Premiera „Bułgarskich klimatów”

W lipcu Wydawnictwo Książkowe Klimaty inauguruje kolejną środkowoeuropejską serię. Jako pierwsza pozycja w„Bułgarskich klimatach” ukaże się, wyróżniony w roku 2011 Europejską Nagrodą Literacką, zbiór opowiadań Kalina Terzijskiego Czy jest ktoś, kto cię kocha? w przekładzie Hanny Karpińskiej.

 

Z przyjemnością prezentujemy opowiadanie z tego zbioru.

 

 

Kalin Terzijski

 

POMARAŃCZOWE, PRAWIE BRĄZOWE

 

Mieszkał w dzielnicy Izgrew i wszystko szło mu jak z płatka. Nawet praca, co w dzisiejszych czasach jest aż nieprawdopodobne, zwłaszcza jeśli się uprawia wolny zawód malarza. W miesiącu sprzedawał średnio dwa obrazy po jakieś pięćset dolarów. Całkiem przyzwoite pieniądze. Wystawiał z grupą przyjaciół, którzy byli młodzi i umiarkowanie awangardowi – to znaczy używali wciąż jeszcze płótna i farb, a nie rozjechanych kotów i różnych odcieni odblaskowej zieleni. Jego własna awangardowość była jeszcze bardziej umiarkowana – nie dość, że używał płótna i farb, to jeszcze ograniczał się do bardzo wąskiej kolorystycznej gamy. Malował zawsze w tej samej tonacji – niebieskawobrązowawej, jeśli można mówić o takiej tonacji. Po prostu nie znosił pstrokacizny. Według niego różnorodność kolorów stanowiła cygański, zwariowany i bezmyślny przejaw prostactwa. Taki był od małego.

 

Podczas gdy inne dzieci nosiły czerwone dresy i żółte ortalionowe kurtki z niebieskimi napisami, on chodził w brązowym swetrze i granatowych, absolutnie neutralnych kolorystycznie spodniach. Wszystkie jego rzeczy były albo szarawe, albo granatowe, albo brązowawe. Od małego lubił grafikę, ale wydawało mu się, że zawiera ona w sobie ideę brakującego koloru, całkiem jakby kolor mógł zostać do niej dodany i wszystko zepsuć. Dlatego zaczął malować farbami, i to w najbardziej przygaszonych kolorach – szarość, brąz, granat. Nawet czerń go drażniła jako zbyt jaskrawa.

 

Mimo tego dziwnego umiłowania obojętnych barw był dość utalentowany i wszystko szło mu jak z płatka. Dotyczyło to i sprzedaży obrazów, i spraw życiowych. Był utalentowany także życiowo.

Tylko jedno było nie tak. Żona. Właściwie niekoniecznie żona, bo jego żona sama w sobie była cudowna. No, żeby aż cudowna… była bardzo ładna, artystyczna, emocjonalna… i wszystko inne, co można powiedzieć o kobietach… takich, które grają człowiekowi na nerwach i doprowadzają do szału. Krótko mówiąc, bardzo oryginalna osoba – tak się chyba określa kobiety, którym chciałoby się porządnie przyłożyć w zgrabniutki tyłeczek. A sprawy wyglądały następująco. Była tak oryginalna, że na szyi nosiła miniaturową doniczkę z prawdziwym żywym fiołkiem. Miała nie tylko kolczyk w pępku i bransoletkę na łydce, lecz także pierścionki na wszystkich palcach nóg. Nie stanowiło to dla niego problemu – sam był ekscentryczny, ale jego chorobliwa wrażliwość na jaskrawe barwy doprowadzała go do przerażenia w sytuacji, gdy żona malowała sobie włosy na jaskrawozielony kolor i nakładała pomarańczową szminkę.

Zajmowała się ceramiką, wyrabiała różne przedmioty z gliny – ale to tworzywo nie miało dla niej żadnego znaczenia. Po wypaleniu swoich dzieł w piecu, stojącym w ich wspólnej pracowni, rozpoczynała prawdziwą pracę – pokrywała skromną, przyjemnie brązowawą glinę najbardziej krzyczącymi, złowrogimi, słonecznymi i przeraźliwie radosnymi barwami. Taka była jej praca.

A on się nie złościł, bo nie naruszało to w znaczący sposób jego życia osobistego. Dopóki nie naruszało. Bo w którymś momencie to się zaczęło zmieniać.

