Z dwumiesięcznym opóźnieniem dzisiaj do księgarń trafiła wreszcie , wydana przez Czarne, najnowsza książka Piotra Siemiona „Dziennik roku Węża”.
O swoim zaskakującym powrocie do literatury, po 11 latach milczenia. autor słynnych „Niskich Łąk” tak w ostatnim „Newsweeku” opowiada Piotrowi Bratkowskiemu:
NEWSWEEK: Jak to jest: wydawać książkę 15 lat po jednym z najgłośniejszych debiutów ostatniego ćwierćwiecza i 11 lat po drugiej powieści, przyjętej dużo chłodniej?
PIOTR SIEMION: Gorzej, niż gdyby się zaczynało od zera. Miało się czytelników, oni mieli jakieś oczekiwania, ale te moje laury dawno zwiędły. W dodatku „Dziennik roku Węża” to nie jest żaden wielki powrót. To powrót prywatny: kameralne rozmyślania. Pomyślałem, że skoro znowu chcę pisać, niech to będzie po prostu o tym, co mam przed nosem, o tej szklance na stoliku. No i po roku skończyłem, tak jak zaplanowałem. To było dla mnie zwycięstwo nad sobą; nad myśleniem, że po co w ogóle pisać, skoro i tak nikt nie czyta.
Na zachętę przypominamy fragmenty książki udostępniony nam przez Autora:
PIOTR SIEMION
DZIENNIK ROKU WĘŻA
Wtorek 19 lutego
Wali śnieg. Nasza leśna uliczka znów się zmieniła w tor przeszkód. Co w lutym nie powinno dziwić, ale mnie dziwi, bo media od zawsze, co rusz donoszą o „anomaliach”, więc kiedy jest normalnie jak to w lutym, mnie robi się dziwnie. Poranek pod znakiem dziecka-kwękacza. Wszystko pod znakiem dziecka, które nie śpi, albo śpi – ciiii… — albo po swojemu znakuje pieluchy. I to jest właśnie wielkie: nie trzeba chodzić do kina, ani wyskakiwać na barwny, pełen wyobraźni i golizny spektakl Amadigi G.F. Haendla w MOS w Krakowie (w którym śpiewa L., dobrze chociaż, że zdjęcia i mp3 są w sieci), nie trzeba organizować zimowego wypadu na Hel ani w tropiki. Trzeba tylko się cieszyć każdą chwilą z Nowym Człowiekiem, czy raczej Człowieczkiem, który zza szyby, paciorkami oczu odprowadza nas do auta. Nadejście Miłosza jest jednocześnie anomalią i wielką normalnością. Porozrywało wszystkie dawne plany i unieważniło je jako miałkie i niebyłe. Jak każdy cud.
Zerwany przez małego przed szóstą, zapamiętałem sen, z tych, które zwykle ulatują. Byłem znowu w Hong Kongu, błądziłem tam z adresem wypisanym ideogramami kandżi na karteczce. Wyszedłem z bankietu w zrujnowanym Pałacu Cesarskim, chyba knajpie, i przepychając się przez tłum kulisów (coolies, tragarze, zapomniane słowo) trafiłem do hosteliku, gdzie leżał stos broszurowych wydań Szekspira. Król Lir, Kupiec wenecki i cała reszta. Trafiła mi tam też w ręce Antologia Liryki Starogreckiej mojej Mamy, stare wydanie Ossolineum. Szpargały, odłamki, pośród ciżby rodem z innej cywilizacji zwiastowanej nieczytelnym, kosmatym ideogramem. Ki diabeł? Moje sny są zwykle racjonalne: muszę zorganizować przemarsz rodziny przez zły labirynt, na przykład. Są przeszkody, sztuczki, ale nie ma pułapek bez wyjścia. Nie duszę się w tych snach. Czynię za to wiele odkryć. Wszystko zaczyna się w nich wreszcie składać w sensowną całość, a potem nagle dzwoni budzik
Tutaj inaczej. Cesarski Pałac wyświetlający mi się w Hong Kongu wyglądał jak jeden z poniemieckich pałaców dogorywających po wsiach Dolnego Śląska. W ubiegłym tygodniu oglądałem je na zdjęciach, wystawione hurtem na sprzedaż. Po półtora miliona złotych, do remontu. Kilkadziesiąt obiektów. Na pewno było ich więcej, niż potencjalnych nabywców. Nie chodzi chyba tylko o straszne koszty remontu i utrzymania, ale o bardziej fundamentalne pytanie: co później robić w takim pałacu? Dojeżdżać z niego do biura we Wrocławiu? Przerobić na hotel, kiedy wcale nie widzi się nam zostać hotelarzem? Chodzić w tyrolskim kapelutku i z dubeltówką wokół budowli, strzegąc jej przed wioskowymi złomiarzami? Jedyny pomysł, jaki mi przyszedł go głowy, to zorganizować środki z jakiegoś komercyjnego funduszu, kupić kilkanaście takich pałaców, odpicować je, wyposażyć w meble, wyszkoloną służbę w liberiach, stajnie z końmi, psiarnie dla sfory myśliwskiej – i wynajmować je masowo, ale tylko na tydzień albo dwa, rodzinom, które chciałyby się raz w życiu poczuć po wielkopańsku. Nikogo nie stać na pałac na zawsze, ale na tydzień, dwa? Na pewno znajdą się chętni. Posiadanie pałacu, albo chociaż jego namiastka, rozwiązuje na ten czas problem tożsamości dręczący nas, Nowych Ludzi. Skąd jesteśmy? Z pałacu, naturalnie. Jak się nazywamy? Arystokratycznie. Kim jesteśmy z zawodu? Posiadaczami ziemskimi. Na czym spędzamy czas? Na polowaniach i bankietach. Jak zwracamy się do służby? Uprzejmie, ale wyniośle. Od razu bardziej dbamy o maniery, przestajemy się w pałacu garbić, szurać kapciami i drapać po tyłku, bo służba patrzy, a poza tym, jakoś w ogóle nie wypada. A po tygodniu, kiedy już się łapiemy na tym, że wtrącamy do rozmowy francuskie zwroty, odświeżeni, uwzniośleni – lepsi! — uiszczamy rachunek i wracamy do siebie, do bloku. Nie znajdą się chętni? Fundusze, mam dla was gotowy model biznesowy!
