Krajewskim (bo tak decyduję się rozumieć passus o bestsellerach) to właściwie nie ma nic. Muszę autora zmartwić. Oznacza to bowiem, że dzięki swoim władzom Wrocław jest również miastem (w różnym sensie ich miastem) tych autorów bestsellerowych, o których zapomniał, jak Andrzej Ziemiański czy Eugeniusz Dębski, i tych nie bestsellerowych, ale istotnych w świecie literackim jak Urszula Kozioł, Bogusław Kierc, Jerzy Łukosz, Filip Zawada, Konrad Góra, Michał Witkowski, Julia Szychowiak, Klara Nowakowska, Agnieszka Wolny-Hamkało, Jacek Bierut, Tomasz Majeran, Marcin Kurek, Krzysztof Śliwka czy Jacek Inglot (kolejność przypadkowa, lista zdecydowanie niepełna, nieobecnych przepraszam).

Z artykułu Czerniawskiego włodarze miasta Wrocławia wyłaniają się niczym brudni szatani, którzy po złotych czasach artystów wymienionych przez autora zeżarli całą wrocławską niezależność, osobność, odrębność, wyjątkowość i specjalność. Komuś, kto chciałby Czerniawskiemu zaufać, proponuję jeszcze raz przeczytać uważnie powyższą listę i zadać sobie pytanie, czy to Wrocław stworzył tych i tamtych ludzi, czy też raczej oni tworzyli i tworzą Wrocław?

Zdaniem Czerniawskiego w miejsce gloryfikowanych i idealizowanych przez niego czasów, które polityka władz miasta Wrocławia skutecznie wypleniła (zastanawiam się, czy to przez tę grantozę, o której ironicznie mówi się w artykule, czy może przez to, że nie udało się ochronić kolejnym prezydentom Wrocławia wymienianych przez Czerniawskiego twórców przed śmiercią, czy może wreszcie przez zmianę systemu politycznego) zaproponowano importowaną sieczkę (z wyłączeniem Nowych Horyzontów, które Czerniawski ceni).

I niestety w tym miejscu muszę przestać być elegancki, bo zwykłem elegancję odwieszać na kołek, gdy ktoś bezczelnie manipuluje faktami, a szczególnie wówczas, kiedy wywołuje mnie osobiście do tablicy.

„Wrocławskie wynalazki” czyli Mikrofestiwal i Międzynarodowy Festiwal Opowiadania to przedsięwzięcia unikatowe w skali ogólnopolskiej, jeśli chodzi o koncepcję merytoryczną i oryginalność poszczególnych rozwiązań. Miło mi donieść, że Mikrofestiwal jest w lwiej części, jeśli nie w całości dotowany przez ESK, a zatem – pozwolę sobie na uogólnienie – współtworzy program ESK. Przykro mi przy tej okazji skonstatować, że coś, co zaczęło się jako wspólne przedsięwzięcie kilku organizacji pozarządowych, w momencie, w którym otrzymało sporą dotację stało się głównie przedsięwzięciem jednej z nich. Ale to już nie jest pytanie do władz miasta czy do ESK. MFO w połowie jest finansowane przez miasto, ale zanim festiwal nabrał takiego rozmachu, jaki posiada w tej chwili i pozyskał środki ministerialne, był przez lata niemal w całości przez Wrocław utrzymywany. Bardzo się cieszę, że i on będzie częścią Europejskiej Stolicy Kultury.

