Kępiński o Naganowskim

 

Egon Naganowski, znany tłumacz literatury niemieckiej oraz autor „Telemacha w labiryncie świata” (o Joysie) i „Podróży bez końca” (o Musilu) urodził się w Innsbrucku. Do siódmego roku życia mieszkał w Monachium. Tam właśnie jako dziecko zobaczył Tomasza Manna. Później poznał jego córkę Erikę. Wraz z żoną Ireną przełożył m. in. nowele autora „Czarodziejskiej góry” i „Dzienniki”.  23 stycznia minie 17 rocznica jego śmierci. Piotr Kępiński przypomina swoją rozmowę z pisarzem. 

Ojciec Egona Naganowskiego pochodził z Podola. Szkołę kadetów kończył we Lwowie. Matka była zaś potomkinią starej patrycjuszowskiej rodziny z Norymbergi — jej ród otrzymał baronostwo podczas drugiej wyprawy krzyżowej.

— Moi rodzice poznali się w Tyrolu — opowiadał Naganowski. — Ojciec był wtedy na manewrach. Doskonale pamiętam lata spędzone w Niemczech, do dzisiaj czuję atmosferę naszego domu. W Monachium mieszkaliśmy w ekskluzywnej dzielnicy przy Propylejach, niedaleko placu Królewskiego. Na Poschingerstrasse miał zaś swoją willę Tomasz Mann. Jedno wydarzenie z mojego „niemieckiego okresu” utkwiło mi w pamięci szczególnie.

Kłania się Tomasz Mann

— Była wiosna — wspominał tłumacz. — Wybrałem się z babką na spacer po Monachium. Odwiedziliśmy jej znajomych. Bawiłem się z dziećmi gospodarzy. Na dworze rozszalała się burza. Jednak kiedy tylko rozpogodziło się — wyszliśmy. Kierowaliśmy się już ku domowi, kiedy nagle zachciałem zademonstrować swojej babci wspaniały skok przez kałużę. I odziany w eleganckie marynarskie wdzianko z impetem wleciałem w bajoro, nad którym miałem „przefrunąć”. Cały się pobrudziłem. Babcia próbowała ratować sytuację wycierając mnie koronkową chusteczką. W chwili, kiedy klęczała przede mną, przeszedł obok nas i ukłonił się babce dystyngowany pan w średnim wieku. Babcia powiedziała do mnie — Ty wiesz, brudasie jeden, kto to był? To był Tomasz Mann. Gdyby stwierdziła, że minął nas właśnie Karol May, to pewnie moje serce zabiłoby żywiej, lecz nazwisko Mann nic mi wtedy nie mówiło — śmiał się Naganowski. — Jednak mimo woli zapamiętałem to spotkanie.

Tę historię tłumacz opowiedział w 1976 roku Erice Mann — córce Tomasza. Mówił: — Bawiłem wtedy w Wiedniu. Wiedziałem, że Mannowie od lat tradycyjnie zatrzymywali się w hotelu „Imperial” przy Ringu. Byłem pewien też, że Erika przebywa na leczeniu. Chciałem porozmawiać z nią o stosunku Tomasza Manna do Roberta Musila (Naganowski pisał wtedy „Podróż bez końca”) . Podczas naszej rozmowy do pokoju weszła Katia Mann — żona nieżyjącego już Tomasza i przyniosła filiżankę rosołu. Przypomniałem jej wtedy to moje małe spotkanie z wielkim pisarzem z dzieciństwa. Okazało się, że Katia dobrze moją babkę pamiętała. Nazywała ją nawet swoją przyjaciółką. Była wzruszona tym, że tak dokładnie zapamiętałem Monachium z tamtych lat i pisarza, który ledwo „musnął” mnie wzrokiem.

Z Niemiec do Polski

Zanim jednak Egon Naganowski zaczął przekładać literaturę niemiecką na język polski, upłynęło wiele czasu. Do siódmego roku życia nie znał polskiego.

— W domu mówiło się po niemiecku. Polskiego nauczyłem się dopiero w kraju. Nie pamiętam kiedy.

Do Poznania, w którym mieszkał do śmierci, Naganowski przyjechał w 1928 roku. Wojnę przeżył w Warszawie. Walczył w powstaniu. Siedział na Pawiaku. — Ja te czasy wspominam dość dobrze — przekonywał. — Bez nuty tragicznej. Na Pawiaku spotkałem wspaniałych ludzi. W powstaniu walczyłem ze znakomitymi żołnierzami.

