Moja kochana, dumna prowincja


O Kornelu Filipowiczu (a zwłaszcza o wyborze opowiadań Moja kochana, dumna prowincja opublikowanym w Znaku) pisze Piotr Kępiński. W tym roku Znak zapowiada „nową” książkę Filipowcza – Romans prowincjonalny i inne historie.

Nowelista jest jak poeta. Nie schlebia, nie rozwleka, nie nadpisuje, tylko wymaga od czytelnika współ – czytania i dopowiadania. Zatrzymuje się w opowieści, nie przekracza tej cienkiej granicy za którą rozciąga się wielka panorama. Ta panorama musi się sama zbudować w wyobraźni odbiorcy.
Nowelista (dobry nowelista, rzecz jasna) jest artystą prozy a nie rzemieślnikiem. To przypadek Kornela Filipowicza, pisarza przez ostatnie lata trochę zapomnianego ale obecnie powracającego, może nie triumfalnie, niemniej jednak w sposób, którego nie da się nie zauważyć. Bo przecież „Moja kochana, dumna prowincja” to książka wydana w końcu przez Znak. Wyboru opowiadań dokonała zaś Justyna Sobolewska.
I chociaż opowiadanie tytułowe nie należy, w moim przekonaniu, do najlepszych to doskonale oddaje stosunek Filipowicza do prowincjonalnego nie-marginesu, który przez całe życie opisywał. Dzisiaj znalazłem w tym tekście trochę niepotrzebnej emfazy, za dużo dopowiedzeń, które niepotrzebne, niemniej jednak także wiele uroku nie tylko stylistycznego ale atmosferyczno-krajobrazowego na tyle sugestywnego, że obraz miasteczka naszkicowanego przez autora mam ciągle przed oczyma.
Bo prawda o tym pisarzu jest taka, że każdy może z jego bogatej twórczości wybrać odpowiednie fragmenty, żeby naszkicować „swojego” Filipowicza. Może on być prowincjonalny, ale też i krakowski, polski i żydowski, ascetyczny i miłosny.
O prozie Filipowicza pisali, w swoim czasie, najważniejsi krytycy i pisarze. Sandauer zwracał uwagę na to, że autor Romansu prowincjonalnego „lubi opowiadać historie ludzi rzeczywiście szarych”. Iwaszkiewicz dopowiadał: „Dla mnie to jest jeden z najczystszych, najwybitniejszych naszych prozaików, który swą bezpretensjonalność posunął wręcz do wirtuozerii”.
Zdecydowanie bliższa jest mi definicja byłego redaktora naczelnego Twórczości. Bezpretensjonalność ale także niejednoznaczność, lekka ironia połączona z zaskoczeniem jest znakiem firmowym prozy Filipowicza, która czytana dzisiaj, owszem, trąci gdzieniegdzie myszką, niemniej jednak w wielu fragmentach to literatura najwyższej próby.
Z całą pewnością warto wracać do tych opowiadań, chociażby po to, żeby przekonać się jak wiele z tematów o których przed dekadami pisał Filipowicz jest aktualnych. Jak wiele z nich porusza do dzisiaj. Dlaczego? Dlatego, że dekoracje się zmieniają ale natura ludzka już niekoniecznie. A ludzi Filipowicz opisywał wręcz koncertowo.
Czytając ów wybór miałem jednak wrażenie, że autor Pamiętnika antybohatera całe swoje życie nie tyle pisał o prowincji co o pragnieniu prowincjonalnych uczuć i prowincjonalnego spokoju, który niedostępny jest w metropolii. Lektura innych z kolei tekstów uświadamia dobitnie, że ich autor ludzi szarych z szarości bynajmniej nie wydobywał, albowiem oni nigdy szarzy nie byli. Sama zaś prowincja choć nacechowana semantycznie marginesem i odległością, jest wartością tak wielką, że odnoszenie jej (jako metafory) do bliżej nie zdefiniowanej metropolii nie ma najmniejszego sensu. Prowincja rządzi się bowiem swoimi prawami, ma swoje fochy, swój kolor, swoje wartości i swoją mądrość. Jest bytem samym w sobie.
Jak główna bohaterka Romansu prowincjonalnego Filipowicza (wydanego w roku 1960), arcydzielnej mikropowieści, której tematyka będzie się przewijała w późniejszych opowiadaniach pisarza.
Są w zbiorze „Moja kochana, dumna prowincja” dwa opowiadania, które „Romansowi prowincjonalnemu” dorównują, a kto wie, może nawet go przewyższają. Myślę tutaj o „Stałości uczuć” i „Spółdzielni „Czystość” czyli o opowieść o bałaganie, starzeniu się i początkach wielkiej dezorientacji”.
Te opowiadania, to absolutnie majstersztyki: ich język w ogóle się nie zestrzał, obserwacje są tak trafne, że aż obezwładniające, ironia ale jednocześnie czułość tak wielka, że niespotykana.
Kiedy Filipowicz w „Stałości uczuć” opisuje miłość Rudolfa i Emilii odnosimy wrażenie, że wchodzimy w ciała głównych bohaterów, tak sugestywne są tutaj opisy gestów, przedmiotów a także drobnych elementów twarzy.
Równie sugestywne jak opis spalonego domu, z którego właściciele wyprowadzają się z psem, chcącym jak najprędzej wydostać się z pogorzeliska, w przeciwieństwie do kota, który został w miejscu w którym się wychował, a potem pilnował ruin, aż – zdaje się – zwariował.