Autor zapomniał o innych wrocławskich „wynalazkach”. To dzięki ESK reaktywowany został jeden z najciekawszych i najbardziej nieobliczalnych festiwali w Polsce, czyli PreTexty. Kiedy piszę te słowa trwa najbardziej chyba intersująca edycja Miesiąca Spotkań Autorskich, fenomenalnego przedsięwzięcia Miejskiej Biblioteki Publicznej, organizowanego m.in. z Brnem i Ostravą, a od tego roku – nie bez udziału ESK – również ze Lwowem. Może Piotr Czerniawski zdąży jeszcze zajrzeć na któreś ze spotkań z wybitnymi autorami ukraińskimi i polskimi, rozejrzy się wśród wrocławskiej publiczności i jeśli nie dojrzy tam znajomych twarzy, to może zada sobie fundamentalne pytanie: a co, jeśli życie jest również gdzie indziej? Warto też wpaść na pasmo literackie nadchodzących Nowych Horyzontów. Aha, są jeszcze Dni Fantastyki i różne inne wrocławskie konwenty miłośników sci-fi i fantasy, ale może taką literaturą i jej odbiorcami nie należy Czerniawskiemu zawracać głowy. Na pewno jest nieprawdziwa. No i ta nieszczęsna Europejska Noc Literatury gdzie najwyższej próby tekstów w interpretacji świetnych aktorów słucha najwyżej 10 000 wrocławian jednej nocy. Ale to przecież jednorazowe, niepoważne, nieistotne w świecie Czerniawskiego, widzianym z perspektywy jakiegoś jego ulubionego stolika (rzeczywiście Inga się myli, przy stolikach w Literatce siadują chętniej poeci krakowscy i warszawscy). Ciekawe, czy w świecie, który widać wokół stolika Czerniawskiego funkcjonują długofalowe programy bibliotek wrocławskich, Wrocławskiego Centrum Doskonalenia Nauczycieli czy Wrocławskiego Centrum Rozwoju Społecznego albo akcje kilku młodych stowarzyszeń wrocławskich, których liderzy się z Czerniawskim nie znają na pewno (pytałem). Nie sądzę. A tam też pracuje się z literaturą, czasem na najwyższym poziomie. Podobnie jak w wielu innych miejscach miasta. I to właśnie ta różnorodność, rozwój aktywności czytelniczych na wszystkich polach, które tego wymagają, czyli na wszystkich, które dotyczą każdej literatury stanowi o bogactwie oferty Wrocławia. Tyle że perspektywa tekstu w „Ricie Baum” z brawurową dezynwolturą myli działania artystyczne z animacyjnymi, życie literackie z czytelniczym, promocję literatury z promocją czytelnictwa, a obie z promocją miasta, a o edukacji kulturalnej w ogóle milczy. Nie dziwię się. Mogłoby się okazać, że ta sfera działalności władz Wrocławia nie pasuje do tezy, której chce dowieść autor.

Z „wynalazków niewrocławskich”. Bruno Schulz. Festiwal  p o w s t a ł  we Wrocławiu. Wiem to, gdyż jestem jego pomysłodawcą i wciąż dyrektorem generalnym, i to mnie właśnie również dzięki przychylności władz miasta udało się zdobyć  p o z a  Wrocławiem gros pieniędzy na realizację pierwszej edycji w 2012 roku, która jednocześnie stała się przestrzenią dla najważniejszych polskich obchodów 120 rocznicy urodzin i 70 śmierci Schulza. Dodam przy tym, że udział finansowy miasta był  u z a l e ż n i o n y  od zdobycia przeze mnie środków zewnętrznych. Uzyskałem je, jako miejsce realizacji podając miasto Wrocław. Nigdy nie miał się odbywać gdzie indziej, a pierwsze rozmowy na ten temat rozpocząłem z miastem i Instytutem Książki w roku 2010. Czerniawski twierdzi, że „Festiwal Schulza to przeszczep, który nie do końca się przyjął”.  To już jest pomówienie. Nie zachęcałem osobiście (gdyż się nie znamy) Czerniawskiego do udziału w setkach spotkań, wykładów, kolokwiów, wystaw, koncertów, warsztatów, które odbyły się  w ramach czterech edycji BSF, nie namawiałem do uczestniczenia w panelach z udziałem Dawida Grossmana, Zerui Shalev, Pawła Huelle, Hanny Krall, Mariusza Szczygła, Olgi Tokarczuk, Magdaleny Tulli, Marcina Świetlickiego, Krzysztofa Vargi, Jurija Andruchowycza, Jana Tomasza Grossa (kolejność przypadkowa, lista bardzo, bardzo, bardzo skrótowa, szczególnie przepraszam za nieobecność na tej liście autorów i humanistów wrocławskich). Ale udało mi się do tego przez te lata namówić  d z i e s i ą t k i  tysięcy innych wrocławian. Nieszczęśliwie dla mnie Wrocław to duże miasto i być może Czerniawski nie zna nikogo spośród publiczności Schulza osobiście. Zapewniam go w tym miejscu, że to prawdziwi wrocławianie, legitymujący się co najmniej pięćdziesięcioma procentami wrocławskość i – co za tym idzie – nie ustępujący w czystości rasowej Czerniawskiemu. Dla nich ten przeszczep się udał. Podobnie jak dla wielu środowisk humanistycznych i artystycznych Wrocławia, z którymi mam przyjemność cały czas współpracować (zapraszam na następną edycję październikową, naczelny „Rity Baum” organizuje na niej jedną z dwóch sesji naukowych – druga będzie o Wojaczku, ale się nie spodoba, bo przewodzi jej naukowiec z Krakowa, nawet jeśli współpracuje z Adamem Poprawą i innymi wrocławskimi akademikami). A jeśli chodzi o odbiór ogólnopolski to już dwa lata temu BSF stał się trzecim najbardziej rozpoznawalnym polskim festiwalem literackim.

