We Florencji zostało ponownie otwarte i udostępnione zwiedzającym historyczne przejście między Palazzo Vecchio a Galerią Uffizi. „To historyczne wydarzenie” – mówił minister kultury Włoch Dario Franceschini. O Korytarzu Vasariego, powodzi i wojnie a przede wszystkim o książce Ewy Bieńkowskiej – Historie florenckie (ZL) pisze Piotr Kępiński.
Adolf Hitler odwiedził Florencję po raz pierwszy oficjalnie w roku 1938 i wrócił do Berlina zachwycony. Dziesiątki tysięcy mieszkańców (podobnie jak wcześniej w Neapolu i w Rzymie) skandowało jego imię, na trasie przejazdu z dworca kolejowego Santa Maria Novella do centrum powiewały majestatyczne swastyki, ulice lśniły czystością, włoscy oficjele gięli się w ukłonach. W ciągu trzydziestu minut – jak pisał Robert M. Edsel w swojej fascynującej książce „Na ratunek Italii” (WAB, 2013) – Fuehrer zobaczył całe miasto. Potem przyszedł czas na zwiedzanie pałacu Pitti i Galerii Uffizi. Gospodarz wizyty – Benito Mussolini podobno czuł się znudzony „wycieczką”, szeptał do swoich urzędników, że to strata czasu ale Hitler przystawał przed każdym obrazem i z zainteresowaniem słuchał objaśnień przewodników.
Niemniej jednak, jak twierdzi Edsel, nazistowskiemu przywódcy spodobał się najbardziej Ponte Vecchio, Korytarz Vasariego (łączący pałac Pitti z Uffizi, gdzie zgromadzonych zostało około tysiąc cennych obrazów) i panorama miasta widziana z okolicznych wzgórz.
Miłość do Italii, już po wizycie, utwierdzał w Hitlerze sam Duce, który bez zbędnych ceregieli wysyłał mu co jakiś czas (za symboliczne kwoty) cenne podarunki: w ten sposób do Rzeszy powędrował Lancelotti Discobolus, Memling, Rubens…
I zdaje się, że nawet wtedy kiedy wojska alianckie wylądowały w 1943 roku na Sycylii, a władza Mussoliniego praktycznie przestała istnieć, Hitler na Włochy się nie obraził. W przeciwieństwie do pożogi jaką siał w Europie Środkowej i Wschodniej, tutaj bardzo uważał. Pisał do swojego ambasadora w Rzymie: „Florencja jest zbyt pięknym miastem, by je zniszczyć. Zrób co w twojej mocy, by je ochronić: masz moje pozwolenie i wsparcie.”
Ewa Bieńkowska w swoich arcyciekawych „Historiach florenckich” skupiając się na słynnej powodzi z roku 1966, która omal nie zmiotła z powierzchni perłę europejskiej architektury, epizodowi z drugiej wojny światowej również poświęciła znaczący fragment: „Do miasta zbliżały się oddziały alianckie i Niemcy byli na z góry straconych pozycjach. Wprawdzie spadło kilka bomb, ale Florencja została oszczędzona. Przed wycofaniem się dowódca otrzymał z Berlina rozkaz wysadzenia w powietrze mostów, by opóźnić pościg. Zabierano się do zakładania ładunków wybuchowych, gdy przyszło uzupełnienie: wysa- dzone mają być wszystkie przeprawy z wyjątkiem Ponte Vecchio. Florentyńczycy, którzy pozostali, aby czuwać nad losami miasta, komentowali: „Przypływ germańskiego sentymentalizmu? Czar zdjęć i obrazków przywożonych z podróży przez przykładnych turystów? Ale jakie szczęście…”.
Nie było to jednak tylko i wyłącznie szczęście. Ta część Europy miała zostać nietknięta albowiem Niemcy potrzebowali „estetycznej i wiernej prowincji”. Hitler doskonale pamiętał oklaski i zachwycony krzyk Florentyńczyków. Jeszcze wierzył w triumfalny powrót. Brytyjczycy, paradoksalnie, dziedzictwo kultury europejskiej mieli w nosie: ich bomby kaleczyły Turyn, Mediolan a później także Monte Cassino – co wielu Włochów, do dzisiaj, uważa za błąd i barbarzyństwo, twierdząc, że można było uniknąć zniszczenia klasztoru.
