Lord Mord

Prezentujemy fragment powieści Lord Mord jednego z najpopularniejszych czeskich pisarzy Miloša Urbana, która własnie ukazała się nakładem Książkowych Klimatów w przekładzie Katarzyny Kępki-Falskiej

Miloš Urban ( 1967) to jeden z najpopularniejszych czeskich pisarzy młodego pokoleniaw. nazywany „czarnym rycerzem czeskiej literatury” , po tym jak opublikował powieść „Klątwa Siedmiu Kościołów” . Ukończył anglistykę i filologię skandynawską na Uniwersytecie Karola w Pradze. Pierwszą powieść „Poslední tečka za Rukopisy” wydał pod pseudonimem Josef Urban. Kolejną, wspomnianą , Klątwę siedmiu kościołów, już pod nazwiskiem. Przyniosła mu ogromną popularność w Czechach. Sukces odniosła także w Niemczech, Holandii i przede wszystkim w Hiszpanii. Kolejne powieści to: „Hastrman” (2001),” Paměti poslance parlamentu” (2002), „Stín katedrály” (2003) i „Santiniho jazyk” (2005) Lord Mord (2008), Boletus arcanus  (2011), Praga Piccola, (2012), Přišla z moře( 2014), Urbo Kune 2015. Jest także autorem zbiorów opowiadań i sztuk teatralnych. Dotąd opublikował 15 książek.

Lord Mord (2008)

Praga końca XIX wieku. Napięcia między złaknionymi niepodległości Czechami a niemieckojęzyczną ludnością stają się trudne do wytrzymania. Modernizacja żydowskiej dzielnicy, Josefova, przyczynia się do zniszczenia średniowiecznej zabudowy Pragi. W tym zamęcie przemierza miasto Lord Mord – uzależniony od absyntu i narkotyków gruźlik, wyrzutek z kompletnym bzikiem na punkcie starych budynków. Postanawia kupić dom na Josefovie i rzucić wyzwanie biurokratom z urzędu miasta. Tymczasem nocami nawiedza Pragę mityczny potwór… Czy to on morduje prostytutki? Pewnej nocy znika także kochanka Lorda, a on sam zostaje wessany w wir wydarzeń. Oszałamiająca mieszanka tajemnicy, krwawej historii i grozy gotyckiej powieści

 

Miloš Urban

Lord Mord – Fragment

(Tłum. z czeskiego: Katarzyna Kępka-Falska)

 

Tłum milczał. Gdzieś w głębi zapiszczało dziecko.

Bürger znalazł wzrokiem jego matkę i zwrócił się do niej.

– Josefov jest śmiertelnie przeludniony. Nie można tu swobodnie oddychać. W każdej chwili może wybuchnąć epidemia cholery i zmienić tę dzielnicę w miasto martwych. Wyobraźcie to sobie! Dusze niewiniątek będą przechadzać się uliczkami i każde z tych bladych dzieci zastuka do drzwi, żeby z wyrzutem spojrzeć wam w oczy, nieodpowiedzialnym matkom i ojcom – wam, którzy wciąż tu przebywacie i ciągle zachowujecie się tak, jakby żadne okropne niebezpieczeństwo nie wisiało nad miastem. Ale to niebezpieczeństwo jest jak wielogłowy smok. Tych niebezpieczeństw jest cały wachlarz! Oprócz cholery również tyfus, po tyfusie zapalenie płuc i suchoty, pewnie też podagra, rzednięcie kości i puchlina wodna, dyfteryt i czarna ospa, gangrena i rak czegokolwiek chcecie. Nie uda się wam tego uniknąć. A jeśli komuś wciąż mało, mam dla niego jeszcze rarytas w postaci obłędu, bo właśnie tutaj najprawdopodobniej się go doczekacie, tak, wy, odwiedzający domy publiczne, które już dawno powinny być zburzone i zastąpione zdrowym nowoczesnym budownictwem na wzór Wiednia czy Paryża i innych higienicznych metropolii. Największym niebezpieczeństwem dla naszego umierającego Josefova jest bowiem choroba znana jako kiła, fachowo zaś nazywana syfilisem…

W tym momencie przerwał mu w pół słowa kobiecy głos.

– Ale co z tą zarazą, młody panie, proszę wybaczyć. Gdzie jest ta zaraza, o której tutaj pleciecie?

Już kilka razy widziałem tę kobietę nocą u Zlatnicy, tym razem nie była tak pstro ubrana, miała na sobie biały fartuch, pod nim brązową suknię z falbankami na rękawach. Całkiem ładna, włosy rozpuszczone na plecach, no proszę, mało wągrów na brodzie i bardzo duże piersi.

Bürger zerknął na nią ze studni jak sędzia na mordercę, który właśnie się przyznał.

– Kto pyta, może sam coś wie. Nie mam racji, panienko? Więc ja wam coś powiem: tą największą zarazą jest praska prostytucja, źródło zguby moralnej i cielesnej. A ja mam po swojej stronie argumenty, dzięki którym rozprawię się z nią raz na zawsze. Moje argumenty są w tym oto sprawozdaniu naukowym, przygotowanym przez doktora Preiningera. A jakie wy macie argumenty? Wdzięk? Ale o czym mówi nam ta piękna buzia? Chyba o tym, że może jeszcze nie jesteście tak chora, jak z pewnością zaraz będziecie, ponieważ właśnie wy należycie do najgorszych szkodników w naszym od wieków słynnym mieście.

Zauważył, że ją dopadł. Widzieli to wszyscy. Jakby był ją dźgnął w podbrzusze, położyła tam dłonie i skuliła ramiona. Chciałem jej powiedzieć coś miłego, ale słowa ugrzęzły mi w gardle i zacząłem kasłać. I to bardzo głośno.