Pierwszym jest krakowski Conrad, a drugim Międzynarodowy Festiwal Kryminału Wrocław. Następny, zdaniem Czerniawskiego, „przeszczep, który się nie całkiem przyjął”, a którego mam zaszczyt być szefem. Rzeczywiście, pierwsze pięć edycji festiwalu odbywało się najpierw w Krakowie, a później w kilkunastu miastach Polski równolegle. Sukces tego festiwalu i Nagrody Wielkiego Kalibru spowodował, że musiałem rozważyć zmianę formuły i uzyskać stabilność finansową i organizacyjną. I to ja zaproponowałem władzom Wrocławia przyjazd tego przedsięwzięcia tutaj i sprawdzenie, czy nam się uda. Udało się, mamy największy tego typu projekt w Europie Środkowej, i żaden publicysta żonglujący bon-motami tego nie zmieni. Wrocław nie kupił MFK, Portu Legnica, czy Nowych Horyzontów jako wielkich imprez, będących promocyjnymi gotowcami. Wrocław stworzył nam warunki do rozwoju, byśmy teraz mogli być takimi markami, jakimi jesteśmy. Zapewniam, że są w Krakowie prominentni menedżerowie kultury, którzy bardzo żałują, że w przypadku MFK Kraków nie zaryzykował i że chcieliby być może okupić te swoje wyrzuty sumienia jakąś propozycją. Tylko że to niemożliwe, bo przeszczep przyjął się nadspodziewanie dobrze we Wrocławiu i wiele miastu zawdzięcza i mam nadzieję, że równie wiele daje.  Zakończyliśmy niedawno siódmą wrocławską edycję MFK z rekordową publicznością i rekordową liczbą imprez – również, podobnie jak w przypadku BSF – dla dzieci, młodzieży gimnazjalnej, licealnej, studentów, naukowców i bibliotekarzy. Rozumiem, że nikogo z czekających we Wrocławiu z roku na rok na ten festiwal wrocławianin Czerniawski nie zna. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie szanuje. Bo czytają literaturę klasy „B” i lubią o niej dyskutować, i bawić się w jej kontekście? Proszę mi wierzyć, ta grupa, razem ze środowiskiem fanów fantastyki to grubo ponad połowa wszystkich polskich czytelników. I nie da się ich pominąć i zepchnąć do kategorii nieopiniotwórczych i niekulturotwórczych, bo nie zachwycają się Różewiczem i Karpowiczem, a Czerniawski ich nie zna. Ponadto kilkudziesięcioosobowe zespoły, które tworzą moje festiwale w większości składają się już z wrocławian, a dokładnie: spoza Wrocławia organizuje je pięć do sześciu osób. Ale jakie to ma znaczenie. Dla Czerniawskiego festiwal się nie przyjął, to znaczy że nie przyjął się, i basta!

