Madieri, Triest i język

O Marisie Madieri, Trieście i języku pisze Piotr Kępiński.

Angelo, w młodości marynarz włoskiej Marina Militare, może nie do końca prawdziwy marynarz, bo radiotelegrafista, opowiadał kiedyś jak w latach siedemdziesiątych zawinął „swoim” statkiem do Splitu. Wszyscy wniebowzięci bo zagranica, inne kobiety, bo Jugosławia (a wśród kolegów także komuniści). A tu porażka. Kiedy chodzili po mieści zauważyli, że ludzie plują na nich. Dziewczyny też specjalnie się za nimi nie oglądały. Wpadli z wizytą do piekła. W knajpach kelnerzy nie chcieli ich obsługiwać, poszturchiwali, kopali po kostkach. Uciekali na statek w popłochu. I wygrażali oficerom, że ich nie uprzedzili.
Nikt z nich nie rozumiał o co chodzi. Gdzie w tym wszystkim sens. Przecież Włochów wszyscy na świecie lubią. A tutaj nie.
– Wracajcie do siebie i to szybko – usłyszał Angelo, kiedy kolejnego lata zawinęli już nie do Splitu ale do Rijeki, której to nazwy Angelo zupełnie nie kojarzył. Dla niego ciągle istniała Fiume. Angelo wszystko zrozumiał, bo słowa zostały wypowiedziane po włosku. I do dzisiaj pamięta tę scenę z detalami.
Wtedy zaczął się interesować historią. Kiedy przeglądałem jego książki w domu w C. zauważyłem tony literatury – dobrej i „taniej” poświęconej pierwszej i drugiej wojnie światowej. Masa albumów. Angelo jest wyjątkiem. Wśród dzisiejszych Włochów mało jest ludzi ciekawych historii.
Kiedyś opowiedziałem mu jak w Żółkwi zostałem opluty przez siedzących przed cerkwią dziadków w ukraińskich ludowych koszulach ze stójką. Był początek dwudziestego pierwszego wieku a ja czułem się jak w wieku siedemnastym, jakbym przyjechał na Ukrainę po swoje, jako kolonista. No ale ja byłem wtedy całkiem dorosły i doskonale wiedziałem dlaczego dziadek ukraiński wykrzywia twarz, pokazuje złote zęby, syczy i pluje jak jaszczurka. Dziadek zęby miał złote i nieliczne. Zatem jego nienawiść też była dziurawa i starawa z lekka. Niegroźna. Nic nie odpowiedziałem, spokojnie zamknąłem furtkę prowadzącą do cerkwi i wyszedłem na „miasto”, zwiedzać ruiny.
Angelo był młody i nie wiedział nic. A pluli na niego młodzi i agresywni, opaleni, dobrze odżywieni. Zęby mieli w absolutnym porządku. Kiedy pluli ich ślina lądowała tam gdzie trzeba. Precyzyjni. Ani w Splicie ani w Rijece ruin nie było. Było tylko szaro i nudno. Dla Polaków Jugosławia lat siedemdziesiątych może była rajem ale dla Włochów, których kraj galopował w błyskawicznym tempie do dobrobytu, nie było to nic nadzwyczajnego.
Angelo mówi, że wszyscy marynarze zawsze z ulgą wracali na statek, dziękując Bogu, że nie muszą tam zostać na stałe. A prawie wszyscy pochodzili z południa kraju. Nic ich nie obchodziła skomplikowana historia Istrii.
Angelo urodził się w C. i umrze w C. Razem z Eleną, jego żoną, kupili już grobowiec na miejscowym cmentarzu. Ich rodziny od wieków żyły w Abruzji. Nigdzie indziej. No może tylko w nieodległym Rzymie albo w Avezzano.
Marisa Madieri, zmarła w roku 1996 włoska pisarka urodzona w Fiume, żona Claudia Magrisa w znakomitej książce „Wodna zieleń” opisała włoskie miejsce wspólne, które zostały utracone, wytłumaczyła źródła śliny, którą Angelo poczuł na swoich plecach i ramionach.
Ten były marynarz nigdy jednak, chociaż czytał wszystko o Istrii co mu wpadło w ręce, nie chciał tam wrócić.
Wojna na Bałkanach niespecjalnie go interesowała. Powstanie nowych państw również. Do dzisiaj, jeżeli rozmowa zejdzie na ten temat używa tylko i wyłącznie nazw włoskich dla miast słoweńskich czy chorwackich. Capodistria, Fiume, Arbe, Zara, Spalato, Ragusa, Pola…. Polityczną poprawnością Angelo sobie głowy nie zawraca, podkreślając, że Włosi zarówno Słoweńców jak i Chorwatów traktowali bardzo źle, to też jednak od nich trochę wycierpieli.
Jarosław Mikołajewski pisał w Gazecie Wyborczej: „O męczeństwie kilku tysięcy Włochów z półwyspu Istria, których podwładni Josipa Broza-Tity wrzucali do głębokich dołów, mówiłoby się może i do dzisiaj wyłącznie w kręgu historyków, gdyby nie pomysł, by 46 lat po zakończeniu II wojny światowej wojska jugosłowiańskie przemaszerowały przez Triest.