Wyzwolenie zastało Naganowskiego pod Lubeką. Do Polski powrócił w 1946 roku. Pracował w Polskim Związku Zachodnim. Potem przyszła kolej na radio. Jako pierwszy w Polsce pisał o „Doktorze Faustusie” Manna. Ogłosił w sumie 560 artykułów. Na napisanie „Telemacha w labiryncie świata” namówił go Maciej Słomczyński. Musilem zajął się przez przypadek. Przez cały czas jednak towarzyszyła mu twórczość Tomasza Manna.

Dzienniki egoisty

„Dzienniki” Manna przełożone przez Irenę i Egona Naganowskich na publikację czekały wiele lat. Pierwotnie zainteresowany był nimi „Czytelnik”. Nic z tego nie wyszło. Wydał je ostatecznie „Rebis”.

Wczesne diariusze Tomasza Manna nie zachowały się, bowiem ich autor zniszczył je już w 1896 roku. Pod koniec II wojny zaś twórca „Józefa i jego braci” spalił w ogrodzie swego domu w Pacific Palisades w Stanach Zjednoczonych prawie wszystkie „Dzienniki” prowadzone do lutego 1933. Razem ponad pięć tysięcy stron. Zachowały się zeszyty zawierające wspomnienia od roku 1918 do 1921 oraz dzienniki z lat 1933–1955.

— Mann spalił wszystkie pozostałe zeszyty, ponieważ niczego w nich nie udawał — wyjaśniał Naganowski. — Jego zapiski są szczere. Nawet aż za bardzo. Z całą pewnością pisarz chciał w ten sposób usunąć dowody swoich skłonności homoseksualnych, z którymi walczył do końca życia.

W „Dziennikach”, które po raz pierwszy ukazały się w Niemczech kilkanaście lat temu, tylko kilka fragmentów obnaża tę jego skłonność. W jednym z nich Mann pisze: „Dzisiaj w nocy odwiedziłem Katię. No i nic. Sądzę, że gdyby leżał przede mną nagi chłopiec, byłoby inaczej”. Mann panicznie obawiał się demaskacji. Ten fragment znalazł się w „Dziennikach” prawdopodobnie przez przypadek.

„Przetrzymać uciekający dzień”

Podczas pisania „Dzienników” Mannowi z całą pewnością przyświecały wzory literackie, jednak on sam nigdy nie nadawał tym notatkom charakteru wielkiego dzieła. Pisał: „Lubię przytrzymywać uciekający dzień w jego zmysłowym, a także aluzyjnie w jego duchowym kształcie i znaczeniu, i to nie tyle dla przypomnienia i ponownego przeczytania, ile w sensie obrachunku, rekapitulacji, uświadomienia sobie i wiążącej kontroli”.

W „Dziennikach” pisarz jawi się jako dyktator, egocentryk i hipochondryk bezustannie zajmujący się swoimi dolegliwościami. Mann regularnie skarży się na bóle głowy, obstrukcje, bezsenność. Dokładnie podaje, gdzie i kiedy zażywał fanodorm.

Egon Naganowski: — Wszystkie te pozornie błahe szczegóły budują niezwykle ciekawy portret autora „Doktora Faustusa”.

Z „Dzienników” dowiadujemy się zatem, iż lubił Mann pamiętać, ile pieniędzy wydał na fryzjera, ile napiwku dał kelnerowi w restauracji. Pisarz ceni drobiazgi, niekiedy tylko wspomina wielkich ludzi, których kiedyś spotkał. Nigdy jednak nie notuje, o czym z nimi rozmawiał. Dotyczy to także wizyty u Zygmunta Freuda, nawet wparu słowach nie wspomina o W. H. Audenie, który ożenił się z Eriką jedynie po to, żeby jej pomóc w otrzymaniu paszportu brytyjskiego. Generalnie mało pisze o swoich dzieciach. Powściągliwie wypowiada się o książkach synów. O „Mefiście” Klausa skreślił jedno zdanie: „Wczoraj w nocy długo czytałem tę książkę — lekkie i zręczne, moralne oddziaływanie”.

Egon Naganowski: — Mann nie dostrzegał tragedii Klausa, który był morfinistą, homoseksualistą i synem sławnego, a kochanego bez widocznej wzajemności ojca, w którego cieniu zawsze pozostawał. O problemach Klausa z narkotykami Mann w „Dziennikach” w ogóle nie wspomina. O kochankach syna stwierdza enigmatycznie: „Jestem jeszcze ciągle zbyt wrażliwy w tych sprawach”.

Od lat trzydziestych Tomasz Mann najbardziej kochał córki — Elżbietę urodzoną w 1918 roku i Erikę. Dosyć obojętnie odnosił się do Gola, Moniki i Michała. Żona pisarza Katia (czyli K. ) pojawia się na każdej prawie stronie notatek.

