Węgierskie klimaty

Jak już informowaliśmy Wydawnictwo Książkowe Klimaty podczas rozpoczynających się jutro Warszawskich Targów Książki, których gościem honorowym są Węgry,  zainauguruje swoją nową serię „Węgierskie Klimaty”. Otwierają ją książki dwóch pisarek: Zbiór opowiadań Krisztiny Tóth Linie kodu kreskowego. Piętnaście historii  oraz powieść Andrei  Tompy Dom kata.

Prezentujemy fragment opowiadania „Ogrodzenie (Linia krwi)” z tomu „Linie kodu kreskowego. Piętnaście historii” Krisztiny Tóth w przekładzie Anny Butrym. 

*****

Zwlokłam się po schodach w piżamie, rodzice stali już wtedy na dole.

To było jednocześnie dziwne i straszne. Staliśmy, mrużąc oczy w neonowym świetle garażu, i patrzyliśmy na jego głowę. Bo wystawała tylko głowa, którą wcisnął przez drzwiczki dla kota, kiedy go gonił. I o ile do środka jeszcze się udało, o tyle w drugą stronę utknął, koniec: ani w tę, ani we w tę. Sierść wokół uszu miał zakrwawioną. Mama otworzyła jedno skrzydło drzwi i zaczęła popychać psa od tyłu. Nic. Potem namawiała go, żeby położył uszy po sobie, ale w tej pozycji najwyżej mógł pochylić je do przodu. Przez ten czas już i sąsiedzi zbudzili się od skomlenia, stali na zewnątrz na oświetlonym balkonie.

– Nie żal ci drzwi od garażu? Zostaw w cholerę, tnij!

– Masz na myśli jego głowę?! – Ojciec zdumiony obrócił się w stronę głosu. Sąsiad w szlafroku mrużył oczy, chciał jak najszybciej położyć kres hałasowi. Mama się rozpłakała, popychała i kopała drzwi, potem z jakiegoś powodu przyniosła koc i okryła nim psa, jakby marzł.

– Może chce pić? – zapytała.

– Pieprzony, durny kundel – wściekał się ojciec.

W końcu sąsiad z lewej, za dnia stolarz, przyszedł z piłą łańcuchową i zabrali się do roboty. Mama ściskała od tyłu opatulone w koc ciało, ja kucałam wewnątrz, przy głowie. Mówiłam do psa, uspokajałam, to jednak było zbyteczne, nie słyszał już wtedy niczego, skomlał z wywróconymi oczami, na beton kapała spieniona ślina.

Świtało już, kiedy skończyliśmy.

– Ubiję tego pieprzonego kota – skomentował ojciec nocne wydarzenia, odkładając piłę koło kotła.

Pieprzony kot przyszedł rankiem, o zwykłej porze, po surową wątróbkę, bo od jakiegoś czasu tylko to jadał. Rzucił obojętne i pogardliwe spojrzenie na rekwizyty nocnego zamieszania, na oparte o ścianę, pocięte na kawałki drzwi od garażu i koc, potem okręcając się wokół nóg mamy, czekał, aż talerzyk stuknie o kamienną podłogę.

Pies z kolei nie jadł: przez dwa dni nie wyszedł nawet spod stołu. Nie można było go dotknąć, drżał, nos miał suchy, oczy natomiast błyszczały szkliście, tylko po pustej plastikowej misce widać było, że wodę jednak pije. Według mamy to wtedy przestał rosnąć – z powodu szoku, jak mawiała.

Szczerze mówiąc, już wcześniej wydawał mi się podejrzany. Owczarek niemiecki, z rodziców medalistów, piąty z miotu. Bez rodowodu.

Potomek medalistów obsikał mi kurtkę, kiedy zabierałam go do domu, a potem, spoważniawszy i zmężniawszy w kolejnych dwóch miesiącach, rozpoczął gwałtowny wzrost – w poprzek. Nogi mu się jednak nie wydłużały, cały pies zaczął przypominać takiego jamnika, na którego kapryśna natura nałożyła głowę prawdziwego owczarka niemieckiego, z przerośniętymi względem swojej rasy, aksamitnymi uszami w kształcie radarów. Wystający pod pobliskim sklepem pijacy szybko polubili szczeniaka o cienkim głosie, wyglądającego spomiędzy prętów ogrodzenia, i ze śmiechem mu odpowiadali:

– A będziesz ty cicho, Nietoperz!

W pierwszym roku życia osiągnął ostateczną wysokość: wyrósł do połowy łydki. Jego pochodzenie, jako że właściciel rodziców o wybitnej linii krwi już nigdy więcej nie pojawił się na targu, skrył wieczny mrok: jamniki, owczarki niemieckie, wyżły i foksteriery gonią siebie nawzajem oraz wyrwane ze snu zające po szumiących, bezkresnych polach genetyki.