I nawet to by mnie nie zdziwiło, gdyby nie lekko rzucona przez Czerniawskiego bzdura na poziomie komentarza z życia społeczności internetowej: „żadne z organizowanych w mieście wydarzeń literackich nie wyrasta ponad przeciętność”. Poproszę o nieprzeciętne przykłady i definicję nieprzeciętności, a następnie o wyczerpującą analizę różnic, uwzględniającą wszystkie zmienne organizacji imprez literackich i ich skutków społecznych i artystycznych. Albo o milczenie.

Pisze się w inkryminowanym tekście również o słabości wydawnictw, o „tragicznie promowanych nagrodach literackich”, o dezintegracji środowiska. Autor najwyraźniej nie wie, że atomizacja środowiska literackiego to absolutna norma i nie wynika ona z polityki władz miasta, tylko z szeregu uwarunkowań, z których najważniejsze są pewne cechy człowieka jako gatunku i artysty jako typu człowieka. Interesujące byłoby poczytać rewelacje Czerniawskiego, gdyby we Wrocławiu istniała tak silna grupa indywidualności, którzy mieniliby się środowiskiem jak przedwojenni Skamandryci i jak komentowałby sekowanie przez tę grupę innych wybitnych indywidualności, między innymi dlatego, że pochodzili z innych środowisk. I jak skomentowałby fakt, że Tuwimowi drogę do Polskiej Akademii Literatury zagrodził Leśmian i milion jeszcze takich faktów z historii literatury. Oskarżyłby władze Wrocławia o nieudolną politykę kulturalną? Gdyby mu to akurat było na rękę, a fraza miałaby właściwy rytm, to czemu nie?

Tragicznie promowane nagrody literackie… Czy oprócz Gdyni jeszcze jakieś miejskie nagrody obiły się autorowi o uszy? Nowa poznańska? Warszawskie (bo niejedna)? Może słyszał również o nowej krakowskiej, a i coś mu świta o starych? Coś tam wie o Europejskim Poecie Wolności z Gdańska? Zapewne. Może nawet o nagrodzie miasta Radomia. No i o szczecińskiej Gryfii musi wiedzieć, skoro była tam afera. Chciałbym, by z głowy, w trakcie lektury tego tekstu, jeśli go oczywiście czyta, dla siebie samego wyrecytował listę laureatów tych nagród z ostatnich lat. I warto byłoby jeszcze, gdyby sobie uświadomił, że jeśli chodzi o rozpoznawalność, to wrocławskie nagrody plasują się raczej w czołówce i wszędzie w Polsce – poza Wrocławiem, jak widzę – uchodzą za prestiżowe. Przy tak ogromnej konkurencji nagród literackich w Polsce – czekam na badacza, który to policzy – na moje oko jest ich ponad sto, co trzeci dzień w Polsce przyznaje się wyróżnienie literackie, tak jak wydaje się półtora tomika poetyckiego dziennie. O jaki rodzaj promocji wydarzeń, którymi – parafrazując Enzensbergera – interesuje się około 1600 ludzi w każdym kraju, chodzi? Jak musiałaby wyglądać ta promocja, żeby zadowolić Czerniawskiego i by nie musiał nazywać jej w swojej szlachetnej trosce „tragiczną”? Jako wydawca, którego autorzy mają na koncie dwa Silesiusy,  dwie Gdynie i kilka pomniejszych nagród, a także byli wielokrotnie nominowani do wszystkich właściwie najważniejszych, zapewniam, że nieźle jest z tą rozpoznawalnością. Co nie znaczy, że nie mam uwag krytycznych, mam, ale nigdy nie odważyłbym się ich formułować za pomocą jednego przymiotnika.

