Dom kata

Dom kata Andrei Tompy to, obok prezentowanej przez nas wczoraj powieści Krisztiny Tóth , druga z książek otwierających nową serię „Węgierskie Klimaty” publikowaną przez Wydawnictwo Książkowe Klimaty.

Dom kata to quasi-autobiograficzna powieść, a właściwie zbiór powiązanych ze sobą opowiadań, o doświadczeniach węgierskiej Żydówki, dorastającej w rumuńskim Siedmiogrodzie w czasach dyktatury Ceaușescu. Historie, które przeżywa, są jednocześnie bliskie i dalekie polskiemu czytelnikowi: z jednej strony, poprzez paralelę komunizmu, rozumiemy tło historyczne i wszelkie ograniczenia, jakie reżim wnosił do życia przeciętnych obywateli, z drugiej jednak odkrywamy, jak spotęgowane piętno odcisnął na losach bohaterki fakt przynależności do pogardzanej mniejszości narodowej. Ta węgierska mniejszość, co ważne, przez kilkaset lat stanowiła na tych terenach większość, a język węgierski był językiem urzędowym.

Andrea Tompa (ur. 1971, Kolożwar/Cluj-Napoca, Rumunia) – od 1990 r. mieszka w Budapeszcie. Studiowała filologię węgierską i rosyjską na stołecznym Uniwersytecie im. Loránda Eötvösa, gdzie doktoryzowała się z literatury rosyjskiej. Jest zastępcą redaktora naczelnego czasopisma „Teatr”, krytykiem teatralnym, adiunktem na Uniwersytecie Teatralnym i Filmowym w Kolożwarze, redaktorem licznych publikacji związanych z historią teatru, a także prozatorką i tłumaczem literatury pięknej. W 2010 r. za książkę Dom kata została odznaczona nagrodą dla debiutu literackiego przez Siedmiogrodzką Fundację dla Literatury Węgierskiej. W 2013 r. opublikowano jej drugą opowieść Na waleta – Dwoje lekarzy w Siedmiogrodzie. W tym samym roku została laureatką nagrody im. Pála Békésa za stworzenie w obu powieściach nowego rodzaju sagi rodzinnej, wplecionej w wątki historiograficzne dwudziestowiecznego Kolożwaru. 17 października 2014 r. otrzymała nagrodę im. Tibora Déryego za wyjątkowe zasługi dla węgierskiej literatury, została uhonorowana także prestiżową nagrodą im. Sándora Máraiego w 2015 roku.