Aczkolwiek, i to trzeba podkreślić, tak było na początku włoskiej kampanii. Potem Amerykanie, wspólnie z włoskimi naukowcami, starali się ratować najcenniejsze skarby kultury.
Inna sprawa, że Florencja straciła jednak w wyniku bombardowań Ponte Santa Trinita, via Maggio zasłana była trupami i gruzami. A Bernard Berenson (jeden z „bohaterów” książki Bieńkowskiej), który mieszkał w willi położonej za miastem pisał, że na jego oczach dział się „Neronowy spektakl”: „Wydawało się, że ogromna eksplozja wybuchła w środku Florencji.” Niewiele brakowało, żeby perła przestała istnieć.
Ewa Bieńkowska w swojej intelektualnej opowieści o mieście, jego historii i sztuce a także o postaciach z Florencją związanych akcentuje to co wypływa z przytoczonych historii. O tym, że to miasto istnieje do dzisiaj, zdecydowało – czasami szczęście, niekiedy wyrachowanie, zawsze – troska, i nieważne jest to, że czasami była to troska barbarzyńców. Florencja była arką, czy to w morzu ognia, czy to w morzach powodzi albowiem ta z roku 1966, nie była, rzecz jasna, jedyną.
Niemniej jednak ten ostatni kataklizm pamięta się we Włoszech do dzisiaj. A ratowanie słynnego Krucyfiksu Cimabuego (który został zalany wodą) urosło w latach sześćdziesiątych do rangi symbolu. Napisała Bieńkowska: „[Krucyfiks] będzie się suszył latami, a komunikaty o stopniu zawilgocenia będą regularnie ogłaszane urbi et or- bi. Do stanu sprzed listopada 1966 dojdzie po dziewięciu latach. Wtedy zacznie się właściwe restaurowanie, uznane za jedno z najbardziej skomplikowanych w dziejach sztuki”.
Italia ocalała w ten sposób siebie i swoją pamięć. I w tym ocalaniu brali udział wszyscy: łożąc skromne nawet datki, oglądając wiadomości w telewizji, czy też zwyczajnie dyskutując na ten temat w kawiarni. Franco Zeffirelli nakręcił o tych wydarzeniach głośny film dokumentalny, narratorem obrazu został Richard Burton.
O Florencji, po kilku miesiącach zaczął mówić cały świat. A Frederic Hartt, ten który ratował zabytki miasta podczas kampanii włoskiej, także w roku 1966 brał udział w akcji ratowniczej.
Miasto zostało uratowane przez zbiorowość, nie tylko włoską ale także międzynarodową.
Czytając „Historie florenckie” zadawałem sobie jednak pytanie, czy gdyby Czerniowce, w których urodził się Paul Celan zalał Prut, cały świat również pospieszyłby miastu na ratunek? Odpowiedź na to pytanie, tylko pozornie, jest oczywista. Jeszcze dwadzieścia lat temu – powiedziałbym zdecydowane: nie.
Czy dzisiaj byłoby tak samo, nie mam już tej pewności a raczej pół-pewność, że skarby Europy Wschodniej nie zostałyby zostawione na pastwę losu. Albowiem, chociaż wszystko na Starym Kontynencie wywodzi się z Florencji, Wenecji, Rzymu i Aten, to jednak to co na peryferiach, zaczyna także wchodzić (powoli i z mozołem) w europejski krwiobieg (intelektualny, rzecz jasna) również dzięki dramatycznym dziejom Florencji.
W ogóle, jesteśmy dzisiaj chyba bardziej wyczuleni nie tylko na losy arcydzieł centralnych ale także tych pomniejszych. Pamiętamy o korzeniach ale i o „korzonkach”. O czym może świadczyć chociażby idea „europejskich stolic kultury”, która z roku na rok zyskuje na znaczeniu i staje się symbolem zbiorowego myślenia o arcydziełach.
