Mock. Pojedynek – najnowsza powieść Marka Krajewskiego ukaże się już 22 sierpnia nakładem wydawnictwa Znak. Publikujemy fragmenty książki.
– Zabić wszystkich. co do jednego. I nie odzywać się przy tym ani słowem. Zlikwidować ich w całkowitym milczeniu. Zrozumiano?
Feldwebelleutnant Eberhard Mock nie mógł uwierzyć w potworny rozkaz, który właśnie otrzymał. Stał wyprostowany jak struna, wpatrując się w zaciśnięte usta dowódcy 257. Rezerwowego Pułku Piechoty i w myślach starał się przekonać sam siebie, że to, co przed chwilą usłyszał, jest jakimś ponurym żartem.
– Ci ludzie są bałtyckimi Niemcami, Herr Oberstleutnant – wykrztusił w końcu. – Mam zabić naszych rodaków?
Pięćdziesięcioletni podpułkownik Max Zunehmer zastana- wiał się przez chwilę, jak zareagować na to pytanie jawnie zwiastujące niesubordynację. By zyskać na czasie, wstał, rozprostował się i przeszedł tam i z powrotem po nędznej, lecz dobrze wypucowanej izbie, która stanowiła jego kwaterę na lewym brze- gu Dźwiny. Postukał główką fajki po pobielonych wapnem balach, z których zbudowana była chata, i nieoczekiwanie przycisnął ucho do ściany. Ledwo widoczne jasne brwi ściągnęły się nad nosem, a bruzda pomiędzy małymi oczami mocno się pogłębiła. Sprawiał wrażenie, jakby słuchał odgłosów korników ryjących w tajemnych korytarzach.
Przeciągnął się raz jeszcze, aż trzasnęły kości, podszedł do Mocka i warknął:
– Zdjąć kożuch! Siadać!
Mock uczynił, co mu nakazano. Ciężkie baranie okrycie powiesił na oparciu krzesła, usiadł, a hełm położył na kolanach. Zunehmer nie odchodził, lecz – oparłszy się o stół z surowych desek, zawalony teraz wojskowymi mapami – przesuwał wzrokiem po mundurze podwładnego. Szukał brudu, dziur wypalonych papierosem albo też niepożądanych elementów stroju – własnoręcznie wystruganych krzyżyków albo innych talizmanów na szczęście. Niczego nieregulaminowego jednak nie dostrzegł. Buty jeździec- kie były czyste, jedynie na ostrogach zalegała grudka śniegu zmieszanego z błotem. Bryczesy polowe idealnie odstawały tam, gdzie powinny były odstawać, czarno-biała wstążka orderowa Żelaznego Krzyża była nienagannie zawiązana w dziurce środ- kowego guzika munduru, a srebrna nitka przetykana czarną na naramiennikach nie miała nawet śladu zanieczyszczenia. Mock w swej kwaterze na pewno miał żelazko.
– Dobrze – mruknął podpułkownik i wrócił na swoje miejsce za stołem. – Niemiecki oficer, zwłaszcza tutaj, w tej krainie brudu, wszy i pluskiew, musi świecić przykładem nienagannej higieny osobistej. Szkoda, że dla wykonania mojego rozkazu będzie się pan musiał przebrać w te… – wskazał stos ubrań leżący na piecu – w te zarobaczone szmaty!
Mock spojrzał w okno, jakby tam szukał wspomnianych in- sektów. Nie ujrzał jednak niczego poza topniejącymi kopcami śniegu na brzegu rzeki oraz dwoma dębami, których nagie gałęzie szarpał teraz porywisty wiatr. Na szerokie i jeszcze częściowo zamarznięte rozlewisko Dźwiny padały płaty mokrego śniegu, wirujące na wietrze.
– Zrozumiał pan rozkaz, Feldwebelleutnant Mock? – zapytał Zunehmer.
– Tak jest, Herr Oberstleutnant!
– Powtórzyć!
Rozkaz nie był trudny do zapamiętania. Dobrać sobie dwudziestu weteranów. Nieulękłych i posłusznych. Takich, którym ręka nie zadrży. Przebrać się wraz z nimi w ubrania leśnych partyzantów, tak zwanych plienników, czyli rosyjskich uciekinierów z niewoli, którzy grasowali po przepastnych lasach Kurlandii, atakując małe oddziały niemieckie, napadając na podróżnych, plądrując majątki ziemskie i gwałcąc każdą napotkaną kobietę. W tym przebraniu miał się udać do oddalonego o piętnaście kilometrów majątku Buschhof, należącego od wieków do rodziny von Sassów. W tych dniach w obawie przed ofensywą rosyj- ską opuścili go właściciele – pan Nikolaus von Sass z najbliższą rodziną. Została służba – Łotysze i czterech Niemców. Mieli chronić majątek przed pliennikami, ale nie uchronili. Do pała- cyku wtargnęli leśni bandyci i zajęli go. Są tam teraz wszyscy. Rozkaz był prosty: należy wejść do rezydencji, udając innych partyzantów, i zabić każdego napotkanego człowieka. Także Niemców.
Mock w krótkich słowach opisał otrzymane zadanie i zamilkł. Dowódca obserwował jego tłuste czarne włosy i dwudniową szczecinę pokrywającą kwadratową szczękę. Był to obraz nie- codzienny, ten trzydziestotrzyletni mężczyzna słynął bowiem ze swej czystości i pedanterii. Wbrew sobie wykonał rozkaz, aby się zaniedbać na potrzeby tajnej akcji – żaden pliennik nie był gładko ogolony.
Skamieniała twarz Mocka nie wyrażała teraz żadnych uczuć. Była to jednak tylko maska, o czym Zunehmer wiedział doskonale. – Posłuchajcie mnie, Mock. – Rozsupłał woreczek z tytoniem i zaczął nabijać fajkę. – Prawie każdy dowódca cesarskiej armii z wielkim krzykiem kazałby teraz panu wyjść i wykonać rozkaz. Ale ja nie jestem prawie każdy. Ja panu powiem, dlaczego go wybrałem do tej misji… Jestem zdania, że wydawanie zaskakują- cych rozkazów bez żadnych wyjaśnień to zwykły brak szacunku dla oficera.
Pyknął kilkakrotnie z fajki, aż się dobrze rozpaliła, i znów wbił wzrok w Mocka.
– Ci czterej Niemcy – westchnął – zarządca folwarku, dwaj jego bracia oraz guwerner, to zdrajcy i rosyjscy szpiedzy. Taki otrzymałem meldunek od naszego wywiadu. Nie mamy czasu, by ich przesłuchiwać, potwierdzać ciążące na nich zarzuty i stawiać ich przed sądem wojennym. Należy ich po prostu rozstrzelać. Ofensywa Kuropatkina na dniach, dzisiaj lub jutro Rosjanie uderzą. Nie mamy czasu bawić się w prokuratorów, sędziów i ad- wokatów, zrozumiano, Mock?