*****

ANDREA TOMPA

Dom kata – fragment  

przełożyła  Anna Butrym

Juci urodziła się na skutek globulki C, którą dostaliśmy z Pesztu, to był wtedy najpewniejszy środek antykoncepcyjny, no i stąd wzięła się Juci, nie można było już usuwać dziecka, w ’66 weszło w życie rozporządzenie prezydenckie, i młodsza siostra wyobrażała to sobie tak, że na kartoniku przywiązanym gazą do nadgarstka starszej siostry nie widniało jej imię, ale globulka C, a poniżej nie data urodzenia lub waga, tylko Decretul 770 pe 1966 (rozporządzenie 1966/770), jakby nazwali tak noworodka – C?, zastanawiała się dziewczyna, co to znaczy?, i dlaczego właśnie C?, dlaczego nie jakaś inna litera?, C jak… –, Juci będzie nosić kartonik przez całe życie, w poplątanej wyobraźni dziewczyny biedną Juci przeganiają przez całe miasto, siedzi na wozie, z wiankiem z piór na głowie, z tabliczką globulka C na szyi, jakby na zawsze została naznaczona, teraz kat z Kolożwaru wyprowadza ją z miasta, jak niegdyś jawnogrzesznice cierpiące na syfilis, bowiem usunięcie dziecka oznaczało to, że kat w biały dzień wypalał im piętno na ramieniu i na zawsze wyganiał je z miasta, wrócić mogły tylko prosto na Wzgórze Szubieniczne, Juci, dziecko, powtarzała mama, świergocząc podniesionym głosem, ty bezpośrednio Jemu zawdzięczasz życie, ponieważ Juci była dzieckiem dekretu, dekrecel, jak go nazywano, z niewinną końcówką zdrabniającą, jakby była mowa o małej, bezbronnej niedorajdzie lub mongołku z błyszczącymi oczami i cieknącą śliną: Rada Najwyższa wydała bowiem w 1966 dekret z numerem 770, wedle którego ciążę można było usunąć tylko w wyjątkowych sytuacjach, uzasadnionych kwestiami medycznymi, w innym przypadku więzienie groziło wszystkim: matce, lekarzowi i każdemu, kto przerwał ciążę; nikt tylko nie postanowił nic o ojcach, surowa litera prawa zapomniała o nich, jakby w praktyce nie brali udziału w akcie stworzenia, w decyzji o życiu potencjalnego dziecka, w wyborze między tak i nie, były tylko te grzeszne matki, rozpustne matki, nienasycone matki, nieodpowiedzialne matki, które matkami stać się nie chcą i w końcu wszystkie zostają same ze swoim strasznym ciężarem, bowiem wedle dekretu 1966/770 ojcowie z założenia nie istnieją, nie można ich więc karać, tak jak teraz nie ma Leventego, są tylko trzy kobiety, z nich dwie to jeszcze dzieci; i w następnych dwóch latach rzeczywiście spektakularnie wzrosła liczba urodzeń w kraju, położnictwo w szpitalu imienia doktora Stanca na rogu ulic Pap i Magyar opanowały tłumy, bo globulka C była jak urok, piętno, samospełniająca się przepowiednia: niechciane dziecko nie mogło pragnąć dzieci, bo ani przez chwilę nie pojawiła się opcja, że je zatrzyma, Teraz? Gdzie? Mając osiemnaście lat? Przed studiami? Z Levim? – pojawiłyby się pytania, tak jak od 1966 roku stale pojawiała się globulka C, argumenty na nie można by wymieniać bez końca, a założenie, że tak, po prostu nie istniało, bo kat teraz już bez pytania, własnymi rękami dusił nienarodzonych –, ale młodsza siostra czuła, że ona, która pojawiła się na świecie w ’71, na dwa dni przez tezami lipcowymi, jest dzieckiem, a właściwie córą szczęścia, jakby wówczas nie obowiązywało żadne rozporządzenie, ludzie o nim zapomnieli lub też po prostu przywykli i pogodzili się z tym zakazem, jak z wszystkim innym, i dziewczyna sądziła, że urodziła się poza prawem, w pewnej wolności, którą mama jednak dyskretnie obwarowała, bowiem, jak to oznajmiła, bardzo jej pragnęła, Ale gdybyś była chłopcem, zostawiłabym cię w szpitalu, dodawała surowo, Dziękuję, panie, chciałam powiedzieć: pani, że stworzyłaś mnie kobietą, dygała bezczelnie przed mamą w dniu urodzin, lecz mama tego nie rozumiała, a gdy obie z siostrą były jeszcze małe i mieszkały przy ulicy Dohány, to było po rozwodzie, mama zapłaciła nagle za piekielnie drogą wystawę psów w Budapeszcie, wysłała telegram wujkowi Zoltiemu, że przyjeżdża, a wcześniej zamknęła się z dziadkami w dużym pokoju, zatrzasnęła dwuskrzydłowe drzwi, których nigdy nie używano, te jednak nie domknęły się porządnie, a rozmowa znów przerodziła się w krzyki, słychać było głos matki: A ciebie ile razy wyskrobała doktor Fazekas?! Już nawet powiedziała, żebyś więcej nie przychodziła, bo masz tak słabą macicę!, i babcia coś odkrzyknęła, chyba że nie mogła mieć więcej dzieci, i jaka wtedy była straszna bieda, ale mama to mogłaby jeszcze urodzić, na co mama roześmiała się drwiąco, A teraz, twoim zdaniem, bieda się skończyła? I ja nie mam dwójki dzieci?! Jak mam teraz urodzić?!, ale w końcu dostała pożyczkę z zaskórniaków dziadka, wsiadła nagle do pociągu, bo wtedy można było jeszcze podróżować z dnia na dzień i dostać paszport w ciągu tygodnia, później już wujek Zolti musiał wysłać z Pesztu telegram z informacją o pogrzebie cioci Mari, bo tylko względem Zoltiego można było udowodnić bezpośrednie pokrewieństwo ze strony dziadka, chociaż ciocia Mari już od piętnastu lat nie żyła, ale tylko na taki telegram dawano wtedy paszport, a mama znów pilnie musiała jechać, na szczęście wtedy ginekolodzy nie badali kobiet na granicy, chociaż mówiono, że zwykli to robić, Dlaczego nie jedzie pani ojciec? – wypytywali mamę na milicji, kiedy