Nagrody te są według Czerniawskiego „przylepiane” do różnych wydarzeń. Zdanie to zostało sformułowane w taki sposób, aby czytelnik nie miał wątpliwości, że te biedne nikomu niepotrzebne sieroty muszą się tułać w poszukiwaniu przystani i ciepłej zupy i że tak naprawdę nie ma na nie dobrego pomysłu. Podpowiem mocniejszy argument, taka na przykład Gdynia to ma festiwal samej nagrody. Tyle że Gdynia nie miała, przed utworzeniem lauru a i długo po nim, żadnego festiwalu, ani nawet liczącej się imprezy literackiej. Wokół tej nagrody budowała i buduje życie literackie i czytelnicze. Podobnie Gdańsk. W tym samym czasie Wrocław miał już kilkanaście znaczących imprez i w porównaniu z nim nie tylko Gdynia, ale większość miast polskich wyglądała na pustynię literacką. Poszukiwanie przez nagrody dobrego otoczenia dla siebie pośród takiej mnogości wydarzeń w mieście jest absolutnie zrozumiałe i racjonalne. Podobnie robi Nagroda Szymborskiej w Krakowie, która zapewne zwiąże się na stałe z Festiwalem Miłosza, a dwie inne ważne nagrody z festiwalem Conrada. To są, oprócz innych korzyści, również posunięcia poprawiające jakość promocji i zasadzające się na przekonaniu, że łączyć jest lepiej, niż dzielić. Połączone w zeszłym roku w czasie Angelus i Bruno Schulz. Festiwal, dowiodły, że to ma sens. Że nie widać tego z wszystkich miejsc? No cóż, to już nie tylko kwestia nieokrzepniętego eksperymentu, ale także, a może przede wszystkim, dobrej i nieuprzedzonej woli patrzącego.

Byłem już w tym wystąpieniu redaktorem i wydawcą, czas na kuratora ESK i koordynatora obchodów Światowej Stolicy Książki UNESCO. Ku zmartwieniu publicysty donoszę, iż w przyszłym roku poszukamy również kontekstu dla Silesiusa. Zaprosiłem na towarzyszące nagrodzie wydarzenia największe imprezy poetyckie w kraju, Poznań Poetów, Miasto Poezji z Lublina, Instytut Kultury Miejskiej z Gdańska (organizatora m.in. Europejskiego Poety Wolności) czy Festiwal Miłosza z Krakowa. Razem postanowiliśmy stworzyć nową jakość, pokazującą najróżniejsze sposoby rozmowy o poezji. Zakończymy przyznaniem nagrody Silesiusa. A wrocławski wkład w imprezę, poza rzecz jasna innymi, ukoronuje – i tu, mam nadzieję, publicystę ucieszę – premiera antologii przygotowywanej przez OPT, będąca wyborem tekstów z Helikoptera. Dlaczego o tym wspominam? Bo warto pamiętać, że jako kurator literacki ESK rozmawiam z niemal  w s z y s t k i m i  aktywistami książki we Wrocławiu, a współpracuję z pokaźną grupą. Jestem naprawdę ucieszony faktem, że ludzie ci mogli i chcieli znaleźć się w programie ESK i że będą go współtworzyć nie tylko poprzez dotychczasowe działania, bardzo często nadając im większy rozmach i pracując nad długofalowością tych wydarzeń, ale także przez zupełnie nowe przedsięwzięcia bez tego tytułu niemożliwe do zrealizowania, które być może przyczynią się choć trochę do konsolidacji animatorów i menedżerów kultury we Wrocławiu.

Mówi się w „Peryferiach na sterydach” o słabości rynku wydawniczego. I jest to stwierdzenie prawdziwe. Tylko znowu rzucone gwałtownie na stół, jednym zdaniem, bez kontekstu, bez pytań pomocniczych, jednoznacznie negatywne. A to jeden z najbardziej złożonych problemów, przed którym staje miasto tak zaawansowane kulturalnie jak Wrocław. Podobnie jak inny problem, o którym się w tekście nie mówi, to znaczy niedostatek i nierównowaga rynku księgarskiego. Jednym z elementów złożoności problemu są aspiracje znacznie przekraczające możliwości i domaganie się działań natychmiastowych, przy czym siła przekonania o wyjątkowości i jedyności takiej, a nie innej strategii naprawczej jest odwrotnie proporcjonalna do kompetencji przekonanego. Wypada tu zaznaczyć, że nie jest to cecha li tylko wrocławska, a ogólnopolska, europejska, globalna właściwie i że nie dotyczy tylko rynku wydawniczego, czy księgarskiego, ale wszystkiego: od stanu dróg i służby zdrowia, i liczebności armii przez budownictwo mieszkaniowe po skład reprezentacji w każdej grze zespołowej.

