Czas Komedy

O znakomitych „Nietaktach. Mój czas, mój jazz” (wydawnictwo Szelest), Zofii Komedowej Trzcińskiej pisaliśmy w miniony piątek. Dzisiaj prezentujemy fragmenty tej niezwykłej opowieści.

…i poznałam Komedę. To było wczesnym popołudniem 8 czerwca 1956 roku. Był niewysokim, szczupłym blond złocistym rudzielcem. Rozbujaniem potężnych ramion maskował niedowład prawej nogi. Swingował na fortepianie w zespole Grzewińskiego. A do tego był laryngologiem. Pan doktor Krzysztof Trzciński. Komeda. Mój przyszły mąż.
Natychmiast, nawet nie czekając na to, czy ja, szefowa tego wydarzenia, mam coś do powiedzenia, Krzysztof zapytał: – Gdzie mógłbym przećwiczyć coś na fortepianie?
W ostateczności na pianinie? Teraz?! Wokoło tłok i harmider jak w pociągu, ja przy tym moim zawalonym papierzyskami kawiarnianym stoliku, ciągle ktoś wchodzi, taszcząc bagaże i instrumenty, ciągle ktoś o coś pyta, wszystko ważne, w pośpiechu! A on… w ostateczności pianino?! No cóż. Wręczyłam mu zapisany na karteczce adres noclegu, wypłaciłam zaliczkę i skierowałam do Jazz Klubu, gdzie dyżurował Jurek Borowiec i gdzie stało to moje pianino, które stroiło jak tramwaj jadący nocą przez Nową Hutę. Śmiałam się pod nosem, wyobrażając sobie, jaką zrobi minę, kiedy zacznie na nim grać.
Już po konkursowych występach, późnym wieczorem, kiedy grał na jam session, nagle, jakoś tak irracjonalnie, poczułam pragnienie, aby przy mnie był, rozmawiał ze mną, pozostał… Wymknęliśmy się z zatłoczonej sali z ukrytą w mojej przepastnej torbie butelką wina i poszliśmy przez mroczne i puste, gruchające przysypiającymi gołębiami ulice pod Wawel, na skarpę. Tam oparci o mur, wpatrzeni w migoczącą w świetle księżyca Wisłę, a potem we wschód słońca, przegadaliśmy parę godzin. Krzysztof opowiadał o miłości do jazzu, o fascynacjach Modern Jazz Quartetem, Gillespiem, Davisem, Garnerem. O próbach, jakie odbywali w jednej z poznańskich świetlic, i o tym, jak ktoś zawsze musiał czuwać, kiedy grają, i pilnować, by nikt ich nie nakrył, ponieważ ta znajdująca się w jakiejś instytucji świetlica ze stojącym w niej fortepianem była wynajmowana od przekupionego nocnego stróża.

Tej nocy zwierzył mi się ze swojego rozdarcia pomiędzy medycyną a muzyką. Ambicją jego rodziców było, aby studiował medycynę, podczas gdy on marzył tylko o jednym… Chciał być jazzowym pianistą. To był jego osobisty dramat i dylemat do rozstrzygnięcia. Wiedział już wcześniej, że aby studiować z sukcesami, musi rozstać się z jazzem, który był dla niego wszystkim! Opowiedział mi wtedy, jak będąc na studiach w Poznaniu był tak spragniony muzyki, że gdy chodził w niedziele na poranki filharmoniczne, to słuchając koncertu, płakał. A teraz jest już ponad rok praktykującym laryngologiem, pracuje w poznańskiej klinice i przygotowuje się do podyplomowych studiów, ale nadal stara się, kiedy tylko może, grać jazz. Ale już nie bebop, a raczej modern jazz, znacznie bardziej skomplikowany i zaawansowany technicznie. I tutaj napotyka następny problem, ponieważ gra w swojej opinii nieudolnie technicznie, kiepsko, a do tego uważa, że nie czyni postępów. Na szczęście znalazło się jeszcze kilku takich fanatyków, i tworzą wspólnie zespół. Wymienił
Wróblewskiego, Miliana i Zylbera. Będą się nazywali Sekstet Komedy, ponieważ ma zamiar przyjąć taki pseudonim. Gdy mówił o tym wszystkim, emanowała z niego niesłychana pasja, ogromna namiętność świadomego artysty. Uwiódł mnie, uniósł gdzieś tam w niebo, ponad Wawel, Wisłę i miasto swoimi marzeniami. Biernie poddawałam się jego osobowości. Po paru godzinach rozmowy wiedziałam, że rodzi się pomiędzy nami coś głębszego, coś, co być może połączy nas na całe życie. I… nie myliłam się! Pomimo różnych burz, przez które przechodziło nasze małżeństwo, zawsze trzymaliśmy się razem, ponieważ wiedziałam, a i Krzysztof wiedział, że zawsze możemy na siebie liczyć. A po tej przesiedzianej na wawelskiej skarpie i przegadanej do świtu nocy… no cóż, musiałam wracać do domu. Było już widno.
