Jak to się stało, że ten nadzwyczajnie zdolny pisarz przepadł bez wieści? Jego nazwiska na próżno szukać w podręcznikach szkolnych, obawiam się, że nawet studenci polonistyki nie wiedzieliby, o kogo chodzi. Czesław Straszewicz?! Oświecenie czy romantyzm? A może Młoda Polska? Piotr Kępiński pisze o zapomnianym pisarzu, którego znakomita książka Turyści z bocianich gniazd została ostatnio przypomniana przez Instytut Książki (polecamy też film dokumentalny w reż. Janusza Kukuły).
Jego najlepszą książkę wydał w 1953 r. w Paryżu Jerzy Giedroyc. „Turyści z bocianich gniazd” to powieść, która przed pół wiekiem bywała oceniana lepiej niż „Trans-Atlantyk” Witolda Gombrowicza. To kwintesencja emigracji i polskości. Doskonały przewodnik po czasach minionych. I chociaż Straszewicz opisywał w niej świat cokolwiek dla dzisiejszego młodego pokolenia czytelników obcy, to jednak zrobił to z tak wielką swobodą językową i wyobraźnią, że ze świecą szukać lepszych dialogów i opisów.
Nie był to wszak debiut. Straszewicz zaczynał swoją karierę pisarską bardzo wcześnie, bo już na przełomie lat 20. i 30. minionego stulecia – w „Kwadrydze” w 1928 r., opowiadaniem „Obłąkani dobrze wiedzą, obłąkani mówią prawdę”.
Bez kompleksu Gutenberga
Jednak ważniejsza dla twórczych początków stała się w 1933 r. książka „Wystawa Bogów”, którą krytyka przyjęła przychylnie, a sam autor zaliczony został od razu do grona dobrze rokujących literatów. Drugą książkę, „Gromy z jasnego nieba”, wydał Straszewiczowi Stanisław Piasecki; „Przeklęta Wenecja” ukazała się już w „Roju”.
We wspomnieniach przyjaciół jawi się autor jako człowiek niezależny, uczciwy i bogaty. Trochę pięknoduch, ale bez przesady. Na pewno nie cynik. Niemniej jednak dystans do świata wpisany był w jego charakter. Miast intensywnie uczestniczyć w życiu literackim – podróżował. Nie był bowiem typem autora naznaczonego „piętnem Gutenberga”. Nie musiał zbyt często widywać swojego nazwiska w druku. W numerach przedwojennej „Polityki”, „Prosto z mostu” i „Tygodnika Ilustrowanego” znajdziemy sporo jego tekstów, ale gdzie mu tam, na przykład, do Słonimskiego. Ważył słowa, nie dawał się wciągać w doraźne publicystyczne pyskówki.
Rekonstruując sylwetkę twórcy na podstawie niezbyt wielu świadectw i artykułów, niechybnie można dojść do wniosku, iż nie miał on wrogów. Niezwykle ciepło wspominał go zarówno Witold Gombrowicz, jak i Józef Czapski. Sprzymierzeńca miał w Stanisławie Piaseckim i w Konstantym Gałczyńskim. Pozytywne opinie o autorze „Turystów…” wygłaszała Maria Dąbrowska i Bolesław Miciński, z którym Straszewicz wiele lat się przyjaźnił. Melchior Wańkowicz, dla którego był on najwybitniejszym pisarzem swego pokolenia, ubolewał w listach do Giedroycia (rok 1951): „Gość od ’39 nic nie pisze. Rdzewieje w Montevideo, gdzie wegetuje w firmie wełniarskiej i robi audycje polskie co niedzielę”.