Nie jest winą władz Wrocławia ostatnich 25 lat, że nie tutaj pozwolono po wojnie istnieć Wydawnictwu Literackiemu czy Znakowi i że nie tutaj umieszczono największe wydawnictwa PRL, podobnie jak nie jest zasługą tych władz, że to we Wrocławiu ma siedzibę Ossolineum. Kilkadziesiąt sławniejszych od Wrocławia metropolii europejskich ma kompleks dużych ośrodków wydawniczych w swoich krajach i nie muszę dodawać, że ośrodki te to najczęściej stolice. Na mapie Polski rezerwowałbym Wrocławiowi miejsce czwarte po Warszawie, Krakowie i Poznaniu. To nie jest wynik niedobry. Sytuowałbym Wrocław o oczko wyżej, gdyby spojrzeć na różnorodność oferty (to się przewija przez ten tekst, zwracam uwagę, to rozproszenie bogactwa) i jej komplementarność. Ale i to mnie, podobnie – domniemuję – jak Czerniawskiego, nie zadowala. Spośród różnych przyczyn takiego stanu rzeczy wymienię dwie: brak bardzo dużej firmy wydawniczej, która zdecydowałaby się we Wrocławiu  z a i n w e s t o w a ć  (proszę prezesów Grupy Publicat, do której należy Wydawnictwo Dolnośląskie o wybaczenie, mówię o wydawcach przede wszystkim literatury pięknej). Bo rynek wydawniczy to biznes, wymaga nakładów. By zasłużyć na miano ważnego wydawcy – bardzo dużych nakładów. Ale równocześnie pojawia się pytanie: czy Wrocław na pewno tego potrzebuje? Co z tego, że będzie go – via duży wydawca – stać na Kalicińską i Grocholę albo Sapkowskiego czy Miłoszewskiego? Przeprowadzą się tutaj? Staną się katalizatorem zmian w środowisku pisarzy, przydadzą chwały miastu? Czy Tokarczuk albo Krajewski wydawani w Krakowie postanowili tam zamieszkać?

A druga przyczyna to brak kilku średniaków z ambicjami i  w ł a s n y m  kapitałem. Bo wielu wrocławskich wydawców nie mogłoby się utrzymać bez pomocy miasta. A wtedy pojawia się pytanie: to jakimi są wydawcami, skoro miasto dopłaca lub wręcz płaci za koszty produkcji? Powtórzę: rynek wydawniczy to biznes, a ten zakłada ryzyko i zdecydowaną, niedyktowaną przez osoby trzecie strategię. Biznes bez ryzyka i z ograniczoną samodzielnością, to ukryta umowa o pracę zawierana między miastem, a zleceniobiorcą, który działa w oparciu o własną markę i który tę markę za pieniądze miasta buduje. Zleceniobiorcą często bardzo kompetentnym, ale poprzez zabezpieczenie finansowe mało dynamicznym i nieinnowacyjnym. Dlaczego przeciętny wrocławianin ma utrzymywać jakieś biznesowe struktury? Szczególnie, że te struktury nie dzielą się realnym zyskiem z miastem w inny sposób, niż poprzez ewentualne nowe miejsca pracy i podatki. A realny zysk w wypadku książki, której produkcja została sfinansowana to sprzedaż pierwszego egzemplarza. Oczywiście miasto w mniej lub bardziej odległej perspektywie ma korzyści niematerialne z tych publikacji, często bardzo istotne – począwszy od tych społecznych na artystycznych kończąc. I dlatego miasto, podobnie jak państwo, ma interes i jest zobowiązane, by wspierać publikacje, które z różnych powodów nie staną się sukcesem komercyjnym. Tylko że wtedy może lepiej, by robiło to samodzielnie?

