Rozmowa Piotra Kępińskiego z Leonidasem Donskisem, nagrana w 2014, nie traci na aktualności. Zmarły w 2016 roku wybitny litewski filozof mówi o nacjonalizmach, i innych zagrożeniach dla Europy.
Czym jest nacjonalizm dzisiaj? Jak by go pan zdefniował?
Nacjonalizm zmienił swój charakter. Zresztą w ciągu ostatniego stulecia pokazywał różne oblicza. Nigdy nie był nurtem jednorodnym. W wieku XIX był to kierunek jak najbardziej liberalny. Ernest Gellner, brytyjski filozof (urodzony w Paryżu, w rodzinie czeskich Żydów, zmarły w 1995 roku w Pradze), autor tak znanych prac jak między innymi Narody i nacjonalizm (polskie wydanie PIW, 1991) czy Postmodernizm, rozum i religia (polskie wydanie PIW, 1997), twierdził nawet, że nacjonalizm i liberalizm to byli bracia. Potem wszystko zaczęło się komplikować i zmieniać. W drugiej połowie XIX wieku doszło do trwałego odkształcenia, bo nacjonalizm został zainfekowany między innymi przez rasizm. I tak oto z prądu w miarę spokojnego podryfował w kierunku zdecydowanie radykalnym. W wieku XX z jednej strony widzimy nacjonalizm, który walczy z imperializmem, i to całkiem efektywnie jak w przypadku monarchii austro-węgierskiej czy carskiej Rosji, widzimy idee liberalne, progresywne i żywe, dalekie od stereotypowego wyobrażenia nacjonalizmu, z którym spotykamy się dzisiaj. To wtedy była całkiem oczywista twarz nacjonalizmu. Niestety, z drugiej strony bardzo silne wówczas partie antyliberalne i antydemokratyczne zaczęły coraz bardziej kompromitować nacjonalizm. Pojawiła się retoryka deprecjonująca inne narody. Koniec końców nadużywanie tego języka zdegradowało te pierwotnie szlachetne idee. I czym to wszystko się skończyło? Ideą Blut und Boden (Krew i Ziemia). (Termin wymyślony przez niemieckiego pisarza naturalistę Georga Conrada w 1901 roku. Głównym popularyzatorem teorii głoszącej, że chłopstwo jest źródłem życia rasy nordyckiej, był Richard Walter Darré, polityk NSDAP, znany teoretyk kwestii rasowych w III Rzeszy).Ale pytał pan, czym nacjonalizm jest dzisiaj. Wydaje się, że mamy do czynienia z powtórką z historii.
Wracamy do wieku XIX?
Chyba tak. Kiedy patrzę na Katalończyków czy Szkotów, mam wrażenie, że nacjonalizm w ich wydaniu wcale nie jest taki zły. Oni żyją w państwach demokratycznych, dotrzymują wszelakich procedur, mają za sobą ugruntowane tradycje parlamentarne, spokojnie rozmawiają o swoich prawach. Teraz między innymi chcą reaktywować własne języki.
Jakimi językami posługują się zatem liderzy katalońskich i szkockich partii? Na wiecach mówią po katalońsku i gaelicku?
To skomplikowana sprawa. W Szkocji język gaelicki staje się z roku na rok coraz bardziej popularny. Choć naturalnie pozostaje na marginesie ze względów historycznych, ponieważ Szkocja, podobnie jak Irlandia, była częścią imperium brytyjskiego i język angielski był tam używany od stuleci. Przypadek Irlandii jest może nieco inny, tam odrodzenie językowe z powodów politycznych zaczęło się wcześniej i dzisiaj niemała część społeczeństwa posługuje się gaelickim na co dzień. Ale Irlandia od traktatu angielsko-irlandzkiego z 1921 roku jest niepodległym państwem. Natomiast Szkocja to perła w koronie imperium. Tam się mówiło po angielsku i nadal mówi. Porównałbym nawet rolę Szkocji w Wielkiej Brytanii do roli, jaką odgrywała Litwa w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Małe państwo, mały naród i bardzo silna propolska, ale patriotyczna arystokracja. W Szkocji widzimy z kolei probrytyjską arystokrację, ale też patriotyczną.