Tyle zrujnowanych pałaców jest tylko na Dolnym Śląsku. No, tak – gdzie bym nie zabłądził myślami albo ciałem, zawsze powracam do Wrocławia. Stąd jestem. To dziwne miasto mnie uformowało. O nim pisałem pierwszą powieść. I zawsze mi się śni. Fizycznie nie chcę tam wrócić, bo wolę jego oniryczną, senną obecność, niż tę dosłowną. Kiedy wpadam do rodziców na nocleg, gniecie mnie tapczan, a wszystko wydaje się mniejsze niż zapamiętałem. Ale to z wrocławskich fragmentów pamięci podnoszą się w nowe struktury moje sny. I to na Świdnicką chcę wrócić w tej jeszcze nie napisanej książce, w kolejnej próbie przywrócenia czasu. Miłosz – ale nie mój syn, tylko poeta Czesław – po swojemu, szyderczo ale ciepło wierzył w takie ponowne przyjście wszystkiego, co było. Apokatastasis, czyli po grecku przywrócenie. Powrócimy po śmierci, pisał, nie jako abstrakcyjne anielskie byty, tylko konkretnie. Zstąpimy pomiędzy rzeczy i postaci zapamiętane, masywne, żywe. Te z naszego życia. Inaczej niż poeta, nie tęsknię za tym, aby faktycznie odzyskać misie i samochodziki z dzieciństwa (chociaż z Dziadkiem Sz. chętnie bym porozmawiał o jego ucieczce przed NKWD z Augustowa do Łeby i życiu przez trzy lata pod zmyślonym nazwiskiem). Nie potrzebuję już tych rzeczy, ale chcę ocalić ich, bo ja wiem — znaczenie? A do tego wystarczy mi napisana książka, scenka, na której wszystkie rzeczy i wszyscy ludzie z tamtego czasu wystąpią jeszcze raz, jak w przedszkolnej piosence. Bal w przedszkolu dzisiaj / wyszły z szafki misie / i proszą laleczki / do miłej poleczki… Proszę – jednak to wszystko wcale nie zniknęło. Czasami powraca, noc w noc. Jednak można powrócić.
A za oknami śnieżny tuman wiruje wokół latarni.
Środa, 20 lutego. 2013. Hmm.
Jadę zaśnieżoną, a jakże, dwupasmówką w kierunku Płońska i od niechcenia się zastanawiam, dokąd zmierza mój dziennik. Jaki proces, jakie stawanie się ukaże, kiedy będzie gotowy? Może dostanę za niego jakiś medal, albo chociaż prodiż? Nie spodziewam się wielkich zmian w tym 2013 roku – takich, godnych kroniki. Los oczywiście może mnie czymś jeszcze zaskoczyć, ale zasadniczo za dwanaście miesięcy będę trochę starszy, i tyle. Nie zostanę następcą cesarza Bokassy, nie wygram 29 milionów pln w Lotto, nawet stypendium Ministra Kultury nie dostanę. Chociażby dlatego, że nigdy o takie nie występowałem. Czyli nadal droga w nieznane, w kurzawę białą, jak w finale Martwych dusz u Gogola. Dokąd pędzisz, nie trojko z płozami, tylko szajswagenie mój firmowy srebrny? I dokąd pędzi z tobą Polska? Dzisiaj pędzimy na Mazowsze, gdzie na wielu kilometrach kwadratowych dymią, syczą i strzelają płomieniem setki kilometrów rur. Tydzień temu rury w Czechach, a dziś kolejna instalacja obmyślona do spółki przez Szatana i totalitarnych planistów. Czeka mnie kolejne szkolenie z etyki biznesu. Od ubiegłego tygodnia moje poglądy na etykę i biznes nie uległy zmianie. Nadal uważam, że biznes bez etyki to granda trawiąca sumienie jak kwas. (Ale etyka to nie sentymenty i chęć czynienia wyłącznie dobra, tylko uważność i kierowanie się wartościami w pospolitym znaczeniu; jeśli czegoś, w mojej opinii, nie warto robić, nie chcę tego robić, niezależnie od pieniędzy, jakie za tym idą). Ale „etyczny biznes” którego uczą rozmaici guru, te wszystkie gatunki kawy, przy których hodowli nie rąbano dżungli i nie wtykano małym murzynkom kałachów w ich gorące małe dłonie – to najczęściej nieetyczna jak słonia nos, pospolita ściema. Plasterek na bolące sumienia zbydlęciałych, biernych konsumentów i funkcjonariuszy smutnych systemów.