Do ideału, naturalnie, ciągle daleko. Ale nigdy, chyba nie było tak dobrze. Kto wie? Może również za sprawą „Księcia” Machiavellego, wielkiego Florentyńczyka, którego dzieło zrazu zostało opacznie zinterpretowane przez współczesnych a które kongenialnie rozszyfrował Isiah Berlin „oddając myślicielowi godność prawdziwego humanisty”. To właśnie Machiavelli akcentował, najwyraźniej jak tylko mógł, że nie żyjemy w monadzie i tylko myślenie pragmatyczno – wspólnotowe pozwoli przetrwać nam i naszej kulturze.
„Machiavelli – jak chce Bieńkowska – przesunął skalę wartości w stronę społeczności starożytnych, ku Sparcie, Atenom, ku wczesnej republice rzymskiej. Nie znały one indywidualizmu, naczelnym dążeniem było utrzymanie rzeczy pospolitej. Te godne podziwu twory zbiorowe nie przetrwały, lecz pozostawiły po sobie hierarchię celów, do której musi dążyć pod groźbą samozniszczenia każdy organizm państwowy: salus rei publicae suprema lex esto. To lekcja starożytnych, którą chrześcijaństwo zaciemniło; nic w tym dziwnego, jeśli było nastawione na szybki koniec świata i na jednostkowe zbawienie”.
Każdy rozdział tej książki to niezwykłe odkrycie. Każda obserwacja Bieńkowskiej nosi znamiona objawienia. A Florencja według niej to forma istnienia.
Tak zresztą o tym mieście mówią jego mieszkańcy akcentując centralne położenie Florencji nie tylko na mapie geograficznej ale także na mapie kulturowej i mentalnej Italii. Stąd wziął się przecież język włoski. Tutaj tworzył Leonardo da Vinci i Michał Anioł, tu mieszkali Medyceusze z Wawrzyńcem na czele, któremu Bieńkowska poświęciła mistrzowski szkic. Nadto: Ficino, Masaccio, Machiavelli, Berenson, Burckhardt…
Tu przez chwilę była także stolica państwa.
Florencka „forma” choć powstawała przez wieki, została odkryta jednak, o czym kiepsko pamiętamy, dopiero w dziewiętnastym wieku: „Jeszcze Goethe przemknął przez nią, nie znajdując nic interesującego. Dodajmy, że jest odkryciem Anglików podchwyconym przez Amerykanów. Razem z jej odkryciem otwiera się faza w kulturze zachodniej, której zawdzięczamy pewien rozdział literatury, wiersze i powieści, utworzenie ośrodków badawczych i fundacji. Miasto wyciszone od dawna po politycznym schyłku nabiera światowego rozgłosu.”
A dzisiaj jest własnością całego świata, chociaż akurat tego zdania nie można w Italii wypowiadać zbyt głośno, bo Włosi są jednak trochę egoistami i chociaż potrafią dzielić się swoimi skarbami, czynią to jednak z umiarem.
Ci florentyńczycy, którzy znają trochę Polskę, przyrównują rolę swojego miasta do Krakowa. Mówią też, że i mentalnie są do krakowian podobni: raczej zamknięci, niechętnie wpuszczają w swoje kręgi obcych, z lekka zarozumiali, pielęgnujący w swoich kamienicach pamięć o przodkach, na Rzym patrzący raczej z góry i z politowaniem (bo to już rozpasane południe, niebyt schludne i zbieranina ludzi mających w poważaniu porządek).
Florencja to kosmos i wyobraźnia. To wszechświat, który ma początek ale nie ma końca. Bieńkowska fantastycznie prowadzi czytelnika przez istniejące i wyobraźniowe labirynty. Wskazuje drogę, nie myli tropów, pokazuje rzeczy mało znane, zapomniane lub przeoczone. I co najważniejsze, nie nudzi. Florencję ma w małym palcu i w oku. Potrafi też Florencją zarazić.
Rozpoczynając swoją książkę od opisu tragicznej powodzi, wspominając o drugiej wojnie światowej, kładzie zawsze nacisk na kulturę podkreślając: tak łatwo o wszystkim można zapomnieć, tak łatwo wszystko można zburzyć. Tylko co wtedy zostanie z Europy? Nic. Są miasta, które mogą powstać z popiołów i powstają. Florencja nie powstanie. Albowiem jej kształt jest jedyny. I ostateczny.
Ewa Bieńkowska, Historie florenckie. Sztuka i polityka. Zeszyty Literackie. Warszawa, 2015.