Co dzieje się teraz?
W wieku XX zaczęły zmieniać się elity Szkocji. Poprzednicy dzisiejszych polityków codziennie myśleli o tym, jak zbliżyć się do elit brytyjskich mówiących po angielsku, ludzi, którzy nie myśleli regionalnie, ale globalnie. Ale z czasem pojawiły się nowe opcje, także polityczne. Elity zaczęły się emancypować, uniezależniać kulturowo i politycznie.
Paradoksem jest fakt, że Wielka Brytania staje się dzisiaj krajem coraz bardziej sceptycznym, jeżeli chodzi o Unię Europejską, natomiast Szkocja na tym tle jawi się jako przykład narodu absolutnie proeuropejskiego. Młoda inteligencja jest probrukselska, mówi po gaelicku i angielsku, zawsze akcentuje swoją odrębność. A teraz rozpoczęła się gra o to, kto może stać się nową elitą tego narodu. Czy zwyciężą starzy politycy związani z Londynem, czy generacja niepodległości. I jeżeli stara elita wyedukowana w prestiżowych angielskich szkołach powie głośno: potrzebujemy teraz świeżych idei, nowej kultury, nowej polityki – Szkocja może stać się państwem. Ale jeżeli dojdzie do rozłamu, nowe elity mogą stać się mniej sentymentalne w stosunku do historii i przeszłości. Taki scenariusz jest w Szkocji możliwy.
Symbolem tej nowej Szkocji jest…
…budynek parlamentu. Tak, budynek. To jest ważna część jej tożsamości narodowej, która wcale nie jest mocno związana z językiem.
Z Katalonią sprawy mają się trochę inaczej.
Katalonia to przede wszystkim język.
A czy nie jest przypadkiem tak, że dzisiaj nacjonalizm myli się nam z populizmem? I może taka właśnie walka toczy się w Katalonii? Czasami tak, czasami nie. Niektórzy politycy bardzo zręcznie łączą telewizyjny populizm z nacjonalizmem i to się ludziom podoba.
A pan sam przyznałby prawo Katalonii do samostanowienia?
Ważne są przede wszystkim fundamentalne prawa i pragnienia społeczeństwa. Jeżeli ci ludzie chcą oddzielić się od Hiszpanii, bo są odrębnym narodem, bo czują, że jest im to potrzebne – przyznaję im rację. Ale jeżeli jest to tylko polityczna gra elit, wtedy zgodzę się z panem: tym wszystkim może kierować populizm, dla którego ważne są partykularne cele, a nie racje zwyczajnych ludzi.
Katalończycy i Szkoci od lat współpracują ze sobą.
Podam przykład: Katalonia ma wielu utalentowanych architektów. Budynek szkockiego parlamentu został zaprojektowany przez zmarłego w 2000 roku Katalończyka Enrica Mirallesa Moyę. Oczywiście nie tylko na polu artystycznym Katalończycy chętnie pomagają Szkotom. Oni uważają siebie za towarzyszy broni. Katalończycy dumnie wznoszą swoje symbole, pokazują je światu, nie wstydzą się ich, a kiedy bracia Szkoci wzywają pomocy, stawiają się na we- zwanie. Do Edynburga przyjeżdża wtedy słynny architekt i wznosi tam budynek parlamentu (otwarty co prawda dopiero po śmierci Moyi, wzbudzający wiele kontrowersji wśród innych architektów, ale to już zupełnie inna historia).
Patrzą też na kraje bałtyckie…
11 września 2013 roku setki tysięcy Katalończyków utworzyło długi na 400 kilometrów żywy łańcuch mający upamiętnić utratę niezależności prowincji trzysta lat temu. Ale ja zawsze ostrzegam swoich przyjaciół z Barcelony: to prawda, że nie mają niezależności, mieszkają jednak w demokratycznym kraju, mogą negocjować, dyskutować, nie ma żadnej cenzury. W Związku Sowieckim żyliśmy jednak jak w więzieniu. Tutaj nie ma żadnego porównania.
Czy rodzące się dzisiaj nacjonalizmy mogą być niebezpieczne dla wspólnej Europy?