Wierność ruinom, miejscom i ludziom jest zresztą niezwykle charakterystyczna dla prozy Filipowicza. Znamienne jest także i to, że w „Stałości uczuć” niektóre zwierzęta postępują jak najszlachetniejsi bohaterowie. Koty ale też i psy są równoprawnymi członkami społeczeństwa, nie tylko obserwują i oceniają ludzi ale także wpływają na nich, przekonują, bywa że strofują a nawet opowiadają za nich (gestami) ich świat.
Filipowicz także bywa literackim kotem, który za pomocą bardzo oszczędnych środków mówi wszystko albo prawie wszystko.
Jego proza ma w sobie coś z atmosfery opowiadań Trumana Capote, i to nie tylko w „Świadku, który nie umiał mówić”, bo to opowiadanie, bardzo reportażowe aż prosi się o takie odniesienie. Połączenie suchej obserwacji, konkretu i dystansu widoczne jest przecież w wielu tekstach pisarza.
Jak chociażby w „Spółdzielni Czystość…”, gdzie cała akcja jest w istocie statyczna i z lekka przewidywalna, przypominająca „Wielką elegię dla Johna Donne’a” Josifa Brodskiego. Narrator wymienia niepotrzebne przedmioty, które zalegają w domu, utyskuje na ich nadmiar, znęcając się na ich obecnością, znęca się w istocie nad sobą, zdaje się mówić, (aczkolwiek takie słowa nie padają, może ze strachu?), że on sam jest już takim przedmiotem, który należałoby właściwie „sczyścić” z domu. Wpada więc na pomysł, żeby zadzwonić do pewnej spółdzielni, która zajmuje się utylizacją takich „odpadów”. Po kilku latach dom odwiedza pewna pani, która po przeprowadzeniu odpowiedniej ankiety – nie zabiera się do pracy, której się nasz bohater spodziewał. Po kilku minutach ciszy, opisanej przez Filipowicza koncertowo, kobieta wyjmuje pistolet i strzela bohaterowi w klatkę piersiową, w wyniku czego powstaje „jeszcze żywa ludzka rzeźba” której nie powstydziłby się Moore. Przez dziurę po kuli patrzymy na wysprzątane już mieszkanie, patrzymy na inny świat, dostrzegamy nawet chmury albowiem przestrzeń została uwolniona. Bohater wyszedł ze swoich ram i wszedł w inną rzeczywistość.
Powstała inna materia: proch i popiół, tak zresztą często obecny w opowiadaniach autora „Romansu…”
W „Zazdrości” główna bohaterka, która po wielu latach od śmierci męża odkrywa jego romans, przeprowadzając się z mieszkania w centrum Krakowa na obrzeża miasta bierze ze sobą szufelkę śmieci, popiołu i piachu, żeby w ten sposób oswoić nowe mieszkanie.
Świat Filipowicza to świat powoli odchodzący w niepamięć ale bez żadnych fajerwerków i utyskiwań. Taka jest kolej rzeczy – zdaje się mówić autor – a jedna dobra rzecz jaką możemy zrobić na ziemi, to jej nie zatruć, nie tylko w metaforycznym w sensie.
Dla Filipowicza natura jest bardzo ważna i ciekawa. Sposób w jaki opisuje przyrodę nie ma sobie równych w polskiej prozie dwudziestowiecznej. W opowiadaniu „Mój ojciec milczy” pisał: „Ojciec zatrzymał się nagle koło starego dębu, który rósł na skraju ścieżki. Oglądał jego gruby pień pokryty szorstką korą, dotykał kory palcami, potem patrzył w górę, między szeroko rozrośnięte gałęzie. Nie wiedziałem, po co ojciec przystanął właśnie tutaj, znałem dobrze to drzewo, w zeszłym roku próbowaliśmy je obaj z ojcem objąć, ale mimo, że wyciągałem ile sił moje ramiona, brakowało jeszcze jakieś dziesięć centymetrów, żeby nasze palce zetknęły się.
Może ojciec chce, żebyśmy znowu spróbowali objąć pień?”
Pisanie jest dla autora „Ulicy gołębiej” obejmowaniem świata. A przytoczona przed chwilą scena doskonale charakteryzuje jego twórczość. On sam zresztą mówił, że został przez naturę pozbawiony wyobraźni (co nie było zgodne z prawdą) i dlatego wybierał dla siebie charakterystyczne fragmenty rzeczywistości, które mówiły za całość.
Coś, w tym jest. Kiedy dzisiaj, po latach czyta się jego opowiadania, odnosi się wrażenie, że autor, choć potrafi być drobiazgowy, celowo pomija pewne elementy życia.
Zachowuje się więc jak rasowy poeta, którym zresztą Filipowicz był, nie pamiętamy albo rzadko sobie przypominamy, że w młodości pisywał wiersze. I tę poezję w wyborze dokonanym przez Justynę Sobolewską doskonale słychać, zwłaszcza w opisach ludzi i w puentach.
„Nikt mnie nie rozumiał. Przecież to mój świat, świat moich rzeczy, radości i strachów, się kończył – nie ich świat!” – pisał w kodzie opowiadania „Nemezis” w którym zbudował doskonałą metaforę wojny i mechanizmów rządzących ludzką nienawiścią na przykładzie dziecięcych zabaw. Operując paradoksem, w sposób absolutnie mistrzowski, opisywał dziecięce pragnienie dominacji i młodzieńczą chęć zatrzymania czasu tylko dla siebie a także smutek, który towarzyszy nam kiedy odczuwamy, że nasze niewinne zabawy już niedługo zyskają inny wymiar.