Spałam wtedy u mojej przyjaciółki Niny Furmanowej, ponieważ w moim malutkim mieszkanku na Grzegórzkach zakwaterowałam kilku muzyków. Zaczynał się drugi dzień

koncertów połączony z wyborem laureatów, w związku z czym o dziesiątej rano powinnam być już w pracy. A więc kąpiel, nowy makijaż i sukienka, śniadanie w biegu, teczka z dokumentami na ramię i w drogę. Jazz czeka. Ale… Krzysztof odwiedził mnie tego poranka. Lekko podchmielony przy- szedł wraz ze Stasiem Otałęgą i dopóty nucili pod oknem, strasznie fałszując, zachrypniętymi dwugłosami standardy jazzowe, dopóki nie wpuściłam ich do mieszkania i chcąc nie chcąc zaprosiłam na śniadanie. Napędzili mi tą niespodziewaną wizytą strachu, bo przecież nie mieszkałam u siebie, a do tego dopiero zaczynał się niedzielny, budzący się do życia miejski poranek. Ale przecież już na Wawelu obiecałam Krzysiowi, że będę mu pomagała w pracach organizacyjnych przy tworzeniu zespołu i w pierwszych promocyjnych koncertach. Oczywiście za darmo, wyłącznie dla dobra polskiego – wtedy chyba po raz pierwszy użyliśmy w rozmowie tego określenia – jazzu. Więc skoro świt przyszli to potwierdzić. Był jeszcze jeden powód ich wizyty. Poprzedniego wieczora Staś Otałęga poznał towarzyszącą mi Ninę Furmanową, niezwykle piękną, wytworną dziewczynę i natychmiast się w niej zakochał, mimo że był od niej o parę lat młodszy.
Znałam wielu mężczyzn, wielu artystów. Osobowości nietuzinkowych, dynamicznych, wciągających w swoją orbitę. Lecz Krzysztof górował nad nimi jedną wyjątkową, niepospolitą cechą. Był nie tylko wrażliwym, utalentowanym artystą, ale także delikatnym, subtelnym i mądrym człowiekiem. Z natury małomówny i opanowany, nie wykazywał pazerności w chęci robienia kariery, wręcz nie dbał o nią, chociaż przecież wierzył, że urodził się dla muzyki. Ta pokora ducha połączona z wielką twórczą pasją, czasami wręcz do znudzenia pedantyczną dokładnością i rzetelnością w traktowaniu spraw zawodowych sprawiła, że ujmował mnie swoim niepowtarzalnym urokiem.

Kiedy poszliśmy na nasz pierwszy spacer, na Wawel, i gdy oparci o kamienny mur patrzyliśmy na oświetlony promienia- mi księżyca nurt Wisły, tkwiły we mnie jeszcze ciernie mojego nieudanego małżeństwa. Ale wtedy poczułam, że Krzyś wyrywa mnie ze szponów mojej samotności, że wyciąga z tej ponurej krainy. A sam otwierał się przede mną coraz bardziej, był ufny i szczery. Opowiadał o dzieciństwie i wczesnej młodości, o rodzinie i matce. Bardzo ją kochał i wiele jej zawdzięczał. Sama uzdolniona muzycznie, szybko odkryła, że jej syn ma wybitny talent i już od czwartego roku życia Krzysio pobierał prywatne lekcje gry na fortepianie. W wieku siedmiu lat dostał się do poznańskiego konserwatorium.
W zbiorze pamiątek po Krzysiu są dwa indeksy: Krzysztof Trzciński, absolwent wydziału medycznego – poważny, w okularach. A w indeksie uczelni muzycznej taki mały, przestraszony chłopczyk i jego podpis – koślawymi, małymi literkami. Pewnie mu jeszcze prowadzili dłoń.