Oho, zajarałem się. Podenerwowałem, podniosłem głos. Ale to jeszcze nie złość, może tylko wzruszenie ramion. To będzie mój wykład z etyki. Nie urodziłem się wczoraj. Na dworcach zawsze kradną (jak pouczał dzielny wojak Szwejk). Nawet na bankiecie u ministra trzeba uważać na portfel. I lepiej nie pracować ze złodziejami, bo koniec końców można beknąć zamiast nich. Ale nie wolno milczeć, ani dbać o święty spokój, bo jeżeli dla świętego spokoju zamkniemy się w szafie, zagrzebiemy w stercie ciepłych, lekko woniejących szmat, zaraz wpadnie do pokoju jakaś żandarmeria z pałami i wygoni nas z tej szafy na ulicę, albo wręcz każe wsiadać do auta. – Lubi pan jeździć autem, panie Piotrze? Polubi pan. Prosimy do środeczka. No, już! – Od razu to sobie wszystko wyobrażam. A wystarczyło zawczasu nie milczeć. Wybory etycznie nie są takie skomplikowane. Bywają wręcz prostackie, jak u Conrada w Lordzie Jimie: wsiadać do jedynej szalupy, czy zostać na przechylonym pokładzie, pełnym spanikowanych ciemnoskórych pasażerów? Jeżeli zapytanym jest kapitan statku, to co on do cholery robi sam w szalupie? Albo M., którego oglądałem wczoraj wieczorem na zdjęciach z ekskluzywnej szkoły etyki biznesu. Ten sam M., który kiedyś z dwójką kumpli założył firmę, a kiedy nowy właściciel wbrew umowie zaproponował ich trójce groszaki za pozostałe udziały, owszem, wziął te groszaki. Wskoczył do szalupy. Dwaj pozostali kumple-założyciele unieśli się chłopackim honorem i groszaków nie wzięli, tylko po trzech latach batalii sądowych i biznesowego westernu, wydębili należne im nie sześć, ale dwieście milionów. Dwieście. Wszyscy trzej byli przed trzydziestką. Jak Lord Jim. Jest w tym jakaś lekcja i naprawdę po cichu marzę, aby napisać o tamtej sytuacji książkę. Thriller biznesowy. Z elementami etyki. Ale to M., nie pozostali dwaj, bryluje dzisiaj na eventach i szerzy zasady zdrowego biznesu. Z tym, że ci dwaj od chłopackiego, podwórkowego honoru nauczyli mnie o biznesie więcej niż ich kolega realista M.
Znowu się zdenerwowałem. Ha!
Po pracy, a przed dziwnym spotkaniem, kartkowałem w księgarni książkę, którą napisał Mariusz. Też miałem ofertę, żeby ją napisać, ale Mariusz zrobił to lepiej. Thriller biznesowy. Teraz już w normalnym wydaniu i po solidnej obróbce redakcyjnej. Dlaczego lepiej, że go napisał Mariusz, nie ja? Bo Mariusz to dziennikarz, więc nie boi się klisz, schematów, zdań typu: „– I tak się was nie boję – wzruszył ramionami Siwy.” Stoję w empiku, gładzę okładkę, kartkuję gruby gazetowy papier, a w myślach obracam pytanie: czy mój przyszły thriller biznesowy też ma szansę być takim prawdziwkiem, czy też przekombinuję go, poubieram w ironie i odniesienia, stępię jego toporne ostrze? Obawiam się, że postmodernizm we mnie zwycięży i zamąci krainę czarno-białych kategorii, blat przystępnego opisu. A bez tego, cóż tu marzyć o pisaniu bestsellerów? Wniosek sam się narzuca: nie komplikuj, kolego Siemion. Pisz jak jest. Ten dziennik niech będzie wprawką.
W „prawdziwym życiu” przeważnie jednak nie wiadomo, jak jest. Na przykład podczas tego dziwnego spotkania dziś wieczorem. Jem szyjki rakowe w fikuśnym lokalu, a mój lokalny rozmówca czegoś ode mnie chce. Bada mnie pytaniami. Wjeżdża w tematy zastępcze, tyle że po chwili już nie wiadomo, gdzie jest clou, a gdzie pseudo-temat i zasłona dymna. Wiem, kim rozmówca jest, ale w istocie wcale tego nie wiem. A on błyskawicznie zmienia kolejne kapelusze. Szyjki rakowe wyśmienite, podobnie jak kaczuszka, ale podano je trochę zbyt na bogato, w sosie przesadnie słodko-pikantnym. Rozmawiamy o biznesie, rozmawiamy o życiu, rozmawiamy o przyszłości, ale co chwila łapię się na tym, że nie wiem, o czym rozmawiamy. Być może jestem nagabywany, ale do czego? Mogę też być nagrywany. Nie szkodzi, dla spokoju serca warto założyć, że każda taka rozmowa trafia na czyjąś taśmę. To się nazywało w Panu Tadeuszu dyplomatyka i łowy. Po półtorej godzinie rozstajemy się serdecznie. Wygląda na to, że nic nie ustaliliśmy. Na pewno wymieniliśmy poglądy, tylko czyje? Bo i ja nie byłem zupełnie otwarty i szczery w tej rozmowie. Ale może coś z niej wyniknie. Jakiś biznes, czyjeś decyzje. Niedookreślone. I teraz pisz tu, człowieku, thriller biznesowy! Dynamiczne, płaskie, wartkie relacje („— Rozpierdolimy was, jak się nie zgodzicie na nasze warunki! – Jeszcze zobaczymy, kto kogo, przyjacielu!”) mogą pisać wyłącznie autorzy, którzy nigdy w życiu nie uczestniczyli w kuluarowych rokowaniach, wielowarstwowych jak wiedeński tort. (Ach, Wiedeń, jedna z europejskich stolic wywiadu i mafii). A gdybym spróbował oddać w prozie złożoność i subtelność tego biznesu, zawsze do tego sąsiadującą z prostactwem i brutalnymi decyzjami, transparentami strajkowymi, płaczem wdów i kalumniami w mediach… Moja relacja, pełna niedocieczonych wątków i niejasności, nie byłaby zapewne wiarygodna. Byłaby nieprawdziwa, bo nie zmyślona. I chociaż nie zazdroszczę Mariuszowi jego thrillera, trochę mu zazdroszczę umysłu nie zaśmieconego nieprzejrzystością rzeczy. Umysłu bez wątpliwości.
Czwartek, 21 lutego
Czwartek jak czwartek.
Piątek, 22 lutego.