Bürger z uśmiechem wyczekiwał, aż przestanę i wyprostuję się. Przeprosiłem, a on natychmiast znowu zaczął mówić.

– Widzicie to. Słyszycie. Na tę dzielnicę spadły najniebezpieczniejsze plagi, roi się tu od najokropniejszych pułapek czyhających na ludzkie zdrowie. Coś wam powiem. Jest taki jeden dom kawałek stąd, na ulicy Břehovej, tam mieszka, proszę bardzo… ile? Jak myślicie, dobrzy prażanie, ile mieszka tam dusz? Odważy się ktoś z was zgadnąć, ilu nieboraków

mieszka w tym jednopiętrowym rozwalającym się domku? Dwieście sześćdziesiąt osiem dusz, proszę bardzo, i to jest według mnie niesłychane! Jak w jakiejś zakarpackiej wsi. Jak na najodleglejszej bałkańskiej prowincji naszego cesarstwa. Z tych dwustu sześćdziesięciu ośmiu dusz, zważcie, czterdzieścioro ośmioro to dzieci. Czy królewskie miasto Praga i jego od wieków sławna część, nasze ukochane Stare Miasto, ma przypadkiem mieć tych małoletnich nieszczęśników na sumieniu? Mamy pozwolić na to, żeby zostawić samopas dom, gdzie ludzie powchodzili do każdej wolnej szczeliny jak szczury, i to od piwnicy aż po strych? A może mamy taki hangar wysadzić w powietrze dynamitem Nobla i zbudować na jego miejscu wspaniały pałac z suchymi mieszkaniami wypełnionymi pachnącym powietrzem i promieniami słonecznymi? Z bieżącą wodą w łazience i kuchni, klozetem ze spłuczką, płytą kuchenną, elektrycznym oświetleniem na suficie. To przecież wam mają służyć zakłady elektryczne królewskiej stolicy. Dlatego pomóżcie ratuszowi, opuśćcie dobrowolnie swoje stare domostwa i przeprowadźcie się, tylko tymczasowo, do zastępczych domów noclegowych na skraju miasta. Trzymam w rękach ustawę – ustawę o wywłaszczeniach. Dlatego mi się nie przeciwstawiajcie i idźcie, zanim będzie za późno. Za dwa, najwyżej trzy lata będziecie w domach waszych marzeń.

– O ile was będzie na to stać – oznajmił głos w tłumie i, o dziwo, ów głos należał do mnie. Bürger popatrzył na mnie, zdjął kapelusz, otarł pot z czoła i oddychał. Tłum czekał, co odpowie na tę uwagę. Wydawało się jednak, że i on czeka. Uśmiechał się. Może przejrzał mnie na wylot. Wystarczyło raz zobaczyć suchotnika, aby go poznać. A moje wnętrzności nie kłamały.

[…].

Gdy tylko wyszliśmy przed „Sokoła”, zacząłem się dusić, powietrze miało brudny kolor, po bruku ulicy Hradebnej trzęsły się czarne bryczki, a człowiek ostrożnie trzymał się chodnika, żeby go któraś nie zmiotła. Soli walił mnie w plecy, żebym odkasłał, ale to nie pomagało. Pochylając się do przodu, przebiegłem na drugą stronę, gdzie było mniej kurzu, i z chusteczką przy ustach oparłem się o mur domu. W końcu kaszel wydobył się na zewnątrz, miał obrzydliwy dźwięk, znikający w hałasie ulicy. Soli wziął mnie za ramię i zaprowadził do gospody.

Właściciel martwił się, czy to nie zaraźliwe. Podali mi wywar ze szpiku kości, po kilku łyżkach atak ustąpił. Powiedziałem Solemu, że jeśli tak będzie dalej, to już długo razem nie pofechtujemy.

Potem od narożnego stołu wstał jakiś mężczyzna i podszedł do nas. Miał brodę, ubrany był skromnie, na ciemno, a w ręku trzymał melonik. Soli zapytał go, czy chce się przysiąść. Pokręcił głową i powiedział:

– Jeśli pan pozwoli, słyszałem o pańskich kłopotach. Dowiedziałem się o człowieku, który mógłby panu pomóc.

– Tak? – Popatrzyłem na Solego, wyglądał na równie zaskoczonego, jak ja.

– Proszę poszukać – ciągnął ten mężczyzna – pewnego doktora, który już kilka dni przebywa w Pradze. Nazywa się Felix Hofman, jest chemikiem i ma cudotwórczy preparat. Nie słyszał pan o nim?

– Nie. A gdzie znajdę tego doktora?

– Tego nie wiem, proszę pana.

Potem wyglądało na to, że chce coś dodać, ale rozmyślił się. Udawał życzliwego, jak gdyby naprawdę pragnął tylko bezinteresownie pomóc, ale w jego zachowaniu było też coś niestosownego, jakby trema lub zmieszanie. Wyciągnąłem z kieszeni kilka monet i mu je podałem. Na początku odtrącił je, potem sięgnął po nie, skinął głową i – z kapeluszem w ręku – wyszedł z gospody, jakby go coś goniło. Wydało nam się to śmieszne.

– Twój anioł stróż – powiedział Soli i napił się piwa. – Tyle że wygląda jak tajniak.

Miał rację, ten speszony mężczyzna wydawał się podejrzany. Mimo to zdecydowałem się odszukać doktora Hofmana. I tak lepiej dać się komuś nabrać, niż bezczynnie czekać na krwotok płucny.