Naturalnie. Zawsze potrzebna jest równowaga. Ja jestem bardzo proeuropejski. Uważam, że Europa w obecnym stanie jest tworem idealnym z punktu widzenia państw bałtyckich i Litwy. Nareszcie mamy europejską solidarność. Zgoda, Brukseli daleko do dosko- nałości. Drażnią wszechobecna biurokracja, technokracja i niezbyt mądre przepisy. Niemniej jednak jest to układ demokratyczny. Jeżeli kraje bałtyckie mają coś do zaproponowania i coś ważnego do po- wiedzenia, to są wysłuchane i równocześnie są poważnym partnerem w rozmowach z Moskwą. Nikt nie może nas poniżać, a my nie musi- my godzić się na kompromisy – pierwszy raz w naszej historii. Putin może mówić, co chce, bo on zdaje się krajów bałtyckich szczerze nienawidzić za ich domniemaną rusofobię, ale my mamy wspólne interesy z Polską czy z państwami nordyckimi.
Nasza środkowo- i wschodnioeuropejska tolerancja jest różna od zachodniej? Czym różnią się nasze nacjonalizmy?
Nasza wiedza o nacjonalizmach jest głębsza. Na Zachodzie pewnych spraw nie przyjmuje się tak poważnie jak w naszej części Europy. Niemiecki czy austriacki nacjonalizm budzi nasze obrzydzenie. Mało kto jednak wie, że w środkowej czy wschodniej Europie przeważała idea nacjonalizmów miękkich, takich, za którymi stoją prawa ludzi do samostanowienia, prawa ludzi do własnych państw. Polski nacjonalizm oczywiście nie zawsze, ale bywał liberalny. W XIX wieku podczas Wiosny Ludów to przecież wasza szlachta walczyła za wolność Węgrów i była to rzecz niespotykana w Europie. Idea walki „za wolność waszą i naszą”, legiony Adama Mickiewicza, risorgimento
– okres walk o zjednoczenie Włoch, w których uczestniczyli także Polacy – to wydarzenia z historii Starego Kontynentu, które trochę inaczej nas ukształtowały.
Ludzie Zachodu są na nacjonalizmy dzisiaj mniej uczuleni, bo oni już przepracowali swoją historię i powoli o niej zapominają? Niebezpieczne jest to, że w zachodniej Europie myli się ciągle nacjonalizm ze spuścizną ideologii hitlerowskiej albo z pewnymi tendencjami, które doskonale asymilował na przykład Jörg Haider w Austrii, a dziesiątki lat przed nim António de Oliveira Salazar w Portugalii, Franco w Hiszpanii czy Benito Mussolini we Włoszech. Oni nie wiedzą, że to, co robili Salazar czy Franco, nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem. To były po prostu dyktatury. A hitlerowcy? Oni przecież nie byli nacjonalistami. Prezentowali globalną rasistowską ideologię. Byłoby wielkim nieporozumieniem stawiać na jednej szali spuściznę romantycznych nacjonalistów i ideologię rasistowską. To przeciwległe bieguny.
Co jest jednak ważniejsze, dzisiaj zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie mamy wiele ugrupowań antyeuropejskich. O wiele więcej zagrożeń niosą te działające na Zachodzie.
Jörg Haider był bardziej niebezpieczny dla wspólnej Europy niż obecnie Jobbik (Ruch na rzecz Lepszych Węgier powstały w 2003 roku)?
Jobbik to straszna partia, bez wątpienia. Obrzydzenie budzą akcenty antyromskie czy antysemickie, które pojawiają się w przemówieniach liderów tego ruchu. Ale jednocześnie jest to partia do bólu przewidywalna. Można ironicznie stwierdzić – to jest nasz stary dobry antysemityzm, to nasze stare upiory, które ciągle leżą w sza e i czasami ktoś po nie sięga, żeby zbić polityczny kapitał. To budzi sprzeciw i opór, ale wydaje się, że groźniejsze są partie i grupy, któ- re do swojej retoryki zaprzęgły postmodernizm i populizm, które w atmosferze maskarady i balu mówią o tym, że chcą krzewić jedyną prawdę. Te partie są nieprzewidywalne, bo ich teoretycy używają nowej stylistyki, z której nie bardzo wiadomo, co powstanie. Myślę, że z Jobbiku nic nie wyewoluuje.