Nareszcie mam trochę czasu na marzenia. Nie mrzonki, tylko właśnie marzenia. W filozofii się to nazywa teleologia. Od greckiego telos. Myślenie o celach. Ale nie inżynierskie, realizacyjne, konkretne, bo rzecz nie w skręcaniu ze sobą kolejnej plątaniny rur. Chodzi o to, by wymyśleć dla siebie wartościowy cel w oderwaniu od konkretu. W pustce. Rury i reszta majdanu przyjdą później. Marzenia to wolna przestrzeń w umyśle. Marzenia to energia. Bez marzeń kręcimy się po tym samym okręgu. Praca, dom, łóżko. A ja marzę dzisiaj o pewnej podróży. Znajomi właśnie wyruszyli do Azji, na pół roku, oglądają sobie teraz widoki jak z pocztówek (kangury, czerwona skała jak krowi placek, zębata opera w Sidney) i wywieszają własne wersje w sieci. Ja bym chciał inaczej. Chciałbym spiąć ze sobą dwa miasta, które mnie – każde z osobna – w swoim czasie zauroczyły. Pierwsze z nich, to Istanbuł, który opiszę innym razem. Znad Bosforu może udałoby mi się wyruszyć na wschód, przez Kaukaz i środkową Azję, a potem przesmykiem pomiędzy Gobi i pustaciami Tybetu dotrzeć do wielkiej, czarnej bramy w Xian. Do bramy Chin. Wspominałem, że byłem już w tym Xian w 2008 roku, chodziłem uliczkami, gdzie przyprawami handlują muzułmańscy koczownicy chińscy, wyobrażając sobie, jak na placach u stóp murów miasta formują się kolejne karawany wielbłądzie. Do Wenecji. Czy dałoby się przejechać taką trasę dzisiaj? Nie żadnym pikusiowym land-roverem (nie bądźmy dziećmi), ale pociągiem, autobusem, przypadkową ciężarówką? Na pewno tak. Chiny, Kazachstan, Iran, Turcja. Afganistan? Rosja? Pustynie, spanie na karimacie, miejscowe jedzenie z robakami, ciepła cola i kumys. A na końcu podróży, chińskie pierogi i jedyny McDonald’s w Xian. Źle? Nareszcie spiąłbym dwa ważne punkty doświadczenia. Co więcej, pójdę śladami milionów, którzy kursowali jedwabnym szlakiem przez dwa i pół tysiąclecia. Grecy, Rzymianie, nawet mnich Benedykt Polak. Nasi. Nawet nie jestem specjalnie ciekaw pustyń i oaz po drodze, ani pograniczników, ani bazarów w kolejnych pylnych miastach. Chcę dotrzeć do czarnej bramy Xian z innej strony niż poprzednim razem. W ten sposób upewnię się, że ziemia jest okrągła, że samolotowa podróż z 2008 roku nie była mirażem, i że… Co najważniejsze… Że zwyczajnie — wróciłem. Może nie do domu, ale do siebie. Tylko, że z zupełnie innej strony.
Do Europy wracać mogę później południowym szlakiem, wzdłuż Himalajów, ale wcale się przy tym nie upieram. Nie ciągną mnie Indie i tropiki. Wolę pustynie. Mógłbym wyruszyć do Xian sam, albo ze St., albo z Miśkiem, moim starszym synem. Poznałby, co to prawdziwy backpacking, nie drinki-parasoleczki i Goa z Ibizą. Wyruszyć mógłbym z Wrocławia, gdzie jest ulica Benedykta Polaka, albo z Tarnowa – jadąc ku wschodowi, pierwszego miasta w Polsce, gdzie czuje się już trochę południe, Bałkany, Orient. Potem przez Rumunię, mijając w Siedmiogrodzie ostatnie szańce gotyckiej cywilizacji, przez pustacie Bułgarii, do Carogrodu. Parę dni w Stambule, który przez te kolejne pobyty stał się trochę jak dom, stancja u śniadego wujostwa. A później Anatolia, Irak. Potem Persja. Zawsze na wschód, i coraz bliżej Xian.
To pod Xian odkopano w 1974 roku terakotową armię. Na razie ponad dwa z ośmiu tysięcy glinianych postaci naturalnej wielkości, z glinianą bronią i w glinianym rynsztunku. Byłem w halach, gdzie mrowią się ich szare szeregi. Żołnierze, rydwany, konie z wypalanej niebieskiej gliny. Kilka kilometrów dalej jest góra-kurhan, kryjąca grobowiec właściciela armii, cesarza Dżi-Szi-Siang. Nie rozkopano go jeszcze. Podczas wcześniejszych wykopalisk po odsłonięciu każdej terakotowej figury żołnierza w ciągu kilku minut ulatniała się barwna farba sprzed tysiącleci. Ciało cesarza Dżi-Szi spoczywa podobno na łodzi zakotwiczonej pośrodku jeziorka z rtęci. Grobowiec kopało 700 tysięcy Chińczyków, idąc w głąb ziemi przez trzy warstwy wodonośne. Rtęć naśladowała sto rzek Cesarstwa. Nad łodzią widniały na sklepieniu grobowca wizerunki gwiazdozbiorów, a oświetlały katakumby kaganki, w których palił się tłuszcz z rybo-ludzi. Wszystkie te skarby wciąż czekają na mnie pod Xian.
Cesarz Dżi-Szi nie oszukał śmierci. Próbował ją omamić sztuczkami, hieroglifami, glinianymi i rtęciowymi replikami życia. Te zabawki, choć same nie są wieczne, przetrwały go. Na drugim krańcu Szlaku Jedwabnego stoi nad Wolim Brodem (jak się tłumaczy słowo „Bosfor”, i słowo „Oxford” też) inny znamienny kurhan: Święta Zofia, która w sylwetce i nastroju jest jak monstrualny wygasły reaktor z gliny. Mozaiki w gigantycznej hali oślepiono, miejscowi pozasłaniali je tynkiem i zielonymi tarczami, na których widnieją wersety z Koranu. Świątynne skarby zrabowano dziesiątki razy. Niczego to nie zmienia. Św. Zofia to nadal gigantyczna maszyneria zbawienia. Bardzo jednak, krańcowo różna w zamyśle od kurhanu cesarza z Xian. Cesarską metodą na nieśmiertelność było powielić to, co doczesne, uczynić jego doskonałą replikę z trwalszego materiału niż ciało, krew, woda. Ale takiego materiału nie ma. Nawet rtęć utlenia się i paruje. Lustra matowieją z czasem, kruszy się glina. W bazylice nad Bosforem z pomostu na górnym poziomie widać ocalałą mozaikę ze śniadym Chrystusem, który uważnie patrzy i podnosi znacząco palec. Mozaika przedstawia Słowo, logos. Czyli – zasadę. A ta jest prosta, inaczej niż wielopiętrowe zaklęcia cesarza Chin. Brzmi: można, i być może trzeba, odrzucić ziemski majdan, kurz i rekwizyty – nawet to ciało – bo umierając wraca się do Światła, a ono nie ma postaci ni formy, ani też nie podlega ograniczeniom czasu i przestrzeni. Wstąpcie do glinianego reaktora, a sami się przekonacie. Byłem na dnie Św. Zofii, to wiem.
