Weronika Gogola, Po trochu, Wydawnictwo Książkowe Klimaty. Polecamy.
Najlepsze historie z życia zawsze opowiada się po trochu, po kawałku. Ktoś coś zapamiętał i z tej pamięci rodzą się najpiękniejsze opowieści. Zupełnie tak, jakby siąść z przyjacielem i zacząć rozmowę: o sobie,
o dzieciństwie na wsi, o Mamie, a jeszcze bardziej
o Tacie, o wujkach, ciotkach, kuzynach. W takich chwilach chodzi o to, by mówić najprościej – bez zadęcia, bez patosu, bez wstydu: o pierwszych widzianych pożarach, o stratach, które przygotowują nas na kolejne odejścia, o czarach, o sikaniu na stojąco, o wsi, o „fuszkach życia”, o tym, że Mama mogłaby być Stingiem, ale jej się nie chce.
I właśnie tak, jak w zwykłym życiu, o najważniejszych sprawach, i o tych całkiem zwyczajnych, które zna każdy – Weronika Gogola opowiada w Po trochu.
Justyna Sobolewska: To jest pełna życia książka o śmierci. Przejmująca i śmieszna, bo to się przeplata, jak w życiu. Śmierć jest tu oswojona, jak to na wsi, bo przy zmarłych się czuwa. I jest to też opowieść o dorastaniu: nie jest łatwo być dziewczynką, w dodatku taką, która miota klątwy. Cieszę się, że po „Gugułach” Wioletty Grzegorzewskiej, pojawił się taki nowy, mocny głos w literaturze.
Ziemowit Szczerek: Weronika Gogola, zwana też Janicką Zbójnicką, to naprawdę pankarpacka pisarska zbójnicka. Wywojowująca sobie przestrzeń ponad granicami, w całych Karpatach: polskich, ukraińskich czy słowackich. Urodziła się na jednym ich, polskim, końcu, z hukiem przetarabaniła się przez całą Karpację, by osiąść na końcu drugim. Jej opis karpackiego świata jej dzieciństwa dorównuje jakością i klimatem temu rodzajowi snów, w które zapada się leżąc w słońcu, na trawie, w lekkim górskim wietrzyku. Pod kątem leżąc, bo to w końcu Karpaty.
Weronika Gogola – urodzona w 1988 r. w Nowym Sączu. Wyrastała w Olszynach, którym to postanowiła poświęcić swój debiut prozatorski. Tłumaczy ze słowackiego i ukraińskiego. Skończyła Ukrainoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Debiut jest wyrazem wdzięczności za wszystko, co dała jej Ojcowizna. Konsekwentnie buduje swoją Córowiznę.
Weronika Gogola, Po trochu [fragment]
U nas w domu nie wolno było przeklinać, najgorsze słowo to było kurde albo holender. A szkoda. Człowiek czasem musi powiedzieć kurwa. I jak jest dobrze, i jak jest źle, kurwa najlepiej pasuje. Taka prawda. Może dlatego, że najlepsze są słowa, które mają „r” w środku. Tak jak imbryk, imbir, tak jak ten pisarz Imre i tak jak moje imię. Ale u nas w domu nie wolno było mówić kurwa. Dlatego tak bardzo lubiłam jeździć do babci i dziadka. Babcia szyła w kuchni na maszynie, a dziadek siedział w pokoju z telewizorem, wyłączał politykom głos i krzyczał na całe gardło: Ty cipcio! Ty cipcio! Ty kurwo zasrana! Bardzo to lubiłam. Potem dziadek wyłączał telewizor i tarzał się z nami po dywanie, bawiliśmy się w wielbłąda i na jego grzebiecie przemierzaliśmy małe mieszkanko na Matejki, kichając od kurzu. Kiedyś, kiedy kichnęłam już chyba dziesiąty raz z rzędu, postanowiłam wypróbować to słowo i na cały głos krzyknęłam: Kurwa! Ale babcia zaczęła na mnie strasznie krzyczeć i za karę nie poszłam na lody do Argasińskiego. Znowu potwierdziło się, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Ciocia Teresa zawsze mówiła: Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie. Bardzo tego nie lubiłam.
Najgorzej być małą dziewczynką. Bycie małym chłopcem jest o wiele łatwiejsze. Kiedy się bijesz, nikt nie przezywa cię Godzilla, tylko wszyscy mówią o tobie równy gościu, możesz sikać w lesie na stojąco i nie musisz się bać, że jakiś kleszcz wejdzie ci do środka, możesz mówić kurwa kiedy chcesz, nie musisz się dobrze uczyć, możesz być ministrantem i zarabiać pieniądze, chodząc po kolędzie, nie musisz odkurzać i zmywać naczyń, nie musisz nosić długich włosów i uważać na rzepy, nie musisz się bać, że kiedyś w końcu przyjdzie okres i będziesz mieć przesrane, jak mawia ciocia, nie musisz się opiekować młodszą siostrą albo bratem, nie musisz grać w ręczną, tylko w nożną, możesz dłużej jeździć na rowerze po zmroku, nawet jak nie masz dynama, a przede wszystkim, przede wszystkim możesz jeździć na simsonku.