Na przykład za co można winić Geerta Wildersa z holenderskiej Partii Wolności? Trudno oskarżać go o antysemityzm, bo on nie jest antysemitą. Przeciwnie, bardzo lubi Izrael, pracował tam od 17. do 19. roku życia, odwiedził ten kraj ponad czterdzieści razy, spotykał się z Arielem Szaronem i Ehudem Olmertem. Ale jednocześnie to polityk opętany całkowicie ksenofobią. I nie dotyczy to tylko Arabów, których krytykował w słynnym lmie Fitna (2008). Dotyczy to także Polaków. Taka postawa wręcz szokuje. Zresztą Pim Fortuyn, założyciel populistycznej Listy Pima Fortuyna (LPF), zastrzelony w 2002 przez lewicowego aktywistę Volkerta van der Graafa, uważał podobnie: holenderską kulturę atakują obcy, trzeba temu stawić czoła. To była trucizna, którą dzisiaj dawkuje swojemu społeczeństwu Wilders, oskarżając o całe zło, które dzieje się w jego kraju, Litwinów, Polaków czy Czechów.
Tak więc diabeł nie tkwi w tej sentymentalnej i romantycznej tęsknocie za dawną dumą narodową i patriotycznymi uniesieniami. Te nacjonalistyczne czy też populistyczne partie ze Wschodu – gdybyśmy się dokładniej im przyjrzeli – nie są przeciwko wspólnej Europie. One są co najwyżej nostalgiczne. Przywódcy mówią o dawnych symbolach, które muszą konkurować z symbolami Unii Europejskiej. Uważam, że dopiero wejście na arenę polityczną partii antyeuropejskich w rozwiniętych krajach UE może napawać nas realnym niepokojem.
Dlaczego?
W tych krajach podobne ruchy do tej pory były bardzo słabe. Na przykład w Finlandii partia Prawdziwi Finowie, która w 2011 roku zajęła trzecie miejsce w wyborach do parlamentu krajowego (19 pro- cent głosów i 39 mandatów), ciągle rośnie w siłę. Podobne procesy mają miejsce w Szwecji. Prawdziwym zagrożeniem dla wspólnej Europy jest populizm bogatych narodów, które być może nie zdają sobie dostatecznie sprawy z konsekwencji takich ruchów. Populizm czy nacjonalizm nowych członków UE nie jest specjalnie groźny, bo nasze elity są generalnie proeuropejskie. A na Zachodzie elity przekonują zwyczajnych ludzi, że UE może być złem. I to jest przerażające. Bo oni mają wielką siłę.
W krajach, które aspirują do Unii Europejskiej, chociażby na Ukrainie, tendencje proeuropejskie są bardzo wyraźne.
Ale jest tam też nacjonalizm. Powiem to jako przyjaciel Ukrainy – oni będą musieli zmierzyć się z wieloma upiorami i przepracować swoją historię. Nie będzie to łatwe. Ukraińcy dzisiaj z niechęcią mówią o wielu wydarzeniach ze swojej przeszłości związanych chociażby z Polakami. Ale nie mają wyjścia, muszą wypracować pojednanie z Warszawą. Nie mogą prezentować siebie tylko i wyłącznie jako o ary Stalina czy II wojny światowej. Powoli nadchodzi czas, by powiedzieli wprost: nie jesteśmy doskonali, wybaczcie nam.
Ukraina dołączy kiedyś do Unii Europejskiej?
To nie jest tak, że tylko Kreml hamuje przyłączenie Kijowa do Bruk- seli. Sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana. Jeżeli byłaby to tylko Moskwa, która miałaby zatrzymać proeuropejskie aspiracje wielkiego kraju, to według mnie nie dałaby rady. Problem w tym, że ten kraj jest niejednorodny i podzielony. Oni sami mówią, że praw- dziwa Ukraina jest na zachodzie, a na wschodzie mieszkają Rosjanie. Tak dyskutować nie można, bo to od razu wyklucza pewnych ludzi z rozmowy. Mieszkańcy Lwowa i Charkowa winni rozmawiać jak bracia i siostry. Ukraińcami mogą być ci, którzy mówią po ukraińsku, i ci, którzy mówią po rosyjsku. Jeżeli będą robili takie błędy, Rosja to wykorzysta przeciwko nim. Powinni też nazywać zło popełnione w historii złem, bo to również nie przybliża ich do Europy, ale zdecydowanie oddala.
