Piotr Kępiński pisze o dziennikach Tomasa Venclovy.
Litwini rzadko mówią i piszą o przyszłości. Literatura science-fiction u nich nie istnieje, nie ma wróżek na ulicach Wilna, w gazetach brak wizualizacji nowych linii tramwajowych, metra czy autostrad. Fantazja? a co to takiego. Pragmatyka i teraźniejszość. Tylko. Marzeń o przyszłości tyle co kot napłakał.
Może jestem niesprawiedliwy niemniej jednak taki wizualny obraz Litwy został w mojej pamięci, po czterech latach spędzonych w tym kraju. Nie piszę tego zresztą ironicznie czy złośliwie. Tak Litwę postrzegam. Ani to plusy ani minusy.
Kiedy pytam w Wilnie taksówkarza albo znajomego, co będzie w przyszłym roku, odpowiedź jest zawsze jedna: „lepiej nie myśleć” albo „chujnia”. To zresztą bardzo nas zbliża do siebie, bo przecież odpowiedź na podobne pytanie w Białymstoku, czy w Warszawie może być podobna.
Różnica jest jedna: w Polsce bardziej lubimy fantazjować. Stąd może (u nas) i nadmiar całkiem ciekawej literatury science-fiction. W gazetach codziennie wysyp wizualizacji i przepowiedni: właściwie każdy intelektualista w Polsce daje sobie prawo do niezobowiązującego wieszczenia, od psychologa w telewizji, który o ciekawych medialnych przypadkach wypowiada się tylko na podstawie enuncjacji prasowych, po ekonomistę, który czuje się całkowicie bezkarny w swoich przepowiedniach.
Litwa jest ostrożniejsza. Na Litwie nikt nie rzuca słów na wiatr. Nie ma tutaj tego co w Polsce nazywamy fantazją, a to co w innych krajach bywa definiowane jako głupota ewentualnie wybryk czy też nieodpowiedzialne mrzonki. My lubimy mrzonki. Litwini raczej nie. Może dlatego, że rzeczywistość komunistyczna, która na Litwie była znacznie bardziej uciążliwa niż w Warszawie pozbawiła ten naród na wiele lat swobody w wyrażaniu myśli i uczuć? To bardzo prawdopodobne. Niemały jednak wpływ na taki sposób myślenia o rzeczywistości ma zarówno geopolityka współczesna jak i topografia zupełnie już współczesna.
Litwa jest bowiem krajem monadycznym, pod względem intelektualnym jak i społecznym; jest krajem nieskładającym się w jedną całość. I nie chodzi mi tutaj tylko i wyłącznie o kwestie mniejszości narodowych ale także o samych Litwinów. Miasta są ciągle niescalone, a odległości między miasteczkami dosyć dalekie. Do tego nieufność, indywidualizm i szorstkość. Brak wspólnego (społecznego) mianownika, zdaje się być wpisany w tę rzeczywistość.
Myślę, że taki stan będzie tam trwał do momentu, kiedy w Wilnie wykiełkuje prawdziwy ruch socjalistyczny ewentualnie prawdziwy ponad-narodowy związek zawodowy broniący praw zarówno Litwinów, Rosjan, Białorusinów jak i Polaków.
Litwa jest wreszcie krajem, który uwielbia swoje kompleksy, pielęgnuje je, delikatnie podsyca i nasyca historią. Litwa jest, koniec końców, krajem (i tu kolejne podobieństwo z Polską) który – metaforycznie – uwielbia porównywać się z innymi nacjami. Niemcy i Amerykanie to, i my też podobnie. Skandynawowie tak, my nie gorsi.
A więc kiedy czytałem tom Tomasa Venclovy „Z dzienników podróży” (Zeszyty Literackie) w ogóle się nie dziwiłem, kiedy co chwilę natrafiałem na porównania Litwy do Japonii, Chin, Argentyny czy Republiki Południowej Afryki.
Dzięki Venclovie uczyłem się historii, dzięki niemu poznawałem Wilno i polską literaturę romantyczną widzianą oczyma Litwina; dzięki niemu wreszcie rozumiałem topografię Wilna nie mieszkając tam wcale, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie tylko zresztą ja. Większa część polskiej inteligencji zawdzięcza temu autorowi „inne spojrzenie” na stolicę Litwy.
Dzisiaj jednak odkładam na półkę wileńskie szkice i eseje. Bardziej interesuje mnie jak Litwin – emigrant, ale emigrant czynnie uczestniczący dzisiaj w wileńskim życiu literackim, patrzy na świat.