— Mann nie lubił pozostawać w domu samemu — wyjaśniał Egon Naganowski. — Katia była mu potrzeba, choć nie miała z nim łatwego życia. Pisarz bywał bowiem porywczy. Jednak o miłości do niej pisał rzadko, chociaż na swój sposób bardzo ją kochał. A przecież ona w 1905 roku porzuciła studia dla autora „Buddenbrooków”. Golo Mann twierdził, iż ojciec był w domu oschłym i ostrym dyktatorem. Nie wolno było wchodzić do jego pokoju. Wyjątkiem były dni, w których na głos czytał swoje nowe utwory — wtedy nawet trzeba było przestąpić próg jego gabinetu. Był zasadniczy. Miał wreszcie poczucie własnej wielkości. Powiedzenie „gdzie ja jestem, jest niemiecka kultura” nie było w jego przypadku przesadą.

Jednak to poczucie wielkości nie pozwalało mu jednocześnie na dobre stosunki z bratem Henrykiem.

— Oni od początku rywalizowali — mówił Naganowski. I dodaje — Nie ma wątpliwości, że obaj byli drażliwi i neurotyczni. Obok rywalizacji literackiej zadrażnienia powstawały także na tle politycznym. Henryk był bowiem zwolennikiem cywilizacji w stylu francuskim, Tomasz przed 1918 rokiem popierał Niemcy wilhelmowskie. Kiedy w 1922 roku Henryk ciężko zachorował, stosunki między braćmi poprawiły się, lecz już po sukcesie „Czarodziejskiej góry” i po otrzymaniu Nagrody Nobla w 1929 roku, Henryk został odsunięty w cień. Dopiero lata spędzone na emigracji przyniosły znaczne polepszenie stosunków między braćmi.

Emigracja

Po ogłoszeniu odczytów o „Cierpieniach i wielkości Ryszarda Wagnera” w Amsterdamie, Brukseli i Paryżu (1933) Mann zdecydował się zostać za granicą. Bardzo długo wahał się i ociągał się z emigracją. Erika i Klaus namawiali ojca już od kilku lat na ten krok. Wypominali mu, iż jego koledzy na emigracji są zbulwersowani tym, że jednoznacznie nie odcina się od nazistów.

Pozostanie w Szwajcarii przyszło mu z trudem.

— Sprawa była jednak bardzo banalna — wyjaśniał Naganowski. Twórca „Czarodziejskiej góry” nie chciał odcinać się od naturalnego środowiska. Bał się nowych wyzwań. Bał się wreszcie, że straci czytelników. Wiedział, iż emigracja niesie ze sobą takie zagrożenie. Notował: „Bardzo źle znoszę niepewność co do przyszłości, improwizowane życie i brak starych podstaw”.

Według Egona Naganowskiego była to jednak „komfortowa emigracja”. Materialnie Mannowi wiodło się znakomicie. Wprawdzie willa w Monachium została skonfiskowana, lecz po różnych zabiegach zdołano z niej wywieźć „40 skrzyń z książkami, srebrami, odzieżą, uratowano nawet niektóre meble”. Córka Manna — Erika pojechała potem do Monachium i „wykradła” z ich domu rękopisy „Józefa i jego braci”. Gdyby nie ona, książka nie mogłaby się ukazać.

Tomasz Mann nie pisze nic o nostalgii. Trzeźwo ocenia politykę — wzmiankuje jedynie, że nie będzie mógł zbyt prędko wrócić do ojczyzny. Już po pozostaniu w Szwajcarii początkowo zgodził się na różne kompromisy dotyczące edycji jego książek w Niemczech. W 1934 roku popłynął po raz pierwszy do Stanów Zjednoczonych. Na stałe osiadł w Ameryce krótko przed wybuchem wojny. Po wojnie odwiedził jeszcze zachodnią i wschodnią część Niemiec. Ostatnie lata życia spędził w Szwajcarii. Tam też napisał m. in. eseje o Czechowie i Schillerze. Zmarł w 1955 r. Pochowano go na cmentarzu Kilchberg koło Zurychu.

Erika Mann pisała w książce „Ostatni rok. Opowieść o moim ojcu” (tłumaczenie I. i E. Naganowscy) : „Praca była dlań nie jedyną, ale jednak najważniejszą radością, która warunkowała wszystkie inne. .. Bez niej, to znaczy bez czynnej nadziei, nie umiałby żyć”.

Nawet na kilka dni przed śmiercią, kiedy stan zdrowia pisarza pozornie się tylko polepszył — Mann pracował — słuchał w szpitalu muzyki, pisał listy i czytał.