– Uznałem za konieczne rozpatrzyć przychylnie prośbę rządu i władz wojskowych Jugosławii o zgodę na tranzyt przez Włochy jednostek armii jugosłowiańskiej, które zgodnie z umowami muszą opuścić Słowenię – oświadczył 4 października 1991 r. prezydent Włoch Francesco Cossiga.
Jugosłowiańska Armia Ludowa (JNA), która po dziesięciodniowej wojnie o słoweńską niepodległość musiała opuścić Słowenię, miała dwie możliwości przejścia w głąb Jugosławii: lądem przez Chorwację i Bośnię i Hercegowinę, z którymi Serbia znajdowała się w konflikcie, albo przez Triest i potem morzem do Czarnogóry. Na wieść o tym, że jednostki JNA mają wkroczyć na włoskie wybrzeże Adriatyku, na Piazza dell’Unita’ d’Italia, główny plac Triestu, wyległy tłumy wściekłych Włochów i Cossiga wycofał się z początkowej zgody”.
Angelo doskonale pamięta ten dzień, pamięta swoją złość. Marisa Madieri niekoniecznie. Dla niej ważniejszy był chyba rok 1954, kiedy to 5 października „zostało podpisane w Londynie porozumienie, powierzające tymczasowo strefę A Wolnego Terytorium Włochom, strefę B Jugosławii. Wkroczenie włoskich oddziałów do Triestu wzbudziło ostatni wybuch patriotycznego entuzjazmu w życiu babki i uszczęśliwiło moich rodziców.”
Część dawnego świata została zachowana. Mała Marisa, która mieszkała wtedy z rodziną w tak zwanym Silosie (kompleksie budynków, tuż za dworcem kolejowym, w którym ulokowano uchodźców z Dalmacji i Istrii) chociaż była osobą otwartą, do końca życia (jak można domniemywać) zachowała w sobie sentyment do regionu z którego musiała wyjechać. Dla niej także nazwy, które dzisiaj tylko chorwackie, pozostały włoskie. Jak dla Polaków polskie pozostały dzisiejsze nazwy ukraińskie czy litewskie. Jak dla Niemców Breslau to Breslau, a Stettin to Stettin.
Można ich za to obwiniać tych ludzi? Można zarzucać im niedelikatność w stosunku do tych, którzy zamieszkali w ich mieszkaniach, na ich ziemi, nawet jeżeli ta ziemia należała im się jak psu zupa? Można od nich żądać takich semantycznych wyrzeczeń?
Kiedy szukam pociągów jadących z Berlina do Wrocławia na stronie Deutsche Bahn w spisie widnieje bynajmniej nie Wrocław ale Breslau. I z tego powodu mam się obruszać? Znaczenie miasta jest przecież takie samo. Nikt nie umniejsza Wrocławia. Nikt nie wywyższa Breslau. Podobnie dzieje się z Lvivem i Vilniusem. Przecież Wilno i Lwów nie obrazi współczesnego Lwowa i Wilna. A niechcianej ciągłości historycznej i niepoprawności politycznej nie zlikwiduje nie-ciągłość semantyczna. Aczkolwiek nie chciałbym jej bagatelizować. Niemniej jednak większe znaczenie ma, jak się zdaje, przestrzeń rozmowy w której to co co niechciane zostaje oswojone a czasami zrozumiane.
Albowiem nic nie zmieni faktu, że dla kolejnych pokoleń Włochów Rijeka pozostanie Fiume a dla Polaków Vilnius pozostanie Wilnem.
W roku 1975 w Wilnie został wydany najbardziej kuriozalny przewodnik świata „Litwa z bliska” (Kaunas Sviesa) napisany przez niejakiego Broniusa Akstinasa (pracownika komunistycznego dziennika „Tiesos” i agencji Novosti). Pomijam wtręty historyczne, nie będę się odnosił do akcentów polskich czy białoruskich, bo to nie ma sensu. Ta książka to czysty fałsz i kłamstwo. Niemniej jednak najciekawsze jej fragmenty związane są z semantyką właśnie. Otóż, autor konsekwentnie, od początku do końca swojej opowieści nie używa polskiej nazwy Wilna – jakkolwiek śmiesznie to brzmi stosuje nazwę – Wilnius (tak, przez „W”), którą odmienia nawet przez przypadki: w Wilniusie, przez Wilnius…
Musiała w tej strategii tkwić głębsza myśl. Nazwijmy Wilno na nowo. Niemen można zostawić w spokoju, bo nie ma takiego znaczenia. Komuś zamarzyło się wymazanie połączone z częściową kontaminacją. Wyszła karykatura.

* * *

Piazza Attilio Hortis w Trieście przypomina Cieszyn, cichy, ukryty, zacieniony, spokojny ale niepewny, prowincjonalny ale nie do końca, trochę zapyziały ale z podniesioną głową. Triest i Cieszyn to kwintesencje naszych prowincji, które nie należą do nikogo, bo mogą należeć do wielu. To miasta podzielone i wielojęzyczne, niejednoznaczne dla wielu, jednoznaczne dla niektórych, dla wszystkich na uboczu.
Żeby dojechać do Triestu, trzeba wytrwać kilkugodzinną podróż koleją przez Wenecję albo samolotem na lotnisko, które bliżej Gorycji niż Triestu. Z Warszawy do Cieszyna też daleko, najlepiej samochodem albo pociągiem.