A trzeba podkreślić, że autor „Opisać Wilno” podróżował niemało. Konferencje PEN-Clubu, bardzo intensywne i częste, wyjazdy indywidualne, wypady do Tybetu i Argentyny – żadna zorganizowana turystyka a tylko zachłanna chęć poznawania, zazwyczaj w samotności. Od czasu do czasu spotkania z ludźmi. Ale tylko od czasu do czasu.
Bo wydaje się, że Venclova jak przystało na człowieka książkowego, za najlepszego partnera podróży nader często wybierał siebie. W dziennikach nie ma słowa o żadnym towarzyszu. Zdarzał się jakiś miejscowy przewodnik. Częściej jednak autor dzienników wybierał spacery i loty z książką, literaturą i muzyką.
Swoje dzienniki Venclova, jak sam podkreśla, pisze już ponad czterdzieści lat. Zapiski robi codziennie. Niektóre już wiele lat temu drukował, ale mówi, że na publikację całości jeszcze za wcześnie, chociaż nie znajdziemy w nich żadnych kwestii kontrowersyjnych czy obraźliwych.
Skąd zamiłowanie Venclovy do dalekich wojaży? Chyba jeszcze z czasów sowieckich, kiedy jeździł na Kaukaz i do wielu egzotycznych miejsc byłego Związku Radzieckiego. I chyba ta chęć zgłębiania egzotyki, już nie przaśnej, socjalistycznej, pozbawionej miejscami uroku, pozostała w nim do teraz. Pewnie dlatego pisarz zdecydował się ze swojej książki całkowicie usunąć fragmenty poświęcone Europie: „W książce nie ma nic o Europie, choć w moich dziennikach jest ona zawsze obecna. Stała się na szczęście niemal dla wszystkich dostępna, toteż już prawie nic nowego nie można o niej powiedzieć.”
Można tylko żałować tej decyzji. Bo przecież właśnie dzisiaj, w dobie pisania wszystkich o wszystkich uwagi i notatki bystrego obserwatora rzeczywistości europejskiej byłyby niezwykle cenne i ciekawe. Nie jest tak, że Europa została opisana. W ogóle. Przede wszystkim dlatego, że Europa nie stoi w miejscu. Inna była trzydzieści lat temu, inna była wczoraj, inna jest dzisiaj. A egzotyka? To właśnie o Chinach, RPA czy Indiach powstają setki książek niedouczonych dziennikarzy i pesudo – podróżników. Mam nadzieję, że Venclova poprawi się w przyszłości i kiedyś, w końcu, przeczytamy jego europejskie treści.
Tymczasem zostańmy przy jego obserwacjach tyczących dalekich krajów, pozornie nic z Europą i Litwą, w szczególności, nie mających nic wspólnego. Piszę – pozornie – albowiem zawsze i wszędzie Venclova jedzie do tych krajów Europą obarczony, a nawet przytłoczony. Nie jest przecież znawcą kultury chińskiej, japońskiej czy hinduskiej. A więc on jedzie, żeby swoją Europę w sobie, na antypodach europejskości, potwierdzać i umacniać. Owszem, poznaje i chce poznawać, niemniej jednak chce równocześnie ją widzieć poprzez pryzmat obcości i niezrozumienia.
Kiedy w Japonii, gdzie pojechał na konferencję PEN-Clubu, ogląda teatr kabuki tak podsumowuje swoje wrażenia: „ „Po obiedzie teatr kabuki. Wydałby mi się bardzo egzotyczny, gdybym od niego zaczął, teraz zaś, po doświadczeniach bunraku (…) czuję, jakbym wrócił do Europy. Oglądam dwie sztuki. Jedna samurajska,w stylu Sarunasa (Sztuka Vincasa Kreve-Mickeviciusa)…”
Nie wiem jaki sens ma odnoszenie dwóch nieprzystających do siebie tradycji teatralnych, to zadanie dla specjalistów, dla mnie jednak owe paralele są niezwykle znaczące: oto litewski emigrant (Venclova pisze te słowa w czasach kiedy do ojczyzny jeszcze nie mógł swobodnie jeździć) stara się przywrócić pamięci, coś co powszechnie nie istnieje; coś czego nikt poza nim nie zna: coś, wreszcie, co samo w sobie jest równie egzotyczne jak japoński teatr, który pod koniec lat osiemdziesiątych nie był zjawiskiem powszechnie znanym, jak obecnie sushi czy tempura.
