Pełna niepewność istnienia


Piotr Kępiński o książce Hanny Kirchner o Zofii Nałkowskiej – Nałkowska albo życie pisane (WAB).

„Kobietę od środka może opisać tylko kobieta. Rzecz dziwna – nigdy tego nie robi. Jedyną próbą w tym kierunku, jakkolwiek niezupełnie doprowadzoną do końca, są genialne opowieści niedocenionej, jak sądzę, u nas Zofii Rygier-Nałkowskiej.” – pisał Stanisław Ignacy Witkiewicz w przedmowie z 1919 roku do powieści „622 upadki Bunga, czyli demoniczna kobieta”.
Do dzisiaj te słowa brzmią bardzo świeżo i prawdziwie. Bo chociaż kobiety znakomicie już opisują same siebie, a literatura feministyczna jest w Polsce w rozkwicie, to ciągle – wydaje się, że znajduje się ona na marginesie życia literackiego, ergo: jest niedoceniona jak pisarstwo Nałkowskiej przed prawie stu laty. A powody tego niedocenienia są pewnie takie same jak dawniej. Zadufanie oceniających, schematyzm i nasze zwyczajne męskie tchórzostwo. Dlaczego tchórzostwo? Ano dlatego, że boimy się konkurencji, tematów, które pokazują świat z nieco innej strony, innych kolorów, innej wyobraźni.
Doskonale pamiętam dyskusje chociażby o „Transie” Manueli Gretkowskiej. A takich przykładów, z ostatniej dekady, znalazłoby się więcej. Kto wie, czy nie dziesiątki takich książek moglibyśmy tutaj przywołać. I od razu cofnęlibyśmy się w wiek dziewiętnasty. Niewykluczone, że mentalnie jeszcze w nim tkwimy, my męscy krytycy literaccy. Uogólniam? To prawda. Ale daleko nam jeszcze do ideału.
I może właśnie na tym trochę polega problem z Nałkowską, która na tle literatury dwudziestolecia i powojnia wyrastała na postać bezkompromisową i odważną – zarówno w życiu jak i w twórczości.
Bo chyba życio-pisanie, pisanie o życiu, życie literaturą, i w końcu przebywanie w pełni w słowach i w namiętnościach wyimaginowanych i realnych było tym co determinowało jej istnienie. Tak przynajmniej sugeruje Hanna Kirchner w świetnej biografii, która sama w sobie jest dziełem skończonym, wręcz nieprawdopodobnie domkniętym.
Z jednej strony mamy tutaj ciekawie i kompetentnie zarysowane tło polityczno-społeczne, z drugiej zaś literaturę i życie Nałkowskiej. Całość dopełniają losy ludzi związanych z pisarką. Nie ma w tym tyglu niczego przypadkowego, wszystko jest udokumentowane, opatrzone przypisami, ale zarazem nasycone emocjami.
Bo Kirchner nie jest biografistką beznamiętną. Ta książka od początku do końca pulsuje jej poglądami. Nic dziwnego – i losy jej samej i rodziny były ciekawe i związane od początku z życiem artystycznym Warszawy i Łodzi. Ona sama pojawia się (jako ważna postać) chociażby w „Tajnym dzienniku” Mirona Białoszewskiego, o którym jakiś czas temu w tym miejscu pisałem.
Chciałoby się rzec: życie Kirchner należy prawie do tego samego świata co życie Nałkowskiej. Na każdej stronie tej książki można rozpoznać fascynację, nie tylko samą literaturą autorki „Granicy”, ale także jej życiem. Mam wrażenie, że również styl Kirchner został zapożyczony – miejscami – od pisarki. Bardzo staranne zdania, wycyzelowane i bogate słownictwo, które dzisiaj brzmi może nawet trochę archaicznie, a miejscami nawet śmiesznie: „Niepokonany kobiecy instynkt pani Zofii, jej erotyczna i estetyczna czujność wobec dorodnych okazów męskich sprawiały, że wodziła wzrokiem za poważnym i niezawodnym Korzeniowskim”.
Niemniej jednak, to dzięki tej staranności ta książka istnieje, i wchodzi do głowy tak mocno. Nie zliczę przecież biografii napisanych potocznie i płasko, nie wspomnę o tych, które zostały napisane fatalnie. A w tym przypadku mamy do czynienia przecież nie z parafrazą ani z nieudolnym naśladownictwem, tylko z twórczym nawiązaniem. Jakby Kirchner chciała powiedzieć: o tej autorce nie można pisać z dzisiejszą nonszalancją i dezynwolturą, jej należy się szacunek biograficzny i językowy. Kirchner pisała swoją książkę tak, żeby sama Nałkowska mogła ją przeczytać.
Dlatego nie dziwi specjalnie brak opinii negatywnych dotyczących jej powieści. Kirchner akceptuje w zasadzie w całości dzieło autorki, ale nie czyta jej książek bezkrytycznie. Zastanawia się, na przykład, skąd wzięły się anty-żydowskie schematy w powieści „Węże i róże” z 1914 roku. Bo przecież ani w życiu pisarki, jej listach, nie znajdziemy podobnych poglądów. „ Bliższy kontakt z żydowską finansjerą musiał poruszyć w niej jakieś ogólniejsze niechęci, bardziej społeczne niż etniczne”. A powieść niestety drukowała się podczas apogeum akcji antyżydowskich firmowanych przez endecję.
