W warszawskim „Tygodniku Ilustrowanym” z 28 kwietnia 1935 ukazały się, w opracowaniu Stanisława Ignacego Witkiewicza, teksty poświęcone niezbyt jeszcze wówczas znanemu rysownikowi i debiutującemu pisarzowi Brunonowi Schulzowi.
Całość zatytułowana „Wywiad z Brunonem Schulzem” składa się z dwóch części. Otwiera ją entuzjastyczny wstęp Witkacego o twórczości Brunona Schulza. Część druga to autokomentarz autora „Sklepów cynamonowych” , będący odpowiedzią na zadane mu listownie przez Witkiewicza pytania.
Prezentujemy fragmenty „Wywiadu” dotyczące wydanych niecały rok wcześniej „Sklepów cynamonowych”. Zachowano pisownię oryginalną.
STANISŁAW IGNACY WITKIEWICZ
(…) Na naszym zaprzałym, antyintelektualnym horyzoncie literackim, gdzie przeważa błazeństwo i podlizywanie się ohydnej Klempie – publice, zepsutej już od lat ciągłemi karesami podlizywaczy, książka Schulza jest zjawiskiem pierwszorzędnem. Przecież poza Kadenem (który gdyby miał więcej odwagi i charakteru, gdyby dbał o swój rozwój umysłowy, byłby genjuszem wszechświatowym najwyższej możliwej marki) niema u nas dosłownie prawie co czytać. Schulz jest według mnie nowa gwiazda 1-ej wielkości – chodzi o to, czy wytrzyma, czy mu dadzą żyć i pracować, czy się rozwinie dalej i – jak. Oby nie było z nim, jak z biedną gwiazdą Nora Herculis, która już na 5-tą wielkość zjechała. O tych problemach później – na razie wywiad. Napisałem pewną ilość pytań: dosłowne odpowiedzi Schulza podaję in extenso bez żadnych moich dodatków.
BRUNO SCHULZ:
Na pytanie, czy w rysunkach moich przejawia się ten sam wątek, co w prozie, odpowiedziałbym twierdząco. Jest to ta sama rzeczywistość, tylko różne jej wycinki. Materjał, technika działają tutaj, jako zasada selekcji. Rysunek zakreśla ciaśniejsze granice swym materjałem niż proza. Dlatego sądzę, że w prozie wypowiedziałem się pełniej.
Od pytania, czy potrafiłbym filozoficznie zinterpretować rzeczywistość „Sklepów cynamonowych”, najchętniej chciałbym się uchylić. Sądzę, że zracjonalizowanie widzenia rzeczy tkwiącego w dziele sztuki równa się zdemaskowaniu aktorów, jest końcem zabawy, jest zubożeniem problematyki dzieła. Nie dlatego, żeby sztuka była logogryfem z ukrytym kluczem, a filozofja tym samym logogryfem – rozwiązanym. Różnica jest głębsza. W dziele sztuki nie została jeszcze przerwana pępowina, łącząca je z całością naszej problematyki, krąży tam jeszcze krew tajemnicy, końce naczyń uchodzą w noc otaczającą i wracają stamtąd pełne ciemnego fluidu. W filozoficznej interpretacji mamy tuż tylko wypruty z całości problematyki preparat anatomiczny. Mimo to sam ciekaw jestem, jak brzmiałoby w formie dyskursywnej credo filozoficzne „Sklepów cynamonowych”. Będzie to raczej próba opisu rzeczywistości tam danej, aniżeli jej uzasadnienie.