Szukanie śladów litewskości, czy porównywanie Litwy do miejsc i obrazów zastanych w dalekich krajach, jest w istocie upewnianiem siebie w litewskości i mocowaniem Litwy w swojej wyobraźni, tak, żeby nie uleciała, żeby nie wywietrzała. W tych porównaniach jest zarówno duma jak i strach. Duma ze spuścizny – że bogata i ciekawa. Strach, że jeżeli nikt tych porównań nie będzie czynił, z Litwy pozostanie tylko popiół i kurz, bo kto w latach osiemdziesiątych marzył o niepodległości tego kraju? naprawdę nieliczni. A Venclova był chyba jednym z tych nielicznych, którzy nieustannie marzyli i te marzenia podsycali.
Jemu prawie wszystko kojarzyło się z opuszczonym krajem. Nawet chińskie złote karpie: „W stawach pływają złote karpie i żałośnie małe żółwie…Wszystko to otoczone jest najbanalniejszymi domami niczym w Lazdynai i Karoliniskies.”
Venclova, naturalnie, nie chce powiedzieć, że wszystko to co banalne można znaleźć na Litwie i na odwrót. Przeciwnie, on sugeruje, że każdy ma swoją banalność, która bywa charakterystyczna i jedyna i dlatego trzeba ją pielęgnować.
Dlatego też Venclovy mania porównywania w ogóle nie irytuje a jedynie zaciekawia. Chińskie „szare domki dachami (…) przypominają Kraj Kłajpedzki…” Szczyty gór są dla niego jak rzeźby w stylu Marka Antokolskiego. A dworzec kolejowy w Kalkucie?
„…przybywamy [tam] o pierwszej. Dworzec Howrath podobny do moskiewskiego albo wileńskiego (tutaj widać wyraźnie, że Wilno ma cechy azjatyckie).”
A sama podróż pociągiem przenosi Venclovę w czasy radzieckie. I wie co mówi, sam przecież wiele razy przemierzał trasę Wilno – Moskwa zatem w tym konkretnym przypadku porównanie nie ma wymiaru kulturowego a jedynie socjologiczny. Venclova przeżywa jeszcze raz gehennę brudu i kurzu, tym razem pozbawionego ideologii. Nie wiem, czy akurat to doświadczenie można nazwać smutnym, niemniej jednak w słowach autora „Rozmowy w zimie” żadnej ironii czy też rozbawienia nie dostrzeżemy.
Ale przyznaję, że podczas lektury tej książki porządnie uśmiałem się tylko raz. Autor dzienników relacjonuje swój pobyt w Republice Południowej Afryki, gdzie apartheid kwitnie jeszcze na potęgę, czarni obywatele chodzą po ulicach ukradkiem, byle policjant może ich wylegitymować, wsadzić do więzienia i nikt nie kiwnie za nimi palcem, a on w pewnym momencie widzi jak biały funkcjonariusz krzyczy na kogoś, krzyczy głośno, każe mu się zatrzymać a tymczasem: „Po ulicy idzie sobie Murzyn z dwiema torbami, niczym Białorusin koło dworca w Wilnie…”
Idzie sobie swobodnie, mając w nosie otaczający go świat, doskonale wiedząc, że, co prawda jego życie, może nie jest dla policjanta specjalnie cenne, ale chwila jego osobistej wolności, jest absolutnie jedyna.
Białorusini nie są dzisiaj na Litwie Afroamerykanami Europy. Przyjeżdżają na zakupy coraz częściej, chłonąc chwile wolności i dostatniej komercji. Przyjeżdżają nie tylko zatłoczonymi autobusami i szynobusami. Zdarza się widzieć eleganckie limuzyny na rejestracjach z Mińska czy Grodna. Rok temu po ulicy Pilies sunął dostojnie biały Rolls-Royce, z białoruskimi numerami, wzbudzając w mieście niemałą sensację. Lexus z Grodna czy Lidy to widok prawie nagminny.
Inną kwestią jest, jak Litwini traktują handlowych turystów z Białorusi. Wydaje się bowiem, że niezbyt dobrze. Spotykałem się wielokrotnie z opiniami: wybudowaliśmy w pocie czoła takie centra handlowe jak Akropolis, i kto dzisiaj z tego korzysta? Białorusini i Rosjanie z Kaliningradu. Ergo: nas na to nie stać. Komuś innego darowaliśmy swój kapitał. Jest w tym i żal i zawiść niezbyt elegancka i raczej nie pojedyncza.
A przecież powiedzmy sobie szczerze, powodów do zmartwień akurat z tego powodu nikt na Litwie nie powinien mieć. Litwini inwestują w Grodnie, Białorusini zostawiają swoje pieniądze w Wilnie, wszystko jest w najlepszym porządku. Może jedni i drudzy winni się trochę więcej śmiać? Życzliwiej rozmawiać?