Jest jeszcze trzecia droga żyjącego umysłu, poza wzorcami z Carogrodu i z Xian. To droga Pustki. Nie będę dziś tu o niej pisał. Powiem tylko, że jest ona mniej więcej zgodna z pustynnym, kamienistym szlakiem pomiędzy miastami na obu krańcach Szlaku. Jako symbole, zarówno Xian jak i Konstantynopol/Carogród/Stambuł to próby stworzenia skomplikowanego porządku, zawiłej estetyki, splotu wszystkiego ze wszystkim. Labirynty. Można się w nich zagubić, można pobłądzić, można całe życie nie wychylić nosa z ich bezpiecznej tajni. Twierdzić, że coś jest X, bo nie jest Y, albo twierdzić, że X i Y znajdują harmonijne połączenie w kategorii Z. Ale idąc dalej w pustkę, to wszystko trzeba odrzucić, wyjść poza kategorie, stanąć na pustynnej drodze, pod rozgwieżdżonym, bezludnym nocnym niebem i powiedzieć: oto szlak przez nicość. Zawiera on w sobie i Xian, i Istanbuł, i wszystko pomiędzy, mimo, że reprezentuje on niemal doskonała pustkę. O której śnię coraz częściej.
Dobra, koniec marzeń, panowie — jak pouczał Polaków inny cesarz, Bonaparte. Zanim wyruszę Jedwabnym Szlakiem do Xian, muszę jeszcze skończyć ten dziennik. Poprawić sprawozdania zarządów dwóch spółek, mających budować kiść wielkich wiatraków na wyspie pośrodku Bałtyku. (O ile do tego kiedykolwiek dojdzie, bo projekt na razie jest w sferze pierwszych zezwoleń, a głównie rojeń i marzeń). Muszę wrócić wcześniej do domu, znaleźć szorty i rakietę do squasha. Obetrzeć rakietę z kurzu, bo nie stawałem na korcie od roku. Przejrzeć w sieci znaczenie terminów medycznych, oznaczających substancje, których nadmiar laborantka znalazła w mojej krwi. Spróbować nie przejmować się implikacjami, popatrzeć w rtęciową taflę lustra. Twarz w lustrze: na ile jest moja, na ile jest własnością innych ludzi, na ile jeszcze jest złudzeniem, chwilowym majakiem? I jeśli zapiszę wahanie płynące z takich pytań, czy dzięki temu ta odbita twarz będzie istnieć odrobinę dłużej?
******************************
Środa 12 czerwca 2013
Czeskie lato, więc zieleń, czerwone dachy, i tylko tu i ówdzie podtopione pola. Sielanka, szyldy zachęcają do konsumpcji piwa. W polach przykucnęły rzędy monstrualnych srebrnych baniaków z toksycznym syfem. Bo wszędzie pośród tej czeskiej sielanki jest przemysł. Czy raczej průmysl. Czechy były najszczęśliwsze wtedy, gdy stały się warsztatem monarchii austro-węgierskiej. Tutaj kuto narzędzia rolnicze i lokomotywy dla Galicji, Transylwanii, Karyntii i Bośni. Tutaj wznoszono fabrykanckie pałace w stylu Art Deco. W dawnej, lecz nadal obecnej epoce, na którą w Czechach mówi się po prostu: za cisaža pana. Splot tych okoliczności (wzgórz, pałaców, dolin z fabrykami i chłopskich upraw na wyżynach) to właśnie Czechy – kraj nowoczesny, ale wycofany do specyficznej, sielskiej niszy. Najlepiej to pokazać na przykładach. Moja taksówka – rozklekotany superb – mija stację benzynową Agip, taką jak w całej Europie, żółtą i z szyldem z ziejącym smokiem. Co mówi smok na afiszu? Natankuj kvalitu i do domu. Zaraz… Wpuszczamy tygrysa do baku tylko po to, by ruszyć pod kołderkę?
Owszem, bo jesteśmy w Czechach. Sam, nadpobudliwy Polak, na widok ziejącego smoka powiem to, co wszyscy normalni ludzie: tankujemy do pełna, i w drogę, heja, next stop Paris. W żadnym razie nie do domu! Ale jestem Polakiem, z kraju, gdzie popularne kreskówki opowiadają o popieprzonych, hiperaktywnych psiurach (Reksio) i misiach z ADHD. Najpopularniejszą czeską kreskówką są filmy o kreciku – krępym, pracowitym, współczującym, ale najchętniej grzebiącym mała łopatką w swym kopczyku. Kiedy jedziemy przez Vinohrady, miga mi uliczna wystawa fotogramów z historii miasta. Jeden dotyczy sierpnia 1968. Interwencja „bratnich” wojsk, w tym naszych, ciężki komunizm, więzienia i donosy. Ale podtytuł zdjęcia, może i podtytuł tego wszystkiego, naszeptuje, że po interwencji „wrócił spokój”. Spokój jest najważniejszy, i pracowite kopanie prywatnego kopczyka. Nie piszę tego, by wyszydzać Czechów. Muszą być jednak powody, dla których polska i czeska nacja przez tysiąc lat tak skutecznie się od siebie oddalały. Kiedy tu bywam, zaczynam lepiej zrozumieć, skąd przyszedłem. Ja, hiperaktywny polski Reksio-cwaniaczek. Równając Reksia do Krecika, widzę to wszystko wyraźniej, w trójwymiarze.