Nie ukrywałem, że jestem zwolennikiem powstania wydawnictwa miejskiego. Warstwy – jeśli ich szef Jarosław Borowiec (niestety niewiele wrocławskości we wrocławskości) będzie dalej tak dobrze kombinował – mogą stać się elementem porządkującym wrocławską scenę wydawniczą bez wodotrysków i promocji w Skye Towerze. I tu paradoksalnie wkracza ESK, które wprawdzie – najwyraźniej zbyt rzadko to powtarzam – nie jest od wszystkiego, ale jego obowiązkiem jest umiejętne łączenie, uzupełnianie i kojarzenie rzeczy zastanych z nowymi, takimi których brakowało, często wizjonerskimi, które bez tego tytułu w ogóle nie miałyby prawa zaistnieć. Wrocławski Program Wydawniczy, którego operatorem będzie najpewniej powstający Dom Literatury ma za zadanie wspieranie wydawców, a Warstwy do tego programu nie będą mogły aplikować, natomiast odrębny program wydawniczy ESK wyszukuje lub jest znajdowany przez wiele spośród obecnych we Wrocławiu inicjatyw i deklaruje wsparcie lub finansowanie, a nierzadko również pomoc merytoryczną. Te działania mogą pomóc w ożywieniu rynku wydawniczego Wrocławia, obudzić myślenie konkurencyjne, pokazać możliwe drogi rozwoju, inspirować.

Do zarzutu, że Wrocławskie Targi Dobrych Książek pikują nie będę się odnosił, gdyż wymagałoby to odrębnego eseju w formie książki z zakresu ekonomii. A czytelnik, jeśli trochę mi uwierzył i dotrwał do tego miejsca, niech wie, że to wciąż jedne z najważniejszych targów w kraju i wiem dobrze, że wciąż szukają jak najlepszej formuły.

„Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury tylko nominalnie i warto w końcu zacząć zdawać sobie z tego sprawę” wieszczy dogmatyk. Szkoda, że poza nieprzemyślanymi tekstami, które wyglądają jak te niegdyś pisane na polityczne zamówienie, nie widzę Czerniawskiego wśród ludzi próbujących zrozumieć proces, jakim jest ESK i włączyć się w niego inaczej, niż po goebbelsowsku obrzucając błotem, z którego część na pewno do procesu przylgnie i będzie jego wiecznotrwałą skazą. Również skazą na ciałach i sumieniach tych setek ludzi już pracujących nad przedsięwzięciem i setek tysięcy, dla których jest przygotowywane.

Ale nie wszystko w wypowiedzi Czerniawskiego jest słabe. Jest jednocześnie w tym tekście głęboko ukryta pewna uczciwa tęsknota za genius loci miasta, za miejskimi legendami, które także współtworzą tożsamość miejsca, za niegdysiejszymi śniegami, idylliczną młodością, rajem dzieciństwa, pamięcią pierwszych pocałunków. I jest też jakaś intuicja jego miasta. Szkoda, że nic o tym nie napisał. Nie lubię – jako się rzekło – powierzchownych i złośliwych dla samej złośliwości tekstów. Ale tego, co tutaj nie wybrzmiało wyraźnie i czysto z powodu wydumanej tezy, która była do udowodnienia, chętnie bym posłuchał.

Irek Grin

Ps – Moniki Strzępki nie wypłoszono tak od razu z obsranej stolicy nie wiadomo czego, zrealizowała jeszcze koncert na jednej z najważniejszych wrocławskich imprez, a władze miasta w ogóle za jej ucieczkę, czy nie ucieczkę, i za sytuację w Polskim ,nie odpowiadają, gdyż nie są organizatorem Teatru Polskiego (jest to jednostka marszałkowska) natomiast Teatru Capitol, w którym Monika Strzępka zdecydowała się jeszcze dorobić, tak.

Ps2 – Zbigniew Rybczyński również nie był szefem instytucji miejskiej i został odwołany przez właściwego ministra (CeTA to instytucja państwowa), a władze miasta z całą tą przykrą skądinąd i tajemniczą sprawą nie mają wiele wspólnego.

Ps3 – Co do osobiście bardzo przeze mnie cenionego Pawła Romaszkana – on ukradł?, jemu ukradli?, a co za różnica? Prawda?

I.G.