Jeżeli o trudnej historii mowa, to na marginesie powiem, że jestem krytyczny również w stosunku do własnego kraju. My z kolei mamy do czynienia z syndromem małego narodu, który symbolicznie myśli tak: za wszystko odpowiedzialni są nasi więksi sąsiedzi, natomiast my jesteśmy perfekcyjni. A tak nie jest. My również wyrządziliśmy Polsce wiele krzywd i uważam, że powinniśmy za nie przeprosić.
Polacy powinni postąpić podobnie.
Przede wszystkim powinniśmy rozmawiać. Wypijmy też szam- pana, obejmijmy się, w końcu jesteśmy braćmi i sąsiadami. Wybaczmy sobie. Ukraińcy muszą zacząć myśleć podobnie. Muszą odrzucić myślenie o sobie jako o wiecznej o erze historii i zacząć prezentować siebie jako piękny naród odpowiedzialny za siebie i za Europę.
W naszych głowach ciągle tkwi za dużo historii i może dlatego nie potra my rozmawiać zarówno o przeszłości, jak i o teraźniejszości.
Absolutna zgoda. Mieszkańcy naszego regionu ciągle czują się niechciani, poniżeni. A sama Ukraina? Proszę spojrzeć na historię tego państwa. To czasami było jedno wielkie pole bitewne, do tego Wielki Głód, wynaradawianie etc. To kraj tragiczny. Ale czasami tamtejsi politycy grają wielkimi słowami, pojęciami wytrychami: my zdeptani i zapomniani, i cynicznie domagają się od Brukseli cudów albo przynajmniej ruchu bezwizowego do raju. Litwa też grała podobną kartą. Mówiliśmy Europejczykom: okażcie nam solidarność, zobaczcie nasze cierpienia.
Dzisiaj ta retoryka zarówno na Litwie, jak i w Polsce odchodzi do lamusa. A Europa Zachodnia potrzebuje nas chyba nawet
bardziej niż jeszcze przed kilkoma laty. Również ze względu na uchodźców, ale my tego za bardzo nie chcemy.
Francja, Niemcy potrzebują Polski, potrzebują nawet małych państw bałtyckich, potrzebują naszej energii i entuzjazmu. Podobnie jak entuzjazmu Ukrainy. Co zrobić, żeby nasze marzenia stały się rzeczywistością? Żeby Ukraina do nas dołączyła? Pewnie potrzeba nam dogłębnego dialogu z ukraińską inteligencją.
A nasze polsko-litewskie spory? Czy one powstały na podłożu nacjonalistycznym?
Wielu polskich polityków akcentowało i akcentuje takie stanowi- sko: skoro w 1994 roku zawarliśmy traktat i Litwini zobowiązali się przestrzegać praw mniejszości, to słowo powinno stać się ciałem. W Wilnie za rządów Andriusa Kubiliusa (2008–2012) na takie słowa reagowano za mocno. Mówiono: patrzcie, Polacy znowu wywierają na nas presję, chcą, żebyśmy się poddali. A przecież tak nie było. Polska nie wzywała nikogo do poddania się. Warszawa wyrażała tylko swoje życzenia dotyczące mniejszości. Oczywiście, czasami lokalni przywódcy polskiej mniejszości nie wykazywali chęci do dialogu, byli za sztywni. Nie usprawiedliwiam własnego kraju, bo jednak odmówiliśmy godności naszej historycznej mniejszości na- rodowej. Przecież tej mniejszości nie można wyrugować z przeszłości. Polacy czy Karaimowie są z nami związani na stałe, są częścią naszej tożsamości. I jeżeli chcą używać dwóch języków na tablicach informacyjnych czy w szkołach, to nie powinno z tym być żadnego problemu. Cóż, z przykrością muszę stwierdzić, że litewska reakcja ocierała się o paranoję. Finom jakoś specjalnie nie przeszkadza język szwedzki na miejskich tablicach, nie oburza ich szwedzka nazwa Helsinek. Oni zrozumieli, że mniejszość szwedzka jest częścią ich państwa. Kiedy z Wilna do Warszawy jeszcze nie tak dawno temu szły niezbyt dobre sygnały, czułem wstyd. Tak nie powinni rozmawiać ze sobą przyjaciele. Straciliśmy wiele cennego czasu. Niestety, niektórzy nasi ojcowie założyciele zachowywali się w tym czasie nieładnie. Mam tu na myśli niektóre wywiady Vytautasa Landsbergisa w polskich gazetach. Tak nie powinien mówić polityk z jego pozycją i doświadczeniem. Mógłbym nawet zrozumieć młodego, nieopierzonego parlamentarzystę, ale nie Landsbergisa. Polityk jego pokroju nie powinien był pozwolić sobie na taki ton i taki słownik. Mój przyjaciel Adam Michnik poczuł się obrażony.