W sumie: 24 godziny w Pradze, cztery długie jazdy taksówką, dużo jedzenia i intensywnych kłótni z Czechami, Włochami, Holendrami i z Polakami też. W łamanej i pełnej ciężkich akcentów angielszczyźnie. Lubię te scysje. Pomijając argumenty rzeczowe, mój angielski, choć także naznaczony akcentem, jest idealnie gramatyczny i precyzyjny. Bywałem imigrantem w obcych krajach i wiem, co jest największym przekleństwem nas przybyszów, nas-nowych. Mówimy słabo w tutejszych językach, kaleczymy zdania i w ogóle brzmimy osobliwie, więc choćbyśmy wywieźli z ojczyzny doktoraty i długachne życiorysy biznesowe, w nowym miejscu jesteśmy traktowani jak dzieciaki. Biorą nas za pomrukujących sobie coś kretynów, a na pewno już nie za partnerów w rozmowie. Miotła, łopata, tyle języka wystarczy. Tak to jest urządzone i samiśmy też winni, kiedy każemy Amerykanom i Hindusom powtarzać o chrząszczu w Szczebrzeszynie. Taką sobie wypracowałem przewagę: mówię jasno, a oponent plącze się i ściemnia. Może ma dobre argumenty, może nie. Na pewno nie umie ich pokazać. Bęc wuja w czoło. Wygrałem. Kiedyś napiszę książkę-poradnik o kulturowych wymiarach biznesu. O ile dojdę do wniosku, że faktycznie warto. Bo przecież to tylko praca.
Najfajniejszy punkt krajobrazu w Czechach? Stożki wulkaniczne. To nie żart, na zachód od Pragi jest ich kilkanaście. Nie zieją ogniem i nie są wysokie, ale sterczą dziarsko z równiny. Jak nie w Polsce, jak nie w górach. Na Dolnym Śląsku też są ze dwa, ale tutaj widać ich cały wysyp. Jak okiem sięgnąć, stożki, wielokilometrowe wyrobiska po węglu brunatnym, zamki na wzgórzach, winnice, markety Lidla. I mało reklam. Są bilbordy, ale brak w całych Czechach tej co w Polsce, gorączkowej wysypki szyldów i szyldzików na wszystkim i wszędzie. W bezsennej drżączce próbujemy w Polsce sprzedać wszystkim wszystko. Pstrzymy mury jak opętani, podczas gdy Czechom wcale się taka biznesowa febra nie udziela. Chyba mają to w dupie. Lexus i Samsung kazali im wywiesić w Pradze duże reklamy, to je wywiesili, ale sami do niczego zachęcać zbyt energicznie nie będą, bo nie o to chodzi w czeskim ideale życia godziwego. Warto to uszanować.
Z całego wyjazdu najlepiej zapamiętałem księgarnię na warszawskim lotnisku. Wielkie stoły uginające się od tomów. Fantazja, literatura faktu, beletrystyka. Cetnary romansów i kryminałów. Bałem się, że któryś stół potrącony walizką się zachwieje i zasypie mnie lawiną nowości. Zgniecie mnie karton okładek, zadusi pył drukarski. Było tego zwyczajnie za dużo, a kupujących niezbyt wielu. Na plus muszę zapisać, że nikt już nawet nie przerzucał kartek 50 twarzy Grey’a. Już wspominałem, że to taka amerykańska miękka pornografia z elementami sado-maso. Wyjaśniam dla przyszłych pokoleń, które będą się ekscytować czymś innym. Bóg z nimi.
Zagubione dni pomiędzy 14 i 18 czerwca, czyli „Sianokosy: Interludium”
Interludium to przerwa między częściami sztuki albo pokazu, przeznaczona na jeszcze lżejsze rozrywki. Tymiż wabiony, zapakowałem w piątek do auta spalinową kosę firmy kawasaki i zapas benzyny. Śmierdzi mi w samochodzie po dziś dzień, nigdy więcej. Albo nauczę się lepiej zakręcać te baniaki. Na fermie bobrów czekało mnie koszenie w tak zwanym dołku — zbyt nierównym, by dało się tam wjechać naszą maszyną na żelaznych kołach. Wysoki chwast głuszył tam posadzone rzędami dębaki. Wyruszyłem na pomoc, nie zważając na upał, a że pakowałem się w pośpiechu, zabrałem od słońca czapkę z daszkiem – tyle, że zimową. Ale nie będę się wracał 100 km z okładem po bejsbolówkę. Udawajmy, że to zima i że zamiast z bruzdy na bruzdę, skaczę z kry na krę. Najsilniejszą stroną pisarza jest w końcu wyobraźnia.
Nawet takie benzynowe sianokosy przywracają duszy kontakt ze słowiańską sielanką. Od słowa sioło, siew, od ziewania, od zioła? Sedno sielankowego stanu umysłu polega na polegiwaniu pod gruszą na dowolnie wybranym boku. Gdzieś niedaleko ze śpiewem na ustach krzątają się żeńcy z sierpami, wiążą snopki, a my leżymy z uśmiechem. Forma bardziej prymitywna to ta bukoliczna, czyli pasterska: tu nawet o żadnych żniwach nie ma mowy, ot – owce się pasą na dzikiej łące, a my leżymy między nimi bykiem, z kubasem żentycy (jest coś takiego???) w dłoni. Żywot człowieka poczciwego, jednym słowem. Nie ma w tych wizjach konfliktu, przemysłu i innych diablich wynalazków. Wschodnia Europa uwielbia przednowoczesność, dziś ucieleśnianą pod postacią działki za miastem i dymiącego grilla. Zaborcy i inni najeźdźcy okuci w żelazo próbowali przez środek tego wszystkiego przekopać jakieś żeglowne kanały, puścić tory kolejowe, i w ogóle wszystko popsuć. (Pobliską Puszczę Bolimowską pod Skierniewicami, gdzie w 1627 roku ubito ostatniego tura, w wieku XIX prawie że w pień wycięto na podkłady dla Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej.) Ale nasz instynkt dolce far niente co i raz bierze górę nad tymi wysiłkami.