Kirchner analizując powieści Nałkowskiej zawsze sytuuje je w kontekście życia prywatnego i społecznego. Wnioski, które wysnuwa nie są zaskakujące, bo wynika z nich, że pisarka nie potrafiła pracować bez tych impulsów, ale już szczegóły, te niedostępne dla czytelnika – amatora są fascynujące. Bo przecież historia związku Nałkowskiej z Janem Jurem-Gorzechowskim, szefem Żandarmerii Wojskowej najpierw w Wilnie, a potem w Grodnie, to gotowy scenariusz filmowy, albo znakomity materiał na powieść, która koniec końców wyszła spod jej pióra. Wyobraźmy sobie piękną pisarkę, zakochaną po uszy w przystojnym wojskowym, który przenosi się do Wilna i stacjonuje w Zameczku nieopodal miasta. W tym samym Zameczku mieszkała kiedyś Olimpia z Radziwiłłów hrabina Mostowska, autorka popularnych swego czasu powieści grozy.
Nałkowska zabiera się tam do pisania kolejnej swojej prozy, której wydanie książkowe ukazało się w 1924 roku pod tytułem „Powieść dzisiejsza”. Krytykowała w niej wszystkie ciemne strony Rzeczypospolitej, które na początku w Wilnie a potem w Grodnie, gdzie Gorzechowskiego przeniesiono oglądała na własne oczy.
Początkowo ich związek to pasmo szczęścia i powodzenia. Mają wielu znajomych, postaci znanych i świetnie usytuowanych, w Grodnie odwiedza ich nawet sam Marszałek – znajomy męża . Potem wszystko zaczyna się psuć. Miłość znika bardzo szybko, jej miejsce zajmuje przemoc psychiczna. Nałkowska czuje, że grunt zaczyna jej się usuwać spod stóp, i szuka ucieczki. Na początku znajduje ją w wycieczkach wokół Grodna, potem faktycznie opuści męża.
Jej życie, od samego początku było bezdomne i zawsze toczyło się w biegu. Ale od tego momentu wszystko przyspieszyło. Mężczyźni będą pojawiali się i znikali. Objeżdżając całą Polskę z dramatem „Dom kobiet” będzie prowadziła Nałkowska gry i zabawy dramatyczne ale i tragikomiczne z wieloma mężczyznami naraz. Raz będą to miłości platoniczne, czasami tylko spojrzenia, innym razem prawdziwe romanse.
W jej życiu pojawi się Bruno Schulz, którego w „Dziennikach” wychwala pod niebiosa, ale też i Miroslav Krleża, znakomity chorwacki pisarz z którym przeżywała gorące chwile. Pojawi się i Karol Szymanowski – kochany platonicznie, i Jerzy Zawieyski – podobnie. Z młodym i dobrze zapowiadającym się prozaikiem Bogusławem Kuczyńskim, zwiąże się na dłużej, żeby po wielu perypetiach zerwać ten związek.
Koniec końców stanie się Nałkowska promotorką wielu sławnych później pisarzy. Bez przerwy czyta maszynopisy młodych poetów i prozaików, a ucho do tych lektur ma niesamowite i prawie zawsze wyłapuje rzeczy nieprzeciętne. Jednocześnie toczy intensywne i barwne życie salonowe, podejmuje w Warszawie literackie sławy ze świata, sama również często wyjeżdża. Krótko po wojnie, też wydawało się, że wszystko pójdzie po staremu. Została nawet posłanką. W 1954 roku jeździła w opolskie, m.in. do huty Małapanew czytać robotnikom fragmenty powieści i jak pisała w „Dzienniku” – reakcja była dobra, „podpisywanie książek, czułość, mili ludzie.”
I przyznaję, że z tymi fragmentami zarówno „Dzienników” jak i książki Kirchner miałem pewien problem. Czy Nałkowska nie miała dystansu do własnej pracy, czy naprawdę nie wiedziała o tym, że ci robotnicy , którzy wychwalali jej powieści musieli przyjść na spotkanie „z ciekawym literatem”? Naiwność? Te zdania aż proszą się o komentarz.
Bo przecież nie tylko Nałkowska jeździła po Polsce z podobnymi odczytami. Prawie wszyscy to robili. Ale ona tym tle i tak była przecież wyjątkowa, bo socrealizmu nie zaakceptowała. I pewnie – między innymi dlatego – z roku na rok usuwano ją w cień, chociaż spłacała władzy pewne kontrybucje , na przykład w postaci selekcji jej dorobku do „Pism zebranych”. Godziła się, z wielką niechęcią, na przedmowy i posłowia w których dorabiano współczesną ideologię do jej przedwojennej prozy. Godziła się na posłowanie do Sejmu, również dlatego, że nie miała innego źródła utrzymania. Godziła się w końcu na wydawanie nie wszystkich jej powieści, dlatego, że ciągle chciała publikować.
Ale po piętach deptali jej już młodsi autorzy, pojawiły się ataki- czasami niewybredne, choroby, osamotnienie. Śmierć.
Kirchner wszystko to doskonale opisała. Nikt nie zrobiłby tego lepiej.