Mam tylko nadzieję, że w miarę szybko uda się nam wybrnąć z tego ambarasu. Bo nie wszystko leży w rękach polityków, do których mam umiarkowane zaufanie. Szczęśliwie pojawiły się odezwy litewskich pisarzy i w ogóle litewskiej inteligencji. Co ciekawe, nie tylko lewicowej, ale także konserwatywnej. Wszyscy oni mówili, że powinniśmy Polaków przeprosić. I to daje nadzieję na rozwiązanie tej sprawy. Musimy też (szczególnie po litewskiej stronie) organizować seminaria i konferencje, żeby wysyłać silne sygnały, że chcemy naprawić nasze stosunki, a nie bawić się w polityczne gry. Bo tego robić nie można. Jeżeli Waldemar Tomaszewski, przewodniczący Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, zaczyna robić coś podobnego, to jego problem.
Tomaszewski jest polskim nacjonalistą?
Coś jest na rzeczy. Bo jeżeli Tomaszewski mówi czasami o tym, żeby wynegocjować dla Polaków na Litwie specjalny status, to ja się
wtedy zdecydowanie sprzeciwiam. Przede wszystkim dlatego, że nie widzę fundamentalnego sporu między Polską a Litwą. Litwini nie są polonofobami, niektórzy z nas mówią po polsku, niektórzy Polskę kochają. Całe to zło, które się wydarzyło, związane jest z naszą klasą polityczną, zwłaszcza z konserwatystami. Jako człowiek niezwiązany z żadną partią mam ten komfort, że mogę mówić pełnym głosem i powtarzam: to partia Kubiliusa – Związek Ojczyzny (Tėvynės są- junga) musi za to wziąć odpowiedzialność [Kubilius był szefem partii do roku 2015 – przyp. aut.]. Ona narobiła wiele złego.
Litewscy konserwatyści i niektórzy polscy politycy z Wileńszczyzny pomylili pojęcia?
Tak, Waldemarowi Tomaszewskiemu Litwa pomyliła się z pewnymi siłami politycznymi, których on nie lubi. Popełnił tym samym wielki błąd.
A Litwa ma na głowie poważniejsze problemy.
Jak chociażby nierozliczona II wojna światowa i Holokaust. Na te tematy mamy założoną mentalną blokadę.
Ale nie Polska. Zbyt wiele nas ze sobą wiąże. Pamiętam, jak w czasach sowieckich ludzie czytali polskie gazety, oglądali polską telewizję, kupowali polskie tłumaczenia światowej literatury, które były lepsze niż litewskie, a przede wszystkim w ogóle były. U was było więcej intelektualnej wolności. O tym się pamięta.
Może gdyby Linas Linkevičius był kilka lat temu ministrem spraw zagranicznych, sprawy ułożyłyby się inaczej. Ale został nim nie- dawno, w rządzie Algirdasa Butkevičiusa, który zaprzysiężono w 2012 roku.
Tego jestem pewien.
Czego możemy uczyć się od siebie?