„Sklepy cynamonowe” dają pewną receptę na rzeczywistość, statuują pewien specjalny rodzaj substancji. Substancja tamtejszej rzeczywistości jest w stanie nieustannej fermentacji, kiełkowania, utajonego życia. Niema przedmiotów martwych, twardych ograniczonych. Wszystko dyfunduje poza swoje granice, trwa tylko na chwilę w pewnym kształcie, ażeby go przy pierwszej sposobności opuścić. W zwyczajach, w sposobach bycia tej rzeczywistości przejawia się pewnego rodzaju zasada – pan – maskarady. Rzeczywistość przybiera pewne kształty tylko dla pozoru, dla żartu, dla zabawy. Ktoś jest człowiekiem, a ktoś karakonem, ale ten kształt nie sięga istoty, jest tylko rolą na chwilę przyjętą, tylko naskórkiem, który za chwilę zostanie zrzucony. Statuowany tu jest pewien skrajny monizm substancji, dla której poszczególne przedmioty są jedynie maskami. Życie substancji polega na zużywaniu niezmiernej ilości masek. Ta wędrówka form jest istotą życia. Dlatego z substancji tej emanuje aura jakiejś pan-ironji. Obecna tam jest nieustannie atmosfera kulis, tylnej strony sceny, gdzie aktorzy po zrzuceniu kostjumów zaśmiewają się z patosu swych ról. W samym fakcie istnienia poszczególnego zawarta jest ironja, nabieranie, język po błazeńsku wystawiony. (Tu jest zdaje mi się pewien punkt styczny między „Sklepami” a światem Twych kompozycyj malarskich i scenicznych.)
Jaki jest sens tej uniwersalnej desilluzji rzeczywistości, nie potrafię powiedzieć. Twierdzę tylko, że byłaby ona nie do zniesienia, gdyby nie doznawała odszkodowania w jakiejś innej dymenzji. W jakiś sposób doznajemy głębokiej satysfakcji z tego rozluźnienia tkanki rzeczywistości, jesteśmy zainteresowani w tem bankructwie realności.
Mówiono o destrukcyjnej tendencji książki. Być może, że z punktu widzenia pewnych ustalonych wartości – tak jest. Ale sztuka operuje w głębi przedmoralnej, w punkcie, gdzie wartość jest dopiero in statu nascendi.
Sztuka jako spontaniczna wypowiedź życia stawia zadania etyce – nie przeciwnie. Gdyby sztuka miała tylko potwierdzać, co skądinąd już zostało ustalone -byłaby niepotrzebna. Jej rolą jest być sondą zapuszczoną w bezimienne. Artysta jest aparatem rejestrującym procesy w głębi, gdzie tworzy się wartość.
Destrukcja? Ale fakt, że treść ta stała się dziełem sztuki, oznacza, że affirmujemy ją, że nasze spontaniczne głębie wypowiedziały się za nią.
Do jakiego rodzaju należą „Sklepy cynamonowe” ? Jak je zaklasyfikować? Uważam „Sklepy” za powieść autobiograficzną. Nie dlatego tylko, że jest pisana w pierwszej osobie i że można w niej dopatrzeć się pewnych zdarzeń i przeżyć z dzieciństwa autora. Są one autobiografją albo raczej genealogją duchową, genealogją kat exochen, gdyż ukazują rodowód duchowy aż do tej głębi, gdzie uchodzi on w mitologję, gdzie gubi się w mitologicznem majaczeniu. Zawsze czułem, że korzenie indywidualnego ducha, dostatecznie daleko w głąb ścigane, gubią się w mitycznym jakimś mateczniku. To jest dno ostateczne, poza które niepodobna już wyjść.
Imponującą realizację artystyczną tej myśli znalazłem później w „Jakóbowych historjach” T. Manna, gdzie przeprowadzona ona jest w skali monumentalnej. Mann pokazuje, jak na dnie wszystkich zdarzeń ludzkich, gdy wyłuskać je z plewy czasu i wielości, ukazują się pewne praschematy, „historje”, na których te zdarzenia formują się w wielkich powtórzeniach. U Manna są to historje biblijne, odwieczne mity Babilonji i Egiptu. Ja starałem się w skromniejszej mej skali odnaleźć własną, prywatną mitologię, własne „historje”, własny mityczny rodowód, tak jak starożytni wyprowadzali swych przodków z mitologicznych małżeństw z bogami, tak uczyniłem próbę statuowania dla siebie jakiejś mitycznej generacji antenatów, fikcyjnej rodziny, z której wywodzę mój ród prawdziwy.
W jakiś sposób „historje” te są prawdziwe, reprezentują moją manierę życia, mój los szczególny. Dominantą tego losu jest głęboka samotność, odcięcie od spraw codziennego życia.
Samotność jest tym odczynnikiem, doprowadzającym rzeczywistość do fermentacji, do strącenia osadu figur i kolorów.
Tygodnik Ilustrowany, 28.04.1935, Warszawa
Całość tutaj