prosiła o paszport, przecież to jego krewny zmarł, Jest stary i zniedołężniały, gubi się w Peszcie (E senil şi nu se descurcă) – skłamała mama bez zastanowienia, ale zimą ’87 nie można już było dostać paszportu w ciągu tygodnia, i kiedy wujek Zolti naprawę zmarł, na pogrzeb nie puścili dziadka ani babci, chociaż ciocia Marika wysłała nawet oficjalny telegram, dzięki znajomościom podpisany w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, jednak na milicji powiedzieli, że kuzynostwo w pierwszej linii nie zalicza się do najbliższej rodziny i że trzeba czekać na swoją kolej, kilka miesięcy, ale w ’85 zaostrzono nawet dekret numer 770, wtedy wolno było usunąć ciążę tylko tak zwanym bohaterskim matkom dziesięciorga dzieci i kobietom po 45 roku życia, a przerwanie ciąży powyżej czwartego miesiąca uznawano za zabójstwo, to prawo jednak nic już nie zmieniło, kobiety nawet go nie zauważyły, do tego czasu każdy nauczył się sam panować nad życiem i śmiercią, swoją drogą bohaterskie matki mogły według tego rozporządzenia dostać terenówkę ARO, teoretycznie, wyjąwszy oczywiście Cyganki, którym niezależnie od tego, ile urodziły, nic się nie należało, za darmo podróżować koleją i raz w roku wyjechać do uzdrowiska, W takim razie ja też jestem bohaterską matką, Mama Eroină, oznajmiła dumnie mama i to nie dla żartu, bo w ’87 rzeczywiście to udowodniła, i młodsza dziewczynka jeszcze tego samego popołudnia surowo nakazała siostrze, ze stanowczością pewnych siebie dziewic i osób nielubiących ryzyka: Jeśli natychmiast nie powiesz mamie, ja to zrobię, rozumiesz, na co chcesz czekać?!, szeptała w obawie, że zrozpaczona Juci wypije wywar z liści laurowych lub papierosów i sczernieje, a Juci poprosiła tylko o dzień zwłoki, mama zaś po tym cyrku, kiedy całymi dniami nie powiedziała ani słowa do starszej córki, zarządziła: trzeba zebrać 4500 lei na lekarza, który włoży sondę, i kilogram kawy dla tego, kto podał adres, to dokładnie miesięczna pensja mamy, więc wzięła dziesięciomiesięczną pożyczkę, której udzieliło nie przedsiębiorstwo, tylko współpracownicy, wpłacający pieniądze do kasy w miesięcznych ratach, tak jakby prowadzili normalny, choć prywatny i całkowicie nielegalny bank z księgowością, wykazami i procentami, zakład zaś nie miał o tym pojęcia lub przymykał oczy, bowiem mama nigdy nie miała odłożonych pieniędzy, nie zbierała na nic, domowy budżet wystarczał najwyżej na tydzień, choć pracowała w trzech miejscach, Połowę dajesz ty, powiedziała już spokojnie chłopakowi Juci, Leviemu, którego swoją drogą uwielbiała i ciągle karmiła, porozmawiasz z matką lub ojcem, mnie jest obojętne, albo sprzedasz auto, albo wyciągniesz z zaskórniaków, ale pojutrze masz tu być z pieniędzmi, i więcej nie powiedzieli o tym ani słowa, jakby mogli tylko milczeć lub krzyczeć, zaś pomiędzy jednym a drugim trzeba było zakrzątnąć się i zająć tą sprawą, Leviego zaś, czarującego przystojniaka, nikt nie zwymyślał, jakby nie brał udziału w tych wydarzeniach i wszystko było winą Juci, ale chłopak szybko przyniósł połowę pieniędzy, nie sprzedał samochodu, z rodzicami też nie rozmawiał, część zarobił na pchlim targu z dezodorantów, mydła i kawy, z własnych dżinsów i kurtki, to była jego ofiara, a brakującą sumę pożyczył od przyjaciela, który hodował króliki w bloku, i w końcu, kiedy młodsza dziewczynka już wyprowadziła się na mansardę, do domu przyszła pielęgniarka, a nie lekarz, jak sądziła mama, i następnego dnia było już po wszystkim, mama zaś zawinęła to w żółto-różowy ręcznik w prążki i wyniosła, bo ubikacja by się zapchała, a tydzień później zadzwoniła do babci, że córka może wrócić do domu, ona jednak chciała jeszcze zostać, i mama wyjątkowo nie krzyczała ani nie rozkazywała, lecz dziewczynie nie mogło się pomieścić w głowie, że dotąd to ona musiała opatrywać każdą ranę w rodzinie i ona nacierała zaropiały język Juci, kiedy tamta miała zakażenie, bo mama mdlała na widok krwi, ran lub kałuży wymiocin na ulicy, teraz to jednak mama zawinęła to w chiński ręcznik i zniosła na tyły bloku, ponieważ Matka jest tylko jedna, pomyślała, chociaż nie wiedziała, dlaczego mama tak wpatruje się w śmietnik, bo ani ona, ani Juci w końcu nigdy nie opowiedziały jej tej historii, jakby to się w ogóle nie wydarzyło, i ją też przestrzegły, chodzącą „biegunkę słowną”, żeby nie wygadała się babci, ale to mogło stać się tylko w ten sposób i tylko mama mogła to zrobić, jedynie ona mogła wynieść to na śmietnik, tym już nie zajmowała się pielęgniarka, tylko w ten sposób mogło się to stać, w przeciwnym razie pod koniec lutego, kiedy zaczął puszczać mróz i topniał brudny śnieg, mama nie czekałaby tak nerwowo, żeby wreszcie wywieziono śmieci z tyłów i łopatami wrzucono do pustego kontenera wszystko, co wokół niego narosło, bo śmieciarze nawet za pieniądze nie byli skłonni tego pozbierać, musieli to robić pracujący w tygodniowych zmianach mieszkańcy odpowiedzialni za klatkę, i kiedy już wrzucili całość, pusty kontener napełnił się po brzegi i śmieci zaczęły na nowo rosnąć wokół zardzewiałego pojemnika, i wszystko mogło zacząć się od nowa, nigdy nie było końca niechcianym narodzinom i tym, co mimo wszystko przychodzili na świat.