Polska dała światu Leszka Kołakowskiego, Czesława Miłosza, Jerzego Giedroycia, Zygmunta Baumana (mojego przyjaciela) – to przecież jedne z najważniejszych postaci w światowej kulturze XX wieku. A to świadczy o jednym: Polska zawsze była w pełni w Europie. Litwa była w znacznie gorszym położeniu. Naszym litewskim problemem są być może chłopskie korzenie, brakuje nam tego polskiego szla- checkiego zaufania i pięknych gestów, na jakie Polaków czasami stać. Od Polaków moglibyśmy się uczyć, jak sobie radzić z historią. Przy- pominam sobie dyskusje, jakie toczono w gazetach o Jedwabnem albo o Marcu ‘68. Wiem, że wy narzekacie, że za późno, że wstyd. To wszystko prawda, ale próbujecie sobie z tym radzić.
A Litwini?
Wiele spraw zamiata się u nas pod dywan. O pewnych wydarzeniach nie mówi się wcale. Inteligencja wszystko wie, to jasne. Ale masy absolutnie nie.
Litwa jest jednak państwem proeuropejskim. Wilno nie jest wrogiem Warszawy ani Warszawa nie stanowi zagrożenia dla Wilna. Naszym wspólnym wrogiem są dzisiaj zatem zachodni (ale także nasi rodzimi) postmodernistyczni populiści? Jak sobie z nimi radzić?
Zamiast myśleć o przeszłości w kategoriach paranoidalnych, o tych wszystkich osiach: Moskwa – Berlin etc., lepiej pomyśleć o tym, co
będzie niedługo. Bo według mnie powstanie oś Warszawa – Berlin – Paryż – Praga. Na pewno powstanie nowa konstelacja europejska. I nawet koncept Europy Środkowo-Wschodniej odejdzie prędzej czy później do lamusa. Pamiętam, jak kiedyś Edward Lucas mówił: co też może łączyć Estonię z Albanią? Cóż, właśnie na naszych oczach powstaje nowy twór. I ten twór zasługuje na coś więcej niż proste nacjonalistyczne reakcje. Teraz, w tym momencie historycznym, to my powinniśmy pomóc Europie Zachodniej, a nie ona nam. Musi- my pomóc jej przemyśleć idee europejskie na nowo. Bo to ona żyje w ciągłej trwodze i permanentnych kłopotach, to ona dzisiaj stała się Europą Środkowo-Wschodnią. To ona boi się mniejszości. To ona teraz żyje w kulturze strachu, w której do niedawna my żyliśmy. My siebie wyzwoliliśmy, teraz musimy pomóc Zachodowi. Przecież zagrożenie antyeuropejskością nie przychodzi z Pragi, Warszawy czy Wilna, tylko z Zachodu. Nadszedł czas, żeby zamienić się rolami. Niektórzy z moich kolegów eurodeputowanych robią, co mogą. Jeżdżą na Ukrainę, a przecież do niedawna nie mieli pojęcia, gdzie leżą Kijów i Mińsk. A dzisiaj z entuzjazmem mówią o Wschodzie. Wypada się tylko z tego cieszyć i im pomagać. Polska może zrobić w tej sprawie nawet o wiele więcej niż Litwa.
Leonidas Donskis (1962–2016) – litewski filozof, pisarz, eseista i na- uczyciel akademicki. Poseł Parlamentu Europejskiego (2009–2014). Był autorem wielu książek i artykułów naukowych poświęconych teorii polityki, historii idei, lozo i kultury i literatury. Był profe- sorem na Uniwersytecie Witolda Wielkiego w Kownie. Pisał po litewsku i angielsku, jego książki zostały przełożone na wiele języków, m.in. niemiecki, włoski, hiszpański i rosyjski. W Polsce ukazały się eseje Władza, wyobraźnia i pamięć (Wrocław 2015) oraz tom rozmów z Tomasem Venclovą Poszukiwanie optymizmu w epoce pesymizmu (Wrocław 2015). Wraz z Zygmuntem Baumanem napisał książki Moral Blindness: e Loss of Sensitivity in Liquid Modernity (pol. Moralna ślepota. Utrata wrażliwości w epoce płynnej nowoczesności, Londyn 2013) i Liquid Evil (pol. Płynne zło, Londyn 2016).