Josef Škvorecký – „Scherzo capriccioso…” (fragment)

Prezentujemy fragment powieści laureata „Angelusa” Josefa Škvoreckiego  „Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvořáka”,   która w przekładzie Andrzeja Jagodzińskiego właśnie ukazała się nakładem Książkowych Klimatów.

Opublikowana po raz pierwszy po czesku w roku 1984 powieść poza tym, że opowiada o pobycie Antonina Dvořáka w Stanach Zjednoczonych, wysuwa śmiałą hipotezę, jakoby najsłynniejszy czeski kompozytor wszechczasów wpłynął na akceptację jazzu przez wyższe sfery.

Na pierwszym planie jest jednak Antonin Dvořák i wszystko to, co doprowadziło do skomponowania przez niego genialnej symfonii „Z nowego Świata”, zagranej po raz pierwszy w Carnegie Hall w 1893 roku, czyli miłość Dvořáka do starszej siostry jego żony oraz folkowych brzmień odległego kontynentu. Scherzo capriccioso to także portret końca XIX wieku, brawurowo napisany raport ze zmierzchu epoki maszyn i jedyna okazja by usłyszeć jak brzmiały Stany Zjednoczone kilka lat przed zejściem z taśmy pierwszego modelu Forda „T”.

Największy czeski kompozytor XIX wieku wyrusza za Wielką Wodę, do krainy Indian i kowbojów, ojczyzny gospel, jazzu i bluesa. W Nowym Jorku pisze symfonię Z Nowego Świata, pierwszą, w której rozbrzmiały motywy murzyńskie i indiańskie. Ameryka pokochała Antoniego Dvořáka, ale czy Dvořák pokocha Amerykę? Scherzo capriccioso to najpogodniejsza powieść tytana czeskiej prozy Josefa Škvoreckiego.

Aleksander Kaczorowski

Josef Škvorecký (1924-2012) . Zadebiutował w 1958 roku powieścią Tchórze, w której szyderczo opisał zachowania Czechów pod koniec II wojny światowej. Władze komunistyczne wycofały ją z księgarń.Po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, w 1969 roku, wyemigrował na Zachód i na stałe osiadł w Kanadzie. Tam w swojej prywatnej oficynie literackiej wydawał prace Vaclava Havla, Milana Kundery i Ludvika Vaculika. Jednocześnie wykładał na uniwersytetach amerykańskich i kanadyjskich a także tłumaczył literaturę anglojęzyczną. 5 grudnia 2009 Škvorecký został laureatem Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus” za powieść Przypadki inżyniera ludzkich dusz. Zmarł 3 stycznia 2012 w Toronto.

 

Josef ŠKVORECKÝ

Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvořáka 

przekład Andrzej Jagodziński

[fragmenty]

Zaczęło się najważniejsze czterdzieści minut mojego życia. Czarodziejski półokrąg batuty, pełna, nienaruszona harmonia głębokich smyczków – Bóg jeden wie, czemu tak lubił głębokie – wolne adagio, amerykańskimi półtonami schodzące aż do aksamitnego spotkania z klarnetami w ich najniższym rejestrze, rezonującym z fagotami w trzech szesnastkach. Potem głęboka tajemnica, przecięta nagle samotnym wołaniem waltorni unisono, zapowiedzią późniejszego pięknego śpiewu w drugiej części, wołaniem piękna ponad szeroką dalą naszego wspaniałego kontynentu…

Zawsze kochała introdukcje. Wydawało jej się, że tkwi w niej cały ten sympatyczny zrzęda, zachęcający kontrabasistów, żeby grali mocniej, marzący o ośmiu kontrabasach zamiast jedynie czterech – „Ale kto by za to zapłacił?”, usłyszała w Cambridge jego zrezygnowane westchnienie i zapisała je w głowie dla swego osiołka – rozpisujący swoje basy na cztery w zakończeniu pieśni z prerii najeżony dzikus o duszy jak współbrzmienie nisko nastrojonych wiolonczel i kontrabasów, geniusz orkiestr dętych, jakich w życiu nie słyszała, unisono waltorni, jego uwaga: „Uczcie się grać na instrumentach dętych. Jak będziemy mieli samych skrzypków, to co będzie można napisać?”.