Co robił Straszewicz zanim wybuchła wojna? Mieszkał w Warszawie, bywał w modnych restauracjach, spotykał się z poetami i pisarzami. Prowadząc dział kulturalny w „Buncie Młodych”, pracował jednocześnie w „Prosto z mostu” Piaseckiego. Jerzy Giedroyc tak komentował owe wybory w „Autobiografii na cztery ręce”: „Straszewicza nie interesowała polityka (…) Był skupiony na sprawach kultury. Podobał mi się w nim zwłaszcza jego bardzo swoisty humor. Zarazem Straszewicz miał zasady moralne, którym dawał wyraz w swym postępowaniu: poszedł do wojska i zawsze uważał, że musi poświęcić swoje sprawy osobiste, gdy wymagają tego przyzwoitość czy patriotyzm. Pod tym względem wyróżniał się na tle naszych pisarzy”.
Był doskonale wykształcony. Studiował polonistykę oraz filozofię, jego nauczycielami byli m. in. Tadeusz Kotarbiński, Władysław Tatarkiewicz i Władysław Witwicki. Jak chce Jan Maria Jackowski, który w 1989 r. ogłosił w „Tygodniku Powszechnym” ciekawy szkic o pisarzu, fascynował go ekspresjonizm, aczkolwiek sięgał także po motywy utopijne i egzotyczne. Antycypował Straszewicz rasizm, totalitaryzm, nihilizm. Trudno nie zgodzić się z taką opinią. Już lektura „Litości”, powieści z roku 1939, uświadamia dobitnie, iż zainteresowania tego artysty oscylowały wokół tematów fundamentalnych. Z drugiej strony – autor „Przeklętej Wenecji” nie był „sztywniakiem”: miał fantazję, humor i wrażliwość. Lubił prowokować i intrygować czytelnika, a jego pisarską specjalnością były niespodziewane zwroty akcji.
Według opinii krytyków i pisarzy emigracyjnych miał szansę stać się autorem nie mniej głośnym niż Gombrowicz. Wskazywały na to talent, niezła biografia, przychylność krytyki i – co najważniejsze – oddani czytelnicy. Tak wspominał Straszewicza Juliusz Mieroszewski: „Danilewiczowa mówiła mi, że tyle osób zgłasza się do biblioteki po Straszewicza, że biblioteka PUC zakupiła kilkanaście numerów „Kultury” – wydarli z niej „Sandwicze” (opowiadanie z „Turystów z bocianich gniazd”, drukowane pierwotnie w „Kulturze” – przyp. P.K.) i oprawili je jako samodzielne książki. Gdybyśmy to wydali teraz jako książkę, to szłoby to jak woda”. Nie wiadomo, czy Giedroyc bezpośrednio pokierował się zdaniem Mieroszewskiego. Ale niedługo po tym liście wydał „Turystów z bocianich gniazd” w Instytucie Literackim. I książka ta była jedynym sukcesem Straszewicza po wojnie. Była też jego pierwszą i ostatnią powieścią opublikowaną po 1945 r.
Dlaczego? Czy nikt się autorem „Litości” nie interesował? Z wielu listów do Giedroycia i od niego wynika jednoznacznie, że Straszewicz bywał zachęcany do pisania przez redaktora „Kultury” oraz liczne grono przyjaciół i pisarzy, np. Wańkowicza, Czapskiego. Zachęcał Mieroszewski, którego poznał w Londynie na początku lat 50.
Niewykluczone, iż stan pisarskiej niemożności związany był z opłakaną sytuacją materialną. A może z pracą fizyczną w fabryce Berenbaua w Montevideo? Nie wolno też bagatelizować oddalenia od Polski i Europy. Jak Straszewicz znalazł się w Urugwaju? Dlaczego Montevideo, a nie Buenos Aires?
Gombrowicz i analfabeta
W 1939 r. Straszewicz z Gombrowiczem wsiedli na statek płynący do Brazylii i Argentyny. Cel Gombrowicza został już dokładnie opisany przez krytyków i historyków literatury. O autorze „Przeklętej Wenecji” wiemy stosunkowo niewiele. Pewne jest, że pisarze dobili do Argentyny. Straszewicz miał zbierać materiały do książki o emigrantach polskich. Pewnego dnia dowiedzieli się, że wybuchła wojna. Gombrowicz pisał: „Wciąż mieszkałem na statku z moim towarzyszem Straszewiczem. Na wiadomość o wybuchu wojny kapitan postanowił wracać do Anglii. (Do Polski już nie można było się przedostać.) Zrobiliśmy naradę wojenną ze Straszewiczem. On zdecydował się płynąć do Anglii. Ja zostałem w Argentynie”.