W dziennikach Venclovy, oprócz tego jednego porównania, które rozbawiło mnie na dobre nie wyczytałem żadnego dowcipu (nawet zawoalowanego), wszystko na wysokim C, bez cienia uśmiecha, bez ironii i ciepła.
Wszystkie zdania bardzo bezpieczne i ukryte za podniesionym na sztorc kołnierzem płaszcza; tak żeby nikt nie zauważył prawdziwej miny autora. Bo w gruncie rzeczy, chociaż idziemy za Venclovą krok w krok, chociaż widzimy rzeczy niewątpliwie ciekawe, to jednak nie wiemy, gdzie pojedzie za chwilę, nie znamy jego nastrojów, zielonego pojęcia nie mamy o jego wrażliwości.
Polityka? Tak, ona naskórkowo istnieje. We fragmentach pisanych w latach osiemdziesiątych kilkakrotnie pojawia się na przykład generał Jaruzelski: „W Bulawayo [Zimbabwe] znowu zawiłe procedury biurokratyczne i rewizja. W kiosku na lotnisku widzę ogromny portret Lenina: okładka radzieckiego czasopisma poświęconego Afryce „New Dawn” („Nowa Jutrzenka”). Na pierwszej stronie fotografia dziewcząt z wileńskiego Instytutu Pedagogicznego w ludowych strojach, które wręczają czapkę studencką generałowi Jaruzelskiemu…”
W Japonii, podczas jakiejś konferencji dostrzega Venclova na sali Zygmunta Stoberskiego, urodzonego w Petropawłowsku eseistę, tłumacza, naukowca oddanego bez reszty komunistom, który oprócz funkcji totalnie kuriozalnych (przewodniczący Międzynarodowej Organizacji Unifiacji Neologizmów Terminologicznych, naczelny redaktor czasopisma „Neoterm”) szefował także czasopismom i wydawnictwom niesłychanie ważnym jak „Literatura na Świecie” czy „Książka i Wiedza”; był wreszcie autorem „Historii literatury litewskiej” (Ossolineum, 1974): „Po sali błąka się jak pokutująca dusza Zygmunt Stoberski, lituanista z Polski. Jego oraz kilku innych panów przysłał tu reżim Jaruzelskiego, a kongres, nawet jeżeli uznaje ich kredencjały, to tylko połowicznie.”
Ale, ale… Nie jest też, że nic Stoberskiego i Venclovę nie łączy. Bo i owszem w tej nawet interesującej „Historii literatury litewskiej”, bo gdyby oddzielić koszmarną komunistyczną stylistykę („ciężka dola litewskiego ludu; walka o wolność…”) od faktów, to rzecz byłaby nawet miejscami znośna i prawdziwa, nazwisko Venclova pada wiele razy. Mowa, naturalnie o ojcu Tomasa – Antanasie, prominentnym litewsko-sowieckim pisarzu (autorze ponad 70 książek, prezesie Związku Pisarzy Litwy Radzieckiej), autorze hymnu Litwy Radzieckiej, o czym Stoberski nie wspomina, a przecież to ciekawe, że pieśń napisana przez Antanasa i zatwierdzona jako hymn w roku 1950 przetrwała aż do roku 1988:
„Radziecką Litwę stworzył lud,
Za wolność i prawdę długo walczący.
Gdzie Wilno gdzie Niemecn, Bałtyckie Morze,
Tam kwitną nasze miasta, urodzajne pola.
W sławnym Związku Radzieckim,
Między równymi równa i wolna,
Żyj przez wieki, bądź szczęśliwa,
Droga Radziecka Litwo!”
Co więcej, Stoberski w swojej książce portretuje pisarza, który incydentalnie pojawił się też w dziennikach Venclovy. Juoazas Kekstas (właściwe nazwisko: Adomavicius) to postać niezwykle barwna; przed wojną litewski komunista, w czasie wojny brał udział w walkach o Monte Cassino w armii polskiej, po 1945 roku osiadł w Argentynie, a w 1959 roku przeniósł się do Polski, gdzie zmarł w zapomnieniu, a przecież u siebie w kraju był, może nie postacią wybitną ale interesującą. Kiedy Venclova gości w Argentynie wspomina „Wydawał tutaj [Kekstas] pismo „Literaturos lankai” i zarabiał na życie, budując drogi aż wreszcie, prawdopodobnie w wyniku udaru słonecznego, został sparaliżowany i był zmuszony wrócić do Polski. Pewnego razu odwiedziłem Keksatsa w warszawskim domu inwalidów, jednak nie nawiązała się wtedy poważniejsza rozmowa, w zasadzie żadna to była rozmowa. Niestety, nie sądzę, żeby w Buenos Aires można znaleźć jego ślady…” To jednak prawdopodobne, bo kilku dawnych współpracowników Kekstasa jeszcze żyje, między innymi Jonas Mekas.