A potem, ledwo ucichły wariacje pierwszego motywu, który dopiero znacznie później – gdy już poznała diabelskie dziecię z proroctwa Hunekera – zaczął jej się kojarzyć z dźwiękami z Kansas City, najpierw waltornie wspierane głębią altówek i wiolonczel – krótki, soczysty, doskonały kansaski fragment – krótki riff, pojawiający się potem w unisono smyczków i fortissimo modulacji, aż w końcu przejmują go ci, dla których w ostateczności jest przeznaczony: puzoniści. Nagłośnia je z pomocą całego majestatu sonorystycznych głębi i agresywnej kansaskiej dynamiki, aż wreszcie – najpierw znów w niskich fletach – brzmi słynny motyw… Ameryka… […]

Głębie, wciąż głębie. W długich, przedłużanych półnutach przeciągnięte oddechy, w harmonii schodzące aż na dno kruchego vibrato, tajemniczo i miękko, aż do tragicznego, stłumionego werbla kotłów na des. Nie patrzyła wtedy na Seidla, ale na muzyków z drewnem i blachą. Zawsze ją ekscytował widok ludzi wydających te przepiękne dźwięki. W żadnym innym celu niż tylko dla piękna, tajemnicy, dla nieosiągalnej w inny sposób radości ducha, niematerialnymi korzonkami przenikającej do nerwów, mięśni, serca. Na twarzy mężczyzn bezmyślnie dmących w wydrążone drewno czy cicho parskających w mosiężne naczynia zawsze odbijała się ta rozkosz. Paradoks ślin, wilgotnego oddechu, wibrujących stroików, poddany metamorfozie w niematerialny urok drewnianej harmonii, przenikniętej wołaniem lasu, oceanu. Przede wszystkim z tego powodu zawsze było jej żal ślepców. Na skraju sekcji blachy obok puzonisty basowego siedział niepozorny człowieczek, a kiedy Seidl uniósł batutę, człowieczek umieścił sobie na kolanach ogromną tubę i zniknął za nią. Nie spuszczała oczu z tego instrumentu. Wybrzmiał piąty takt, tajemniczą melodię przejęły nisko brzmiące skrzypce, a zza tuby wyjrzała twarz człowieczka. Zrobił grymas i nie było wątpliwości, że wpatrzył się w ich lożę. Zerknęła na Mistrza i miała wrażenie, że jego wyjątkowo przyczesane wąsy wesoło się zjeżyły. Rożek angielski rozpoczął hymn na cześć pentatoniki.

Muzyka rozbrzmiewała dalej. Motywy i kontr-motywy, fajerwerki barw, pełna, lecz nie przepełniona, długie sola sekcji dokładnie tam, gdzie na partyturze spoczął nieomylny palec instynktu. Deo gratias doprowadzone nagle do pełnego dźwięku tutti, łaskawy władca grzmiący nad imperium muzyki. Wiedział, co robi – rozumem palców na klawiaturze, ustami na ustniku, nogami na pedałach organów. Pisał coś więcej niż tylko symfonię. Nadawał konkretny kształt początkom swego proroctwa. Fragmentaryczny kształt, nieustająco mocujący się z inną muzyką, która docierała do ucha duszy ze Starego Świata. Groteskowy indiański walczyk w scherzo, który nagle zmienia się w knajpę, do jakiej całkiem dobrze mógłby wpaść na piwo Schubert.

Boże, pomyślała Jeannette, czyż taka właśnie nie jest Ameryka? Kopenhaga jej własnego ojca i jego wielbicieli, wieczór w wieczór starających się okiełznać muzykę starego kraju w domu na Trzydziestej Trzeciej w Nowym Jorku? Duńczyk, Irlandczyk i Portugalczyk w zgiełku podziemnej kolei oddający hołd Haydnowi? […] Harvey Loomis […] opowiadał jej, jak Mistrz rano raźnym krokiem wkroczył do klasy, z wąsem, przez który chyba przepuszczono statyczny prąd elektryczny, i z… rozpiętym rozporkiem. Przygarbili się w ławkach, każdy nad trzydziestą przeróbką swej uwertury, sonatiny czy rapsodii, bo Mistrz ich niemiłosiernie piłował, przez co omijały ich wszystkie uciechy wielkomiejskiego życia. Przycupnęli i czekali na burzę. Mistrz najwyraźniej wstał rano lewą nogą. Ale błąd! Podszedł zwycięskim krokiem wprost do fortepianu, pięć wolnych taktów w zapętlonych akordach i do tego głos tura, oczy wychodzące z oczodołów, z żył zapewne za chwilę zacznie tryskać krew; głos bez słów, całe czoło z werwą pracuje nad melodią prezentowaną dzikim scatem… ale z furią, która jest pełna czułości. Wyprostowali się. Mistrz skończył śpiewać i odwrócił się do nich. „Nie jest to piękna muzyka?”, a w oczach triumfujące szczęście. „Wy słyszycie ją jako pierwsi. Jeszcze mi na tym nie wysechł atrament. To do mojej symfonii, ale nie jest to muzyka symfoniczna!”. Klepnął się po udach, zauważył, że Collins jest zahipnotyzowana jego rozporkiem, więc zapiął go bez śladu zażenowania i wykrzyknął: „Absolutnie nie jest symfoniczna!”. A potem w sznurowanych butach tak mocno odbił się od ziemi, że okręcił się na taborecie trzy razy wokół własnej osi. I znów głos bizona, misterium melodii.