Tak też się stało. Ostatecznie pisarz dotarł do Francji, gdzie wstąpił do wojska jako oficer rezerwy, po czym skierowano go do Anglii, do pracy w rozgłośni „Świt”. A do Montevideo wyjechał w 1944 r. jako attach? prasowy przy polskim poselstwie. Cały czas ciągnęło go jednak na Stary Kontynent. Chciał pracować w Wolnej Europie, chociaż jednocześnie bardzo się tej pracy obawiał. Giedroyc pisał do Jerzego Stempowskiego: „Siedzi tu Straszewicz, który dzięki mecenatowi Berenbaua przyjechał na urlop do Europy. To naprawdę wyjątkowy, dobry człowiek. Ciągnie go do Free Europe (…) Nie chce się jednak angażować, gdyż boi się, że radio go zniszczy. Jest to dosyć heroiczna decyzja, gdyż w Montevideo klepie po prostu biedę”.
Straszewicz pracował w Urugwaju jako robotnik i tylko dzięki wstawiennictwu Czapskiego i Giedroycia właściciel fabryki dał mu inne zajęcie i pozwolił przez pół dnia pisać. Cóż, kiedy wyniki jego pracy intelektualnej były zatrważająco nikłe. Jakieś pojedyncze teksty publikowane w pismach emigracyjnych. A stan finansów katastrofalny. Nie dziwi zatem, iż zdecydował się w końcu w 1956 r. na wyjazd do Monachium do pracy w Wolnej Europie. Ale miejsca długo tam nie zagrzał i dosyć szybko powrócił do Urugwaju, gdzie zmarł w wieku 59 lat w 1963 r.
Tak wspominał go Tadeusz Nowakowski, inny znakomity pisarz i radiowiec: „Przez kilka lat siedzieliśmy przy tym samym biurku, do tego samego wiosła przykuci (…) Myślę, że w niczym nie uchybię pamięci mojego serdecznego przyjaciela, jeśli powiem, że był dziwakiem, bardzo przyjemnym dziwakiem, człowiekiem innym niż inni i przez to bardzo barwnym i sympatycznym”.
Na łamach radiowego miesięcznika „Na antenie” Nowakowski przypominał pasje Straszewicza. Że fascynowały go sukcesy polskiej lekkoatletyki: „Gdy opisywał mi, jak szybko biegnie Zimny na długim dystansie, ku zdumieniu przechodniów zaczął drobić na chodniku krokiem baletnicy”. Że jeździł samochodem z niedozwoloną prędkością, że uwielbiał słodycze, a nie cierpiał zabytków i tak zwanego zwiedzania, znał na wylot „Trylogię” Sienkiewicza i powieści Agaty Christie. Zbyt poważnie – pisał Nowakowski – traktował Straszewicz literaturę, by prowadzić o niej długie dyskusje, do polemik nie przywiązywał żadnej wagi. Był też jedynym polskim pisarzem, którego na emigracji uznano za analfabetę. Tak, tak… Otóż pewnego razu w fabryce, w której pracował, zarządzono redukcję. Protektor pisarza (Berenbau) bawił wtedy, jak na złość, w Szwajcarii. Zanim pozbawiono robotników pracy, związek zawodowy zażądał uzasadnienia na piśmie. Nowakowski relacjonuje: „Lista zredukowanych wyglądała następująco: Roderigo, zwolniony za nożownictwo, Pablo, znany złodziej, Juan, katuje żonę, Antonio, nałogowy alkoholik. I tylko przy zacnym Czesiu nie bardzo wiedziano, co napisać. Majster słyszał piąte przez dziesiąte, że to jakiś dziwny jegomość, cudzoziemiec, obce ciało w fabryce. Wobec tego napisał: Ceslao Straszewicz, analfabeta. – Jestem jedynym polskim pisarzem – przechwalał się Czesio – któremu na piśmie zaświadczono, że jest analfabetą”.
