Nieznośny ciężar historii

 

Nic, co jest naprawdę za lub przeciw nie jest prawdziwą literaturą – zdaje się mówić w swojej książce („Z opowieści wschodnioeuropejskich”, Zeszyty Literackie) Barbara Toruńczyk, sugerując, że najlepiej byłoby dla literatury gdyby do polityki się nie mieszała. Niemniej jednak, jak doskonale wiemy, w naszej części Europy to niemożliwe. „Życie na wschodzie (…) było nieuchronnie polityczne” – dopowiada Timothy Snyder, autor wstępu do tego zbioru esejów, o którym pisze Piotr Kępiński. 

Było i jest. Naturalnie, pokolenie pisarzy debiutujące po 1989 roku odrzuciło zarówno historię jak i politykę, niemniej jednak dzisiaj znowu mamy do czynienia z powrotami tych tematów. W tekstach młodych autorów znajdziemy znacznie więcej ideologii i przeszłości aniżeli jeszcze dziesięć czy piętnaście lat temu. 

Na początku lat dziewięćdziesiątych w Polsce, wzorem Skamandra – idee (polityczne czy społeczne) wszyscy artyści jak jeden mąż wyrzucali za okno. Reakcja była naturalna. Tak musiało się stać. Za dużo  ideologii kręciło się wtedy wokół naszego życia codziennego. Teraz kiedy na przeszłość patrzymy z wyraźniejszego dystansu, polityka i historia powoli powracają, wystarczy przeczytać książki Szczepana Twardocha czy Sylwii Chutnik. Wystarczy sięgnąć po wydawnictwa „Krytyki Politycznej” żeby się przekonać, że na nowo wkraczamy w erę polityki w literaturze. Oczywiście, w zupełnie innym wydaniu. Tym razem mamy do czynienia z polityką przyszłości i rewizji, w wielu przypadkach bardzo płytką i pobieżną. Mity wywracane są do góry nogami, nawet przez prawicowych autorów albo tych których za prawicowych zwykło się uważać, jak na przykład wspominanego przed chwilą Twardocha. (Oczywiście twardy nurt konserwatywny mity pielęgnuje i szanuje, w tym przypadku do żadnych zmian nie doszło.)

Barbara Toruńczyk również napisała książkę o przeszłości, jakby w opozycji do tego co obecnie wokół niej się dzieje. Zdaje się mówić, że teraźniejszość nie ma wartości autonomicznej ani własnego sensu, jest „tylko przejrzałą, skumulowaną przeszłością”. 

Dla redaktor naczelnej „Zeszytów Literackich” wydarzenia historyczne, które wchodzą do literatury stają się „pretekstami do nawiązań”. Czytając i poznając losy Malewicza, Miłosza, Czapskiego, Eliadego, Brodskiego i Dąbrowskiej rozumiemy historię pełniej. Nie wyważamy wtedy otwartych drzwi, nie chodzimy po świecie po omacku, mamy oparcie. Rozumiemy buntowników, którzy stali się mieszczanami i wywrotowych konserwatystów.

Bez tej wiedzy, trudno byłoby zapewne zrozumieć np. fenomen Kazimierza Malewicza. Ten bohater pierwszej opowieści Toruńczyk w roku 1915 tworzy „Czarny kwadrat na białym tle” „wystawia go wśród 35 płócien abstrakcji geometrycznej, w tym samym czasie publikuje manifest nowej sztuki, suprematyzmu. W 1916 powstaje „Czarny kwadrat”, w 1918 – „Biały kwadrat na białym tle”.

Jego sztuka redukuje wszystko do form geometrycznych. Ma rację Toruńczyk, kiedy widzi w obrazach Malewicza „nieulękłe dążenie do samozatraty – do pozbawienia siebie i wszystkiego wokół cech swoistych, odarcia z powierzchni, z naskórka.” Nie sposób się z nią nie zgodzić, kiedy mówi, że sztuka Malewicza zachowała siłę ewokacji. „Powiadamy dla ułatwienia: metafizycznej. Nie wiemy jakimi słowami wypełnić ten nieodgadniony zew. Znamy go w innej formie z bizantyjskich ikon.” 

Niewykluczone, że Malewicz, urodzony w Kijowie, czerpał inspiracje właśnie z bizantyjskich ikon, które mógł oglądać w Soborze Mądrości Bożej. Matka Boża „Orantka” ma tam twarz Chrystusa. A małe kwadraty mozaik jeśli wpatrywać się w nie dłużej znikają w złotej poświacie i zaczynają nabierać zupełnie nowych znaczeń. Odchodzi tradycja, pojawia się rewolucja. 