W chwili wybuchu wojny ojciec Krzysztofa był wyższym urzędnikiem bankowym, miał piękne, luksusowe mieszkanie w centrum Poznania. Matka, mądra i zaradna kobieta, prze- czuwając, że Niemcy zechcą wykwaterować ich w pierwszej kolejności, wywiozła cały ruchomy majątek do rodziny w Częstochowie. Pociągami, w przepastnych walizkach, które dźwigała sama. Woziła srebra, porcelanę i obrazy, ubrania, a nawet bieliznę pościelową. A na koniec sami uciekli.
W Częstochowie, gdzie spędzili całą okupację, matka załatwiła Krzysiowi przepustkę na teren getta i tam kontynuował naukę, pobierając prywatne lekcje muzyki u swojej byłej nauczycielki z konserwatorium. Jak głęboko musiała wierzyć w talent syna, by podjąć tak wielkie ryzyko! Ale dzięki temu Krzysio nie prze- rwał nauki. Z tamtego okresu pochodzi jego pseudonim arty- styczny. Jako chłopiec często bawił się z rówieśnikami w wojnę, i oczywiście chciał być komendantem. Miał własny sztab w jakiejś opuszczonej drewnianej budzie stojącej w narożni- ku podwórka. I tam napisał kredą na drzwiach: „KOMEDA”, opuszczając, a może to koledzy starli dla żartu, ogonek w literze „Ę”. Od tej pory nazywali go „Komedą”. I to właśnie wspomnienie z dzieciństwa okazało się tak silne, że po latach wziął „Komedę” za pseudonim artystyczny. To najlepszy dowód na wyjątkowo silną wolę Krzysztofa: przyjąć jako artystyczne nazwisko słowo, które w żadnym z języków świata, poza japońskim, nic nie znaczy, a przez lata było używane przeciwko niemu, jako oręż w kpinach kolegów z podwórka. Krzysio zamienił słabość w siłę. Był swej mocy pewien! A dlaczego konieczny był pseudonim? Rok 1956, komunizm, zamordyzm, i oto pojawia się grający nocami „ten jazz”, a w dzień pracujący w kli- nice lekarz laryngolog?! Takiemu to i teraz nie byłoby łatwo.
I jeszcze jedno koszmarne wspomnienie z początku wojny. Przejmujące, rzutujące na całe jego przyszłe życie. Wtedy, w Krakowie, opowiedział, ale potem już z nikim tą historią się nie dzielił, a i ja starałam się, aby nawet przez przypadek do niej nie wracać. W czerwcu 1939 roku, w czasie wakacji nad morzem, Krzysztof zachorował na chorobę Heinego-Medina. Szybko ją zdiagnozowano i wydawało się – zatrzymano, z wyjątkiem lekkiego porażenia prawej łydki. Kilka miesięcy póź- niej, tuż po wkroczeniu wojsk niemieckich, jeszcze w trakcie kampanii wrześniowej, Krzysio wraz z matką i siostrą Ireną jechał z kolejnym transportem walizek pociągiem z Poznania do Częstochowy. Od kilku dni czuł się źle, coraz gorzej. Wszyscy myśleli, że to przeziębienie, a może początki grypy, czy też anginy. W Kutnie zaczął umierać. Okazało się, że był to nawrót choroby! Bardzo wysoka gorączka, drgawki, utraty przytomności. Matka, Zenobia Trzcińska, wspaniała, odważ- na kobieta, zaczęła go ratować, tak jak potrafiła. Cucić, poić… Szukać lekarza. I wtedy rozpoczęło się bombardowanie dworca. Powietrzne, czy też naziemne, tego nikt nie pamięta. Straszne! Ludzie uciekali z trzęsących się, pękających budynków i chowali pod kolejowymi wagonami. Matka Krzysia wraz z dziećmi również. Nie wiedząc, jak mu pomóc, lecz pamiętając, że jak gorączka, to powinno się schłodzić, owinęła całego mokrym, zimnym prześcieradłem. Gdzie je zdobyła, tego sama nie mogła sobie przypomnieć. I syna uratowała. Zwolniła i osłabiła, a może nawet siłą swojej woli i miłości zatrzymała chorobę stokroć silniejszą niż grypa czy angina. Chorobę, z której bolesnym śladem – słabszą i krótszą o kilka centymetrów nogą
– Krzysio zmagał się, godził i wygrywał przez resztę życia.