* * *

Do tego momentu ukazało się kilka książek dzięki którym mogliśmy poznać życie i twórczość Filipowicza (świetne „Ku wielkiej opowieści. O życiu i twórczości Kornela Filipowicza Jana Pieszczachowicza, Najlepiej w życiu ma Twój kot. Listy), teraz wracamy powoli do źródła, czyli do jego oryginalnej twórczości. Nie jest jednak tak, że opowiadania Filipowicza leżały w zapomnieniu totalnym. W ciągu ostatnich dwudziestu lat ukazało się chociażby wznowienie „Romansu prowincjonalnego” a także sześć albo siedem wyborów dokonywanych przez różnych autorów, według różnych kluczy, jeden z nich jest autorstwa samej Wisławy Szymborskiej.
Bardzo dobrze, że po latach ukazało się też wiele tekstów pokazujących „ludzkiego” Filipowicza, nic złego w tym, że Wysokie Obcasy pisały o jego wielkiej miłości do Wisławy Szymborskiej, wszystkie te artykuły świetnie budowały portret artysty niebanalnego, skromnego, charakternego i przede wszystkim niezwykle utalentowanego.
Nikt jednak nie opisał Filipowicza lepiej niż Jerzy Pilch, dla którego Filipowicz był wzorem. Nic dziwnego, w końcu u niego „terminował”: „W młodości odwiedzałem mojego przyjaciela i mistrza Kornela Filipowicza. Powiedzieć, że traktował żółtodzioba po partnersku to nic nie powiedzieć. Siadałem po przeciwnej stronie olbrzymiego zagraconego biurka, Kornel częstował rozpuszczalną neską, zapalał papierosa, najpierw powściągliwie zwierzał się z jakiś swoich problemów warsztatowych, potem podnosił głowę i pytał: A ty? Piszesz coś? Co piszesz? – Opowiadanie – ledwo artykułowałem, udławiony dumą, że klasyk ze mną jak pisarz z pisarzem gwarzy. – Opowiadanie – powtarzał. – Wieleż będzie miało stron? – Dwanaście – odpowiadałem. Kornel zamyślał się i po chwili mówił: – Piękny rozmiar”.

* * *

Słowa Pilcha są kwintesencją, poezją i prawdą, która pełniej wybrzmiewa, gdy je zestawimy z nowelami Filipowicza. Powściągliwość, czułość, ironia…