Malewicz był urodzonym rewolucjonistą i jednocześnie artystą sukcesu. Miał głośne wystawy w Berlinie, Paryżu i Warszawie. Jednak po okresie triumfu, kiedy wrócił do Rosji niespodziewanie porzucił suprematyzm i zainteresował się wiejskim realizmem. Napiętnowany przez władze za drobnomieszczaństwo, spędził dwa miesiące w więzieniu. Umarł w samotności. „W pokoju zmarłego, wokół łóżka przeobrażonego w katafalk, rozwieszone były na ścianach jego obrazy…”

Stał się natchnieniem zachodniej awangardy, którą porzucił. Skreśloną przeszłość po latach rewolucji w swoim malarstwie zrehabilitował dla siebie, był na szczytach popularności i spadł na dno, łączył „niwelację indywidualizmu, z technokracją, z ogólnym odwrotem od człowieka” – jak pisał o nim Jeleński – ale jednocześnie, chyba, tęsknił, za „złotym wiekiem i świtem o poranku”.

Nie sposób znaleźć lepszego przykładu obrazującego wschodnioeuropejską przypadłość historyczno-polityczną. Ta specyficzna schizofrenia, której korzenie tkwią głęboko w przeszłości widać w przypadku Malewicza jak na dłoni.

Prace współczesnych polskich artystów sytuują się na przeciwległym biegunie. Dzisiaj nie słychać prawdziwych sporów. Komiksy, filmy historyczne, czy powieści (nawet jeżeli starają się przeszłość rewidować) skupione są na ornamentach i detalach. Autorzy przypominają reżyserów popularnych plenerowych rekonstrukcji historycznych. 

Ten fragmentaryczny styl rozpoznawania historii nie odsłania, tym samym, regionu w którym żyjemy. Znamienny jest przykład Andrzeja Stasiuka, którego cenić należy między innymi za to, że jeździ po Europie Środkowo-Wschodniej po to, żeby historii nie znaleźć. Ale omijając przeszłość paradoksalnie ją przypomina. 

Toruńczyk Stasiuka nie przywołuje. W eseju „O królach i duchach” wspomina za to Miłosza i Venclovę. Stara się zrozumieć ich wspólne miejsca. I najciekawiej chyba definiuje Venclovę i jego próby asymilacji przeszłości.

Autor „Dialogu o Wilnie” od lat sześćdziesiątych starał się sukcesywnie wydobywać prawdę o Litwie – nawet tę niewygodną, bo to on przecież jako pierwszy pisał o litewskich pogromach na Żydach w Kownie w 1941 roku, kiedy to zginęło prawie cztery tysiące ludzi, chociaż nie zapominał również o polskiej przeszłości Wilna. W świecie, który został praktycznie unicestwiony szukał śladów, które dawałyby mu wsparcie. 

W tym nieszczęściu miał Venclova i szczęście, bo przecież Wilno różniło się totalnie od innych miast Związku Radzieckiego. Nie wszystko zostało tam zniszczone, chociaż w latach pięćdziesiątych proces degradacji miasta posuwał się bardzo szybko. Burzono stare kamienice w centrum miasta, „oczyszczano” dzielnicę żydowską, chociaż wiele budynków jak twierdzą dzisiaj architekci można było uratować, jak chociażby Wielką Synagogę. Dawne Zarzecze, dzisiejsze Uzupis, zmieniło się w ruinę, chociaż i przed 1939 rokiem nie było to miejsce reprezentacyjne. Centrum opanował lumpenproletariat, który wypierał historię z centrum jak Malewicz tradycję ze swoich abstrakcyjnych obrazów. W kościele św. Kazimierza urządzono muzeum ateizmu, w katedrze powstała galeria obrazów, reszta świątyń wszystkich wyznań zamknięta została na głucho. 

„Wilno – pisze Toruńczyk – posiada w oczach Venclovy wszelkie cechy Atlantydy, unicestwionej cywilizacji, gdzie jednak powłoka zewnętrzna świadczy jeszcze o minionej świetności, wnętrze zaś straszy bezmiarem zniszczeń, ukazuje ogrom degradacji. To doświadczenie codzienne, empiryczne daje poczucie skali, na jakiej rozgrywać się może życie ludzi i cywilizacji, życie całych narodów…”

A przecież gdyby Venclova urodził się np. w Mińsku myślę, że musiałby pisać historyczne opowieści widmowe, z pamięci, z wyobraźni, bo tam nie został kamień na kamieniu. Kto wie, może musiałby radzić sobie z rzeczywistością jak Białorusin Wasil Bykau, którego krótki zbiór opowiadań „Ściana” (wydany w Polsce w 2000 roku) przypominał mi „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego. Dramat uwięzionych ludzi, donosicielstwo, monotonia zbrodni. A wszystko to w przestrzeni tak ponurej, że nawet Nick Cave nie wiedziałby jak o niej zaśpiewać.