Słońce praży. Stąpam z warczącym kosiskiem po polu, a ponad głową co i raz śmiga mi wielki bocian. I tak przez cały dzień, po ostatnie wyczyszczone z chwastu międzyrzędzie. A następnego dnia znów pole, ale i biesiada w sąsiedztwie. Staw, wedle niego grobla, a popod daszkiem stoły z kiełbasą. We flaszkach bladożółty bimber. Kompletnie nie czuję tych wschodnich klimatów, ja gryzoń ze śródmiejskiego wrocławskiego podwórka, ale skoro już tu jestem, sięgam i ja po kolejne płaty pieczonego boczku. Wiejska chałupina nabyta przez mojego szwagra przechodzi metamorfozę, według Aninego projektu. Zdjęto dachu i więźby, nadbudowano lukarnami, krokiew wędruje dwa metry wyżej. Warczą spalinowe piły. I znów, jak w GeorgikachHoracego – jedni się trudzą, drudzy pod ich bokiem ucztują, a później zmiana. Kosmos chaosu i łopianów zmienia się w podstrzyżony ogród. Horacy z Teokrytem nie wspominali jednak nic o komarach. Lato mamy spóźnione, a jego początek mokry. Dlatego komarzydła są teraz wielkości kotów. Głodne naszej krwi, bzyczą wścieklej od spalinowej piły.
Pasożyty i gnój. Wstydliwa strona każdej sielanki. W popularnej rycinie, para rajskich kochanków w ustronnym zakątku ogrójca natyka się na trupią czaszkę, a poręczny napis przypomina im: Et In Arcadia Ego. Nawet tu, w raju znajdziecie mnie: śmierć. Nikt już dzisiaj nie czyta Różewicza, który łacińską sentencją jak wyżej zatytułował swój opis pielgrzymki z PRL-u na Zachód. On, Polak i Żyd, ocalały z wojennej rzezi. On, śmierć ucieleśniona. Zachód żre, tańczy i otwiera przed nim drzwi pięknych muzeów, a Polak-śmierć patrzy na to bez wiary, że cokolwiek z tych cymeliów jest jego. Albo, że kiedykolwiek będzie. Widzę w tym traumę już nie do kwadratu, a do sześcianu: u Różewicza sielanka lepsza niż słowiańska to teraz Zachód, podczas gdy Słowianom dostała się na własność śmierć i komunistyczna industrializacja. Popiół i dym. Ale nikt dziś nie czyta Różewicza, a nasze poczucie gorszości (które trwa) wyrażamy w XXI wieku inaczej.
Co jeszcze znalazłem, chodząc po polu z warczącym kijem marki kawasaki? Mnóstwo much. Skowronki, ale tylko w chwilach, kiedy wyłączałem silnik. Żaby (odskakiwały bez pospiechu). Żeńców widziałem na traktorach, w całej okolicy. Och, to było najciekawsze. Żadnych wideł i snopków. Żniwiarka kosiła trawę, a osobna maszyna chciwie połykała sienny pokos i wiła z niego wielkie bele, obciągnięte białą włókniną. Całe szeregi takich białych bel leżały na polach, jak gigantyczne mrówcze jaja pozostawione na wylęg. Widok był jak z filmu katastroficznego z lat 1970. Inwazja mrówek-gigantów. Jaja, plenienie się monstrualnych pasożytów, inwazja, infekcja, horror. Tak oto mój umysł człowieka przełomu wieków odruchowo interpretuje sielankę — nie jako edeniczny stan docelowy, lecz tylko jako wstęp do kryzysu i katastrofy. Nieuniknionych. I trudno. Tak nas wytresowała Zimna Wojna i nadmierna lektura Różewicza.
Kiedy rolnik Siemion spokojnie kosi swoje łany i podwiązuje młodym drzewkom nóżki, fruną 10 km nad nim samoloty do Moskwy i Tokio, a na stambulskim placu Taxim policja gazuje demonstrantów. Okuta w hełmy policja napierdala pałami w imię konserwatywnego porządku, który jest z założenia sielski i statyczny: jest jeden Bóg (a Mahomet jest jego prorokiem), są zasady, jest ład, każdy ma swoje miejsce, swoją pozycję, swój strój. Kobiety mają siedzieć cicho, mężczyźni w zasadzie także. Natomiast stojące naprzeciwko policji zgraje obdartusów i studentów-nierobów domagają się przede wszystkim prawa do indywidualnych wyborów. Wolność rozumieją jako wolę jednostki. W ich parciu ku nowoczesności także jest jednak pierwiastek sielanki, bo demonstranci z Taxim bronią rachitycznego, ale jednak, Parku Gezi. Władza zamiast parku przyciągającego podejrzany, leniwy element, widziałaby w tym miejscu meczet. Odtąd-dotąd. Z muezinami, zdejmowaniem butów i z osobną sekcją dla niewiast. Świątynię z regulaminem, jak w mini-więzieniu. Dlatego nie będzie porozumienia i ogólnego kochajmy się. Nad Taxim i dzielnicą hoteli już czwarty dzień ściele się łzawiący dym.
Znam Taxim. Tym bardziej mam żal.