Na początku pomalowała kuchenne drzwi razem z framugami na żółto. Jęknął, ale cichutko, do środka. Po tygodniu nie wytrzymał i przemalował je na brązowo, dopiero wtedy się uspokoił. Bądź co bądź w kuchni się jadało! Ale żona zrobiła się niespokojna. Pomalowała stołki na fiołkowo. Przez dwa dni zgrzytał zębami, po czym je wyrzucił. Kupił plastikowe krzesełka ogrodowe, te przynajmniej były białe. Wtedy rozpoczęła ofensywę w pokojach. Wszędzie rozstawiała swoją różnokolorową ceramikę, rozwieszała makramy i nieprawdopodobnie pstre chodniki – na podłodze, na ścianach, miejscami nawet na suficie. Kręciło mu się od tego w głowie, czuł mdłości i roiły mu się niejasne myśli o odwecie. Do tej pory – od początku znajomości – nigdy poważnie się nie kłócili. Ona po prostu była tak zajęta swoimi pomarańczowymi szminkami i fioletowymi farbami do włosów oraz sztucznymi rubinami w pierścionkach na palcach nóg, że się nie kłócili. Czasem sobie trochę dogadywali dla poprawy nastroju. Tak było do tej pory.

Któregoś dnia doszedł jednak do wniosku, że powinni się pokłócić. Powiedział jej prosto z mostu o swojej nienawiści do tych pstrokacizn. „Więcej żadnej pstrokacizny, przynajmniej w mojej osobistej przestrzeni. Jasne?” – spytał. „Przestań udawać ważniaka. Ta przestrzeń jest także moja. Nie mogę mieszkać w jaskini!”

Następnego dnia siedział w pracowni i czuł, jak wzbiera w nim zimny gniew. Kompletna prostaczka. I najpewniej chodzi jej o to, żeby mu zrobić na złość. Żeby rozdrapywać pomarańczowymi pazurami jego wysublimowaną wrażliwość kolorystyczną…

Wrócił o dziesiątej wieczorem. W mieszkaniu było ciemno. Zapalił wszystkie lampy w największym pokoju. I krzyknął – był to normalny, cienki i pełen przerażenia krzyk. Pokój miał cztery ściany, jak to pokój. Tyle że teraz każda z nich miała inny kolor – żółć, oranż, róż i ultramaryna. A ona siedziała w jego fotelu, który był pokryty (podobnie jak kanapa i pozostałe fotele) jakąś przeraźliwą kratką.

Podszedł do niej. Uśmiechnął się. Nie zauważyła, że w jego uśmiechu jest coś, czego tam nie powinno być. Pochylił się, przymknąwszy oczy jak do pocałunku. Ona uśmiechnęła się niemądrze i uniosła twarz. Wtedy zaczął ją powoli, uparcie i spokojnie dusić.

Po półgodzinie włączył w pracowni piec i wepchnął bezwładne ciało do środka. Jako ostatnią wepchnął lewą rękę z cytrynowożółtymi paznokciami. Do rana piec był włączony. O wpół do dziewiątej wymiótł z niego na szufelkę jakiś kilogram pyłu. Delikatnego pyłu o bardzo przyjemnym kolorze – szarawobrązowawym, lekko wpadającym w granat.

Nagle przyszła mu do głowy myśl, do której aż się uśmiechnął. Jego uśmiech był jakby niebieskawobrązowy. Wsypał ten przyjemny kolorystycznie pył do papierowej torebki i pojechał do swojego mieszkania w dzielnicy Izgrew. Po drodze kupił pod dworcem Pioner duże wiadro białej farby lateksowej i wałki. Wszedł do domu, z odrazą popatrzył na kolorowe ściany i otworzył wiadro. Włożył do niego pędzel na długiej rączce. Potem wyciągnął z kieszeni torbę z przyjemnym niebieskawobrązowym proszkiem. Wsypał go do wiadra i zaczął mieszać aż do uzyskania pożądanego koloru. Do diabła, takiego dobrego koloru nie udało mu się do tej pory uzyskać w żadnym obrazie.

 przekład Hanna Karpińska.

 

Kalin Terzijski – ur. w 1970 r. w Sofii, studiował medycynę. Jednocześnie pracował jako stolarz, ankieter, sanitariusz i pielęgniarz. Po studiach przez cztery lata był lekarzem szpitala psychiatrycznego, po czym poświęcił się wyłącznie twórczości literackiej. Wydał sześć tomów opowiadań, trzy tomiki wierszy i cztery powieści. Jest też autorem scenariuszy radiowych i telewizyjnych. Jego tom opowiadań „Czy jest ktoś, kto cię kocha?” został wyróżniony Europejską Nagrodą Literacką w 2011 roku.