Bykau pisząc o przeszłości, zawsze starał się wydobywać ponadczasowość historycznych wydarzeń. Losy jednego z bohaterów jego książki przypominają historie dzisiejszych białoruskich opozycjonistów. A historie nacdemów (nacyjanalnych damakratow) – czyli białoruskiej inteligencji masowo mordowanej w latach trzydziestych ubiegłego wieku wręcz porażają. Trzynaście lat temu ten białoruski kandydat do Nagrody Nobla jeszcze żył (zmarł w 2003 roku) i pisząc nie wierzył w koniec historii. W tytułowej „Ścianie”, której akcja dzieje się w więzieniu, nawet próba ucieczki musi zakończyć się fiaskiem. Nie dlatego, ze plan był zły. Tylko dlatego, że odcięte zostały wszystkie drogi łączące więzienie z wolnością. Człowiek próbując uciekać, ląduje z powrotem w więzieniu. Za każdą ścianą wyrasta nowa ściana.

Venclova i Kundera mieli przed sobą przynajmniej ściany, które nie zawsze były więzieniem. Świat, który ich otaczał, owszem był skarlały, niemniej jednak, nie na taką skalę jak na Białorusi, gdzie do dzisiaj historia nie jest historią a polityka polityką w znaczeniach, które znamy. 

Współcześni białoruscy pisarze zapewne z chęcią podpisaliby się pod słowami Czesława Miłosza: „My, ludzie Wschodu, wierzymy w prymitywne pojęcia dobra i zła”(Newsweek, 1983). Polacy od tych definicji już odchodzą. Dzisiaj nie demonizujemy już Rosji (wyjątki są, to oczywiste), nie pochylamy się nad losem Bośni i Hercegowiny, w miarę obojętnie przechadzamy się po ulicach Kijowa. 

Przeciwko polityce i dyktaturze już protestowaliśmy. Teraz skazani na pozycję obserwatorów tylko się przyglądamy. W polskich mediach, nawet w tych poważniejszych niż telewizja, nie znajdziemy zbyt wiele pogłębionych esejów o Białorusi czy Ukrainie. Dzisiejsze gazety, podobnie jak młoda proza, lubią dekoracje. Młodzi Ukraińcy mówią o tym co nęci ich w Europie, młodzi Białorusini śpiewają fajne piosenki – i to wszystko. Komentarze gazetowych analityków? Lepiej o nich nie wspominać.

Toruńczyk przypomina staromodnie brzmiące słowa Timothy Gartona Asha: „podstawową komórką tego społeczeństwa cywilnego jest jednostka żyjąca w prawdzie.”

Czyli dobro musiałoby się ścierać ze złem, prawda rywalizować z fałszem. Mam wrażenie, że wkroczyliśmy już na inną ścieżkę, gdzie płynne granice i płynni bohaterowie, żyją w literackiej przeszłości tylko po to, żeby czytelnik nie mógł zobaczyć historii. Europa ojczyzn – marzenie Miłosza, Kundery i Vincenza – zaczyna znikać bo nikt o niej nie mówi. 

Pisała co prawda Toruńczyk w eseju z 1987 roku, że „świat wznoszony dzisiaj na wschodnich obrzeżach Europy doświadczany jest przez cywilizacyjne przyspieszenie. Nie jest zastygłym światem mitu. Jego kataklizmy są historyczne.”

Niemniej z teraźniejszej perspektywy, widać, że nasz (wschodnioeuropejski) świat znowu pogrążył się w stagnacji – i jak zawsze wychodzą demony. W tym przypadku – nacjonalistyczne. Węgry, Niemcy ale także Słowacja czy Estonia zdają się cofać do początków wieku XX kiedy to ów romantyczny nacjonalizm zaczynał powoli zmieniać się potwora. 

Znowu znaleźliśmy się na skraju? Spokojnie, spokojnie. Nie wszystko stracone. Świadczy o tym chociażby książka Barbary Toruńczyk, która wydaje się, że może rozpocząć nową dużą dyskusję o historii, polityce i literaturze w życiu najnowszym. A to bardzo dużo. 

 

Barbara Toruńczyk, Z opowieści wschodnioeuropejskich. Zeszyty Literackie, Warszawa 2013.