Po zakończeniu wojny ojciec Krzysztofa został delegowany na Ziemie Odzyskane, do Wałbrzycha, aby organizować bankowość, a następnie do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie Krzysio zdał maturę i skąd dojeżdżał przez dwa lata na studia medyczne do Poznania. I to właśnie pobyt w Ostrowie Wielkopolskim wywarł dominujący wpływ na jego dorosłe życie. Tu godził naukę w miejscowym liceum z lekcjami gry na forte- pianie. Szybko dał się poznać jako utalentowany muzyk, toteż nie było takiej akademii czy innej uroczystości, podczas której by nie występował. Grywał również, wraz z założonym przez siebie szkolnym zespołem Karioka, na koncertach organizowanych w innych miejscowościach powiatu ostrowskiego. Niestety, pasje muzyczne kolidowały z tokiem nauki. Krzysztof był wybitnie trójkowym uczniem i powtarzał klasę maturalną, ale maturę zdał. Opowiadał mi, że w środy i piątki regularnie spóźniał się na pierwszą lekcję, ponieważ w tym czasie, od 7.45 do 8.00, Polskie Radio nadawało z Katowic kwadrans melodii tanecznych w wykonaniu orkiestry Jerzego Haralda. I to w Ostrowie Wielkopolskim Krzysio Trzciński odkrył jazz, a właściwie to jego odkrył dla jazzu absolwent tego same- go liceum, starszy od Krzysia, mieszkający już w Krakowie Witold Kujawski.Otóż Witek przypadkowo przechodził ulicą pod oknami budynku banku, w którym mieszkała rodzina Trzcińskich. Było ciepłe popołudnie, otwarte okna. Krzysztof ćwiczył na pianinie, grając jakiegoś mazurka Chopina. Witek przystanął zaintrygowany… i nagle powtarzana raz za razem chopinowska wprawka przerodziła się płynnie w swingującą wariację. Tak go to zaciekawiło, że nie był w stanie oprzeć się pokusie
i zapukał do drzwi obcego mieszkania, przedstawiając się i prosząc o rozmowę z pianistą. Zobaczył siedzącego przy pianinie niewysokiego, szczupłego siedemnastolatka ze zmierzwioną, falującą rudobrązową czupryną. – Stary, a co ty grasz?… – zapytał. – Ćwiczę Chopina… – odpowiedział Krzysio. – A reszta? – dopytał Witek. –Ach, to tylko takie moje wariacje – usłyszał w odpowiedzi. – Stary, przecież to jest normalny jazz, improwizujesz
i swingujesz! – Witek nie mógł uwierzyć, że chłopak nie wie, co gra. W ten sposób, sam będąc muzykiem jazzowym, odkrył bratnią duszę, przyszłego Komedę.
Wkrótce doszło do zainicjowania prywatnego klubu muzyki i poezji. W mieszkaniu szkolnego kolegi, Janka Winkowskiego, spotykali się: Krzysztof Trzciński, Władysław Idzior, Kazimierz Radowicz, Andrzej Orłowski i Ziemowit Podejma oraz sporadycznie, podczas wyjątkowych okazji, inni koledzy. Podczas częstych, prawie codziennych zebrań słuchali muzyki z nie- licznych dostępnych, czy też pożyczonych w Krakowie przez
Witka Kujawskiego płyt oraz nadawanych przez Radio Wolna Europa i Głos Ameryki popularnych audycji jazzowych.
Witek Kujawski grał na kontrabasie z Melomanami. Później, na przemian z Andrzejem Trzaskowskim, Krzysio również grał z Melomanami. Ale wtedy, gdy poznaliśmy się, jego najwięk- szym marzeniem było stworzenie własnego zespołu i granie na fortepianie. Po zaledwie dwóch miesiącach zagrał ze swo- im Sekstetem na pierwszym Festiwalu Jazzowym w Sopocie, wykonując między innymi napisaną wspólnie z wibrafonistą Jurkiem Milianem kompozycję „Memory of Bach”. Ale wtedy jego talent tkwił jeszcze głęboko w nim skryty. Ja także tego nie przeczuwałam. Patrzyłam na niego, na tego młodego człowieka, i wiedziałam, że ofiarowuje mi coś niesłychanie intymnego, że to, o czym mi opowiada, jest mi znane i bliskie. I on sam stawał się mi coraz bliższy.