Kochał Warszawę, w jego mieszkaniu w Monachium leżał album ze zdjęciami przedwojennej stolicy, który pokazywał zawsze swoim gościom. Nowakowski podkreślał, że Straszewicz nie miał wrogów: „Nieczęsto wśród ludzi pióra zdarza się człowiek bez żółci. Nie ma ryby bez ości, a exula bez złości. A jednak Czesio był inny. O nikim źle nie mówił. W każdym próbował dopatrzyć się ukrytej zalety. Celował w autoironii, lubił nieraz towarzystwo rozchmurzyć własnym kosztem, co tylko świadczyło o jego wielkoduszności. ”
Cechy te można wypatrzyć w jego książkach. Fascynacje i uprzedzenia Straszewicza istnieją w jego twórczości. W „Turystach z bocianich gniazd” jedna z bohaterek, żona ubeka Bijasa, zna na pamięć „Trylogię”, w „Litości” odnajdziemy tropy sportowe, w „Wystawie Bogów” czai się jego zainteresowanie złem.
Kucharska księga pamięci
„Litość” nawet dzisiaj jawi się jako dzieło niezwykle aktualne. Język powieści jest bardzo klarowny, nieobciążony manieryzmami, jedynie składnia, nieco ekstrawagancka, może trochę niecierpliwić współczesnego czytelnika. Z drugiej strony jakże ta składnia jest podobna do konstrukcji Gombrowicza. Jakże przypomina współczesne figury Jerzego Pilcha. Śmiem twierdzić, iż bez tego pisarza zarówno Gombrowicz jak i Pilch pisaliby inaczej. Grono autorów poważnie traktujących literaturę byłoby o wiele uboższe, gdyby Straszewicz nie wydał „Litości” i „Turystów… „.
Miał Straszewicz nosa zarówno do języka, jak i do tematyki. Gdyby nie wiedzieć, że „Litość” powstała w roku 1939, można byłoby go podejrzewać, iż napisał książkę po wojnie i dokonał zręcznej mistyfikacji. Prawda jest zaś taka, że po wojnie ukazało się w roku 1947 drugie wydanie tej pozycji za sprawą Spółdzielczego Instytutu Wydawniczego. Jan Maria Jackowski twierdzi, iż ukazała się tylko dzięki zabiegom matki Straszewicza, Leszek Koźmiński uważa natomiast, że wznowiono ją bez wiedzy i zgody autora. Niekoniecznie jest to sprzeczność. „Litość” była jedyną powieścią pisarza, która ukazała się po wojnie w Polsce Ludowej. Później już tylko w drugim obiegu, w roku 1987, opublikowano „Turystów… „.
Po roku 1953, kiedy ukazała się jego najgłośniejsza książka „Turyści z bocianich gniazd”, Straszewicz stał się wrogiem publicznym PRL-u. Odważył się przecież skreślić portrety ubeków, tajniaków, milicjantów. Odważył się ośmieszyć i skrytykować system opierający się na kłamstwie, podłości, ludzkiej głupocie, którą z wielkim upodobaniem demaskował. Służby specjalne pojawią się nie tylko w „Turystach… „, również w „Litości” warto zwrócić uwagę na finezyjną narrację, w którą wplótł autor wątki szpiegowskie. Był bowiem Straszewicz pisarzem, który doskonale deszyfrował mechanizmy totalitaryzmu. Uwielbiał szkicować portrety ludzi, którzy byli projekcjami jakichś idei. Nie znosił przy tym jednoznaczności. Jego bohaterowie wykonują gesty, które ich samych zaskakują. Profesor Knappe z „Litości” jadąc do Barcelony nie wie, że czeka go wielka przemiana duchowa. Żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza, sierżant Rym z „Turystów… „, także nie jest świadom, iż będzie musiał uciekać z kraju, któremu tak wiernie przez kilka lat służył.