Venclova jednak pasuje i po kilku zdaniach urywa wątek. I wraca do litewskich krajobrazów.
Bo Litwa jest stałym lajtmotiwem tej opowieści. Ale i w tych przypadkach Venclova (w latach osiemdziesiątych) za nadto nie fantazjuje o wolności, nie wybiega w przyszłość. Sentymentów też tutaj nie znajdziemy. Raz chyba tylko ponoszą go namiętności, kiedy opisuje swoje spotkanie z emigrantami litewskimi mieszkającymi, w Berisso, w Argentynie: „W zakurzonej sali wspólnoty – tak wzruszająca litewskość, jakiej nie znajdziesz nawet w Stanach Zjednoczonych. Na ścianie Pogoń, portret Valdasa Adamkusa, kościół w Zapyskis, zamek kowieński, abrusas, czyli ręcznik z wyszytymi literami Asra Dievo aky [Łza w oku Boga], wreszcie fotosy trzech Litwinek wybranych tu na królowe piękności.”
I wreszcie na każdym kroku, w każdym zdaniu Venclovy jest historia. Podróżując po Japonii, Korei Południowej czy po Argentynie Venclova szuka śladów minionego, nowoczesność skutecznie omija. I nie jest to zarzut, absolutnie, stwierdzam tylko fakt. Venclova, jak na intelektualistę starej daty przystało, szerokim łukiem obchodzi nowinki. Zdaje się mówić: niech takimi błahostkami zajmą się inni.
On musi na przykład w RPA szukać książki napisanej w języku, którego nie zna:
„Usiłuję znaleźć Agatę Christie w języku afrikaans – o to prosił mnie przyjaciel, który kolekcjonuje jej tłumaczenia. (…) Jednakże książki w afrikaans są rzadkością. (…) Istnieje [natomiast] kult języka afrikaans, nieopodal miasteczka Paarl postawiono mu pomnik (tego nawet Litwini nie wymyślili!)…”
Kiedy pisał te zdania nie podejrzewał, że w wolnej Litwie, ktoś jednak wpadnie na podobny pomysł. W 2013 roku jeden z litewskich portali internetowych z dumą informował: „Na podwórku Biblioteki im. Ievy Simonaitytė w Kłajpedzie został odsłonięty pierwszy na świecie pomnik poświęcony językowi. Ma on upamiętnić zanikłe słowa języka litewskiego.
Pomnik tworzy napis z brązu na granitowej płycie : „Przechodniu, pięć języków rodziny bałtyckiej już wymarło, pod Twoimi nogami są zanikłe słowa języka litewskiego. Pamiętaj i szanuj swój język”.
Dalej, na szlaku prowadzącym do biblioteki, na granitowych płytkach wyryte są nieistniejące już słowa języka litewskiego, zebrane przez prof. Danguolė Mikulėnienė.
Pomysłodawcami powstania pomnika są pisarze Vytautas Čepas i Juozas Šikšnelis, inicjatorzy założenia Towarzystwa Ochrony Języka Litewskiego. Autorem pomnika jest rzeźbiarz Algirdas Bosas.
W ceremonii odsłonięcia pomnika wzięła udział prezydent Dalia Grybauskaitė”.
Cóż, pomysłodawcy pomnika nie czytali najpewniej dzienników Venclovy i nie mogli wiedzieć, że ich dzieło nie jest bynajmniej pierwszym pomnikiem wzniesionym ku czci języka.
Czytając te zdania pomyślałem, że może polska mniejszość na Litwie również wzniosłaby pomnik ku czci języka litewskiego, składający się z samych polonizmów przygarniętych przez ów język. A mniejszość litewska mieszkająca w Puńsku, dajmy na to, wymyśliłaby monument ku czci języka polskiego składający się z samych lituanizmów.
W taki oto sposób przeszłość dotknęłaby współczesności i przyszłości. Litewska fascynacja językiem zderzyłaby się z polskim zamiłowaniem do fantazji. Bo co z tego mogłoby wyniknąć? Pomyślmy. Protesty? Jasne, jak słońce. Oklaski, nie mam wątpliwości. Ale jaka piękna byłaby to edukacja. Można już marzyć.
I gdyby tak się stało, nie mógłbym już żadnego tekstu rozpocząć od zdania: „ Litwini rzadko mówią i piszą o przyszłości…”
Bo, jak na dłoni, mielibyśmy przed sobą pomniki przyszłości…
fot. Mariusz Kubik, wikimedia