Zbliżał się koniec. Przytłumione smyczki tutti, motyw szybko skończony przez klarnety, potem pierwsze skrzypce łkające trylowy, schodzący pasaż aż do zetknięcia z tajemnym akordem blach, fagot jak na początku, głębokie D tuby, a za tubą znów wykrzywiona twarz człowieczka, nawet chyba pomachał ręką – czy to możliwe? – potem skrzypce aż do wysokiego C… cisza. I zagadkowy dźwięk rozdzielonych kontrabasów. Echo prehistorii.

Odłożyła płytę na półkę, a z barku wyjęła butelkę ginu i zmieszała go z tonikiem. Włożyła papierosa do długiej lufki. Nie zapaliła światła. W pokoju panowała szarówka, oświetlały go gwiazdy świecące nad nieprzyzwoitą górą. Nocny powiew znów przyniósł zapach igliwia, żywicy oraz klakson jakiegoś auta w dole na szosie. Pomiędzy gwiazdami jak ze szkła cicho płynęło po niebie czerwone światełko samolotu transportowego. Odezwała się sowa. Ameryka. Miał już ją w sobie. Gdyby został i pokonał przyciąganie Europy… Gdyby był młodszy, sam, gdyby miał odwagę przeżycia przygód… Westchnęła. Może też, gdyby poczciwego osiołka nie dotknął ten pogrom. Gdyby, gdyby…[…]

Co by napisał, gdyby tu został i dożył do czasu saksofonów? Miał rację Will Marion? Czy Huneker? Stałby się z niego w Ameryce Rudolf Friml? Czy poszedłby tu drogą Victora Herberta? Było, nie było. Poszedłby, nie poszedłby. Nie ma sensu się zastanawiać. Choć to ciekawe hipotezy. […]  Wpływ amerykańskich kompozycji Dvořáka był zgubny, napisał Huneker. Dzięki niemu teraz nawet ragtime uważa się za muzykę. Uśmiechnęła się. Była przekonana, że Jim ma rację i cieszyła się z tego. Tkwił w jej głowie. Kiedy Estella odeszła, a drewniany stukot kukułek na ścianie zaczął ją usypiać, przypomniała sobie inny bon mot Hunekera. Miała nadzieję, że i w tym względzie miał rację. Ale z odległości swoich dziewięćdziesięciu sześciu lat, czyli niemal z perspektywy wieczności, w której gdzieś płynął Bóg Mistrza i palił wielkie cygaro, nie wydawało jej się to istotne. Pani Thurber, napisał Jim, dzięki swoim porażkom dokonała więcej niż inni dzięki swym zwycięstwom. Usnęła.

A kiedy się obudziła następnego dnia, przy jej łóżku siedział Mistrz, w samej kamizelce, z podwiniętymi rękawami i grał na saksofonie.

Przełożył Andrzej S. Jagodziński

Josef Škvorecký, Scherzo capriccioso (wesoła fantazja na temat Dvořáka), przeł. Andrzej Jagodziński, seria: Czeskie Klimaty, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2016

O tłumaczu:

Andrzej S. Jagodziński – ur. 1954, tłumacz literatury czeskiej i słowackiej, publicysta, dziennikarz Radia Wolna Europa i „Gazety Wyborczej”, korespondent „Gazety Wyborczej” w Pradze i Bratysławie, dyrektor Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego (2003–2006), dyrektor Instytutu Polskiego w Pradze (1996–2001) i w Bratysławie (2010–2015), redaktor „Literatury na świecie” (2007–2009), członek Polskiego PEN Clubu i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor przekładów książek m.in: Milana Kundery, Václava Havla, Josefa Škvoreckiego, Jiříego Grušy i Bohumila Hrabala. W 2009 roku nagrodzony Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus” za przekład Przypadków inżyniera ludzkich dusz Josefa Škvoreckiego.