„Turyści…” to dwa opowiadania („Katedra Sandwiczów” i „Kociołek na Ziemowita”), składające się w spójną opowieść o polskich losach. W „Katedrze Sandwiczów” kreśli Straszewicz przerażający i bezkompromisowy portret polskiej emigracji powojennej. Nie mniej oryginalne są to uwagi niż Gombrowicza. A do tego jakim pięknym językiem napisane! Świat Straszewicza jest zawsze osadzony w konkretnych realiach. Czytelnik zachwyci się krajobrazem, będzie rozpoznawał ulice Barcelony lub Gdańska. Ale zawsze tej realności towarzyszy baśniowość. W powieściach tego autora niezwykle ważną rolę odgrywają cień i noc. W nich to rozpoznajemy prawdziwe twarze bohaterów. Ta dwudzielność, także kompozycyjna, towarzyszyła Straszewiczowi bardzo często.
Co jednak łączy emigracyjną „Katedrę Sandwiczów” z krajowym „Kociołkiem na Ziemowita”? Przede wszystkim postaci, charaktery, powinowactwa tychże, a także polska mentalność. Niestety, nie można zapomnieć o głupocie i cynizmie. Łączy te dwie opowieści także wielka tęsknota do kraju. Wszelako nie znajdziemy w nich wielkich słów. Polskość dla Straszewicza to może być książka kucharska, a raczej kucharska księga pamięci. To mogą być bitki a la Radziwiłł. Żadnego patosu i fanfaronady. Przede wszystkim szczerość. A także skłonność do groteski i przedstawiania wydarzeń w krzywym zwierciadle. Niebywała dbałość o szczegóły. Nie dziwi znajomość realiów urugwajskich z części pierwszej: Punta Chata to zapewne Urugwaj, chociaż Straszewicz wprost tego nie mówi. Jednak skąd biegłość w czytaniu mapy powojennego Gdańska? Podobno jeden z krajowych czytelników tej powieści miał autorowi przysłać list, w którym sugerował, iż Straszewicz musiał po 1945 r. bywać w Gdańsku. Niestety, nie dano mu tej szansy. Obserwował Polskę w wyobraźni z bocianiego gniazda, bowiem stała się po wojnie jego marzeniem; ojczyzną było to bocianie gniazdo.
Zbyt wczesna śmierć
Nie doczekał Straszewicz lepszych czasów. Nie zdążył przyjechać. Jego śmierć w kraju odnotował tylko „Tygodnik Powszechny”. Na emigracji, w „Kulturze” Józef Czapski napisał: „Ten zawsze uśmiechnięty pisarz, on właśnie, napisał o naszym losie strony rozdzierające, sceny jakby ukryte wśród nieoczekiwanych, wesołych przygód swych bohaterów. Ale sztuki Becketta, okrutne i ciemne, nie są tak bolesne jak krótkie opowiadanie o małej Józi, którą Kostek, późniejszy marynarz i spryciarz, niósł do Polski, karmił kradzionymi kartoflami i pochował w obcej ziemi, w płytkim grobie wykopanym scyzorykiem. Mało spotkałem pisarzy tak podobnych do tego, co piszą – ta sama czujna uwaga, zupełny brak egocentryzmu, ten sam uśmiech i dobroć. Myślę z rozdrażnieniem, prawie z pogardą o pisarzach lekceważących takie człowieczeństwo, taką dobroć, z pogardą do ich głupoty, z pogardą, bo lekceważą tę jedyną perłę, bo dziś pereł się nie nosi. Niemodne. Głupota i śmieszność tych pisarzy spacerujących na szczudłach, chcących świat zadziwić jedni czarując, drudzy gorsząc, którzy nie chcą pamiętać, że to wszystko jest NIC. Nihil w obliczu śmierci, która JEST i której moi współcześni za Boga nie chcą widzieć”.
A Straszewicz zawsze widział śmierć, zawsze też o niej pisał. Jego opowieści, choć nasycone humorem i dowcipem, jak trafnie zauważył Czapski, były również świadectwem wielkiej tragedii i niemożności. Nosiły na sobie skazę osamotnienia i oddalenia.