Pies ciągle towarzyszył mojemu ojcu, skakał mu przy nodze, kiedy ten z chybotliwymi taczkami nadchodził z tylnego ogródka albo kiedy palił zniesione na stertę zeschłe liście. A przecież pies bał się dymu, prychając potrząsał głową, ale kiedy nadchodziło kolejne okrążenie, znów pilnował kaloszy.

Latem leżeli obok siebie, ale pies nawet podczas drzemki nasłuchiwał i jeśli doszedł go podejrzany hałas, charcząc pędził do bramy, a po załatwieniu sprawy kładł się z powrotem w cieniu ojcowskiego brzucha. Brzuch zresztą pokrywały okropne szramy, które na środku i na klatce piersiowej porosły płowymi włosami, ale zagmatwane linie ścieżek i tak z daleka połyskiwały od potu. Jedna z nich, główna, wijąc się podbiegała do obojczyka. Przecinały ją trzy skrzyżowania, jedno przy klatce, jedno na szczycie wzgórza, nad pępkiem, jedno zaś poniżej. Na plecach też miał dwie ogromne, zszyte wielkimi ściegami dziury, które jakby łączyły się z widocznymi naprzeciw skrzyżowaniami. Ojca znałam już takiego, z tymi tajemniczymi ścieżkami, prowadzącymi gdzieś daleko, do środka, do tego ciemnego i niemego lasu, z którego nigdy, przez całe moje dzieciństwo nie przeniknął ani jeden dźwięk. My zaś nie wypytywaliśmy, skąd i dokąd prowadzą te drogi, tylko przyjęliśmy do wiadomości ów drugi, niespodziewany wiraż pokrytej lodem jezdni, prowadzącej w stronę rumuńskiej granicy, który wyrzucił kiedyś wypożyczone auto i siedzących w nim pasażerów na pobocze. Skoro wypadek, to wypadek. Ojciec zapewne musiał wiele razy opowiadać o nim za młodu, kiedy półnagi grał z kolegami w piłkę na plażowym piasku. Właściwie już nie cierpiał tej historii, z chęcią wymyśliłby coś w zamian, ale cóż, taka była prawda.

O niegdysiejszych meczach świadczyły już tylko, swoją drogą, jego umięśnione łydki, brzuch od tego czasu się zaokrąglił i ciągle rósł. Ojciec uwielbiał jeść, pożerał wszystko bez wybrzydzania i miary, jakby próbował zapchać ziejące wspomnienie wielkiego głodowania z czasów dzieciństwa. W tym byli bardzo do siebie podobni z psem, on też bez gryzienia, w okamgnieniu połykał kawałki jedzenia i nawet jeśli porozrzucaliśmy je, żeby wolniej kończył, to i tak w kilka sekund poodkurzał teren, węsząc szpiczastym nosem.

Połknął już pęknięty balon, kawałki piłki do tenisa, plastikowy pasek od zegarka i plastikową siatkę: tę ostatnią trzeba było wyjąć operacyjnie z wymiotującego od kilku dni zwierzęcia z niedrożnością jelit.

Nic dziwnego, że z wielką empatią, przekrzywioną na bok głową obserwował mojego ojca, kiedy ten w letnim skwarze, spocony, zginał się w pół przy poręczy od schodów, spożywszy trzecią porcję kapusty i golonki. Nic się nie dzieje, mówił raczej do psa niż do mamy, bowiem stali tam oboje, czekając, co z tego będzie. Potem jakoś wszedł na górę, położył się, ale nie wstał wraz z końcem południowego upału. Ani wieczorem. Wręcz coraz bardziej marzł, opatulił się w koce i jęczał. Mama zmieniała mu okłady i jednocześnie, niczym penitencję, wzdychając, bezkreśnie długo wyliczała wszystkie te rzeczy, których ojciec nie powinien był zjeść, żeby nie nastąpiło to, co teraz jednak nastąpiło i już bardzo dawno mogło było nastąpić, i wymieniała kapustę po seklersku, dziczyznę, gówniane wino pana Dezső, jednocześnie coraz częściej chodziła z miednicą, bo koło północy mokre kompresy wysychały na ojcu już w kilka minut. W środku nocy podniósł się na łóżku i zdecydował, że chce spisać testament, na co mama przerwała mu nawiedzane donośnym wyciem dyktowanie i zadzwoniła po pogotowie.

 

Krisztina Tóth (ur. 1967 w Budapeszcie) – węgierska poetka, prozatorka, tłumaczka literatury pięknej, laureatka licznych nagród literackich i stypendiów twórczych, pasjonuje się tworzeniem witraży. Zadebiutowała w 2006 roku tomem opowiadań Linie kodu kreskowego. Piętnaście historii, za które została odznaczona prestiżową nagrodą im. Sándora Máraiego. Jej twórczość przekładana jest na francuski, niemiecki, hiszpański, czeski, bułgarski, fiński, serbski, słowacki, słoweński i polski.