A ja tylko siedziałam w oknie i słuchałam, jak po wypiciu oranżady u Howańca w sklepie odpalają swoje simsonki i jadą przed siebie. I mają wszystko w nosie. Czasami im złorzeczyłam z tej zazdrości, kiedy tak jeździli wte i wewte, a ja z rozpaczy zajadałam się drażami Korsarz i myślałam o tym, że gdybyśmy byli piratami, z pewnością wszystko byłoby inaczej, do stu tysięcy
beczek rumu! I złorzeczyłam im znowu starym zaklęciem: Surtupurtu za tymi kurwami. Wiedziałam, że jestem czarownicą i że mam moc. Po prostu z nudów jej nie używałam. Ale to ich ciągłe jeżdżenie naprawdę zaczynało mnie denerwować. Więc krzyczałam: Surtupurtu! Z całych sił.
Ale czasami, zanim się rzuci zaklęcie, dobrze jest się zastanowić. Bo słowa mają wielką siłę i odbijają się od gwiazd i wracają z powrotem. I jak złorzeczysz, a ten ktoś nie ma nic czerwonego na sobie, to może się stać, że to złe słowo naprawdę go trafi . I może się stać coś złego.
Pojechaliśmy z Tatą do wujka z Rzezawy, bo stawiał dom i wszyscy wujkowie pomagali przy budowie. A że był już czerwiec, to ojcowie zabrali nas ze sobą. I całymi dniami biegaliśmy po Rzezawie, między stawami, i jeździliśmy na rowerach. Tam jeździ się bardzo łatwo, bo w ogóle nie ma górek. A wieczorami piekliśmy kiełbaski na ognisku. I tacy śmierdzący dymem, z brudnymi piętami, kładliśmy się do łóżek. No i wtedy to się stało. Tata obudził mnie rano i powiedział: Tadzik się zabił na motorze.
I wtedy ogarnął mnie strach, i najpierw wcale nie zrobiło mi się żal Tadzika, tylko zaczęłam się panicznie bać, że to wszystko przez surtupurtu, ale potem pomyślałam, że to przecież przypadek. Zdarzają się różne dziwne przypadki. Koleżanka Mamy, kiedy były w plastyku, zrobiła laleczkę wudu ich nauczyciela, powbijała mu szpilki z pracowni tkackiej prosto w serce, i co? I na drugi dzień nie przyszedł do szkoły, bo miał zawał serca. Ale to przecież mógł być przypadek. Mógł być, prawda? Tak jak teraz. No a potem zaczęłam płakać. Wtedy pierwszy raz poczułam, że śmierć może wepchnąć jakąś dziwną gulę do gardła, tak że przez chwilę wydaje ci się, że nie możesz oddychać, a potem zaczynasz bardzo głośno szlochać. Widziałam to nieraz u innych, ale teraz pierwszy raz przytrafiło się to mnie.
Powiedziałam Tacie, że wracam, że chcę iść na pogrzeb. I wujek odwiózł mnie na pociąg do Brzeska. I wtedy pierwszy raz sama wracałam do domu. Pociągiem do Tarnowa, a potem z Tarnowa autobusem do Olszyn. Ciocia zapakowała mi w szary papier kanapki z szynką. Ale było strasznie gorąco, tak że nogi przyklejały mi się do plastikowych siedzeń, a szynka zrobiła się zielona. Jechałam w tym ukropie, patrzyłam przez brudne szyby na falujący mur cmentarza w Tarnowie, zawsze go lubiłam, falował jak morze, ale tym razem jakoś mnie to nie cieszyło i ze
smrodu chciało mi się rzygać. I przypomniałam sobie, jak Tata opowiadał, że kiedy po śmierci swojego taty wracał do domu z Krakowa, spotkał tatę Tadzika, i ten mu opowiadał, jak Bóg stworzył świat: i tu pierdolnoł, tam pierdolnoł, a potem przypomniało mi się, jak Tadzik mówił wierszyk, a jego tata płakał, i wtedy zaczęłam płakać.
Przed pogrzebem wystawili trumnę w domu. Szliśmy całą klasą na wielką górę, która nazywa się Kosarzyska. Było strasznie gorąco i już po drodze bardzo się spociliśmy i chciało nam się pić. Na podwórku Tadzika stał traktor jego taty, od śmierci nieruszony. Już tam słychać było szloch jego mamy i sióstr. Wszystkie były ubrane na czarno, pachniały lawendą na mole i miały spuchnięte oczy. W pokoju z trumną było strasznie gorąco. Zapalone świece topniałyby nawet, gdyby się nie paliły. Okna były zasłonięte, panował półmrok, ale i tak było strasznie gorąco. Jak w łaźni. Pod trumną leżała miska z wodą. A w trumnie Tadzik. Też jakby się roztapiał, jakby się rozkładał w tym upale. Na oczach miał dwuzłotówki. Podobno dlatego, że umarł z otwartymi oczami, a źle jest, jeśli zmarły jeszcze patrzy się na świat. Leżał tak, topniał jak te świeczki, kapał pot i z niego, i z nas, i ze świeczek, klęczeliśmy w tym dziwnym smrodzie i odmawialiśmy zdrowaśki. W pokoju cały czas krążyła natrętna mucha. I jakby nikt jej nie widział. A ona wciąż krążyła między nami, siadała na ciele Tadzika, a potem latała wokół świec i siadała na nas. Wzdrygnęłam się. I wreszcie usiadła mu na dziurce w nosie, z której na pewno coś musiało kapać, ale to nie mogło już być życie. I po tym jak kokosiła się w jego dziurce w nosie, poleciała prosto na mnie.