Interludium II: „Prawie Grecja”
Po sianokosach niewiele popracowałem, bo 19.6 pojechałem aż za Olsztyn, nad małe śmierdzące jeziorko, na „integrację” połączoną ze szkoleniem. Przybytek miał w szyldzie Spa, Luksus i jeszcze coś tam, udawał grecki motel z kolumnadami wokół niewielkiego basenu, a obok było jeziorko zarośnięte zielonkawą rzęsą. Wiatr przeganiał tę rzesę tam i sam. W przybrzeżnej wodzie butwiały pniaki. Zjechało nas siedemdziesiąt osób. Mieliśmy do dyspozycji grilla, sałatki z gotowej produkcji i alkohol. Hotelowy i z pobliskiej stacji benzynowej. Odbyłem szkolenia z udziałem guru biznesu i żywych węży brazylijskich. Piszę o tym skrótowo, bo nie bawiłem się aż tak świetnie, by brnąć w szczegóły.
Drugiej nocy, dobrze po północy, wywaliłem na szybko trzy lufy czystej. Wzdrygnąłem się, ale nic; nie rozdzwoniły się żadne dzwony. Złudzenie, jednak. Ciekawe, że bełkot przychodzi bardzo szybko. Ten lekki bełkot. Zasypiając, nadsłuchiwałem odgłosów zabawy przy basenie. Tuż przed łóżkiem w moim apartamencie umieszczono wielką wannę z hydromasażem. Nie skorzystałem, ani sam, ani z kolegą. W ogóle, byłem cały czas na „nie” – nie na tyle jednak, by wzuć adiki i biegać albo wypożyczyć rower na przejażdżkę. Czułem się zmęczony, i wcześniejszymi wydarzeniami, i cała imprezą. Słońce pięknie prażyło. Najwyraźniej zapamiętałem idealnie gładką ton basenu nocą. Kalifornijski obrazek, w tę pogodę zwłaszcza, w krótką świętojańską noc. Wspomnienia chlapnięcia z obrazu „A Bigger Splash” Hockneya, wspomnienie motelu z 49 idzie pod młotekPynchona i mojego basenu z pierwszego rozdziału Niskich Łąk. Przy okazji myśl, że od mojego powieściowego debiutu minęło 13 lat. I co? Minęło, to minęło. To były dla mnie bardzo ważne lata, obfite w ważkie zdarzenia życiowe, a że nie napisałem przez ten czas niczego wiekopomnego, to i trudno.
Skąd taka łatwość rezygnacji z siebie? U Kapleau w Trzech filarach Zen znalazłem te oto słowa mniszki: Kiedy byłam młoda, pragnęłam wyjechać na zachód, do stolicy. Ale teraz wiem, że stolica w istocie jest wszędzie.Kluczowe słowa to „w istocie”. Bez uchwycenia, bez zakotwiczenia w sobie tej istoty, tęskniłbym za rozmaitościami i gwarem, za stołecznością życia. Pisałbym, bo przecież spełnienie, uznanie, klubowe karty wstępu do ustępu. Ale nie jest przypadkiem, że od sześciu lat nie wybrałem się do Nowego Jorku. Już tam się dosyć nabyłem i nie pragnę powrócić. Nie czeka tam dla mnie nic, czego bym nie miał tutaj. Kilka razy w NYC miałem okazję wyciągnąć się nad basenem na dachu drapacza chmur. To estetycznie piękne i dziwne doznanie – sama myśl o ulicy kilkadziesiąt pięter w dole, widok jeszcze wyższych wież dookoła, pewnie też z basenami… Ale basen, to basen. Kiedy byłem bardzo mały, drepcząc z mamą do tramwaju mijałem betonową nieckę sadzawki p-poż przy kościele na pl. Dzierżyńskiego. Glony, żaby, żużel. Furtka na kłódkę, i całe szczęście, bo do tej brei ciągnęło mnie sto razy bardziej niż później do szmaragdowych basenów na dachach. Pragnienie jest ślepe, a w dzieciństwie pragniemy najmocniej, bo sami jesteśmy jeszcze pół-ślepi. Tu, na Mazurach, zrobiłem parę rundek, żabką i na grzbiecie, po czym bez żalu wygramoliłem się z wody, szukać ręcznika. Ot, basen.
W drodze powrotnej (21.6) w gęstej ulewie i burzy jechaliśmy przez Mławę. Co to właściwie znaczy „mława”? Jako przymiotnik? Byle jaka? Wypełzła? Płonna? Jestem pewien, że słowo to nie oznacza niczego pozytywnego. Płaska nazwa, Mława. Krok dalej jest Iława, i ta z kolei nazwa, gdy ją wymówić, wyczarowuje całe światy (choć zapewne oznacza zwykłe mułowisko pełne iłu). Jeziora, gąszcze, pruskie mury. Jedna, pojedyncza zgłoska potrafi zmienić nudę w przygodę. A może tylko tak mi się wydaje, bo tak zaprogramowała mnie kultura? Za Mławą był Płońsk. Od słowa „płonny”, „jałowy”. Ech, ciekawa ziemia, to Mazowsze. Mocno wyeksploatowana, najwyraźniej. Zmęczona już u zarania dziejów, kiedy miejscom nadawano nazwy. „Mazowsze”, od rzeczownika „maź”. Ale i tak nic nie dogoni w tym rozpadzie Chin, gdzie każda garstka ziemi była sto razy przegarniana, przeżuta, wypluwana. Zużyty kontynent. A u nas przynajmniej łąki są zielone, nie żółte.
Piotr Siemion
Piotr Siemion (1961 ) prozaik, tłumacz, z zawodu prawnik.
Felietonista pisma brulion i tygodnika Ozon, tłumacz literatury amerykańskiej (m.in. powieści Thomasa Pynchona „49 idzie pod młotek” (1990, nagroda „Literatury na Świecie”), „Sumy wszystkich strachów” Clancy’ego, „Grendela” Gardnera). Ukończył . anglistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Do roku 2000 przebywał za granicą (USA i Kanada). Absolwent wydziału prawa Uniwersytetu Columbia. W latach 1997-2003 prawnik w kancelarii Weil, Gotshal & Manges w Nowym Jorku i Warszawie. Od 2006 roku do 2008 roku menedżer w jednej z największych polskich grup przemysłowych. Autor powieści „Niskie łąki” (2000) i „Finimondo” (2004).