Kępiński o Nyczku

 

Krytyk teatralny to ma życie, na premiery chodzi, ubiera się ładnie (albo przynajmniej powinien), znajomych to ma z pierwszych stron gazet, na bankietach bryluje (albo przynajmniej powinien), winko popija i tylko sobie od czasu do czasu coś tam do gazety skrobnie. Wielki świat. Nie to co krytyk literacki, ten ma przechlapane. Generalnie w domu winien siedzieć i czytać. Spotkanie autorskie od czasu do czasu poprowadzi ale nie zawsze z gwiazdą. Bankiet to może  się i jakiś trafi ale nie za często. Nuda, nuda, nuda.

Tadeusz Nyczek, znakomity felietonista, wytrawny recenzent teatralny z zacięciem pisarskim taki świat zna od podszewki. A jednak w „Nawozach sztucznych” (WL), swojej najnowszej książce, pozostając wierny fascynacjom nie tylko teatralnym ale także literackim (bo w książce dużo Mrożka, Szymborskiej i Miłosza przecież), opisując postaci, zdarzenia, niekiedy premiery, mówi jasno, że tego blichtru współczesnego wręcz nie cierpi. Na bankiety chadza rzadko, niezbyt często pojawia się na premierach. Tęskni chyba Nyczek za światem, który chyba był jednak bardziej poukładany niż ten, który otacza nas dzisiaj.

Nie, nie chcę powiedzieć, że „Nawozy…” to księga skarg i zażaleń. Nic z tych rzeczy. Niemniej jednak autor „Rozbitego lustra” wybiera pozycję obserwatora, którego nic już nie zaskoczy, który wszystko już widział, dlatego do wielu opisywanych przez siebie zjawisk podchodzi z wielkim dystansem.

Z tego właśnie powodu nie znajdziemy w „Nawozach…”  peanów na cześć Warlikowskiego czy Jarzyny, nie będziemy chodzić razem z Nyczkiem na rauty i imprezy ku czci wielkich i znanych aktorów scen polskich. Przeczytamy za to natomiast rzeczową do bólu, logiczną, ciekawą, bolesną a do tego nie przegadaną analizę „Burzy” Szekspira w reżyserii Warlikowskiego właśnie i Racine’owskej „Ifigenii” „w przeróbce Zadary i Demirskiego” w której punktuje Nyczek wybitnych skądinąd twórców za niezbyt logiczne pomysły sceniczne. Delikatnym ale zdecydowanym tonem z lekka się Nyczek naśmiewa z Warlikowskiego, który akcję „Burzy” umieścił w samolocie, który ulega katastrofie w której nikt nie ginie; wytyka Zadarze, że niekonsekwentnie modyfikuje pierwotne pomysły Racine’a. I robi z wielkim wdziękiem, bez pisany na ustach, zawsze z kulturą, minioną, chciałoby się dodać. Nie wrzeszczy i nie naucza, tylko prowadzi dialog (albo monolog) na marginesach.

I dzięki Bogu. Na dodatek ma Nyczek swoje trasy teatralne i literackie, które odległe są od wydeptanych, gazetowych ścieżek. Potrafi również zajmująco opowiadać o wydarzeniach parateatralnych. Na tyle zajmująco, że z felietonistą chce się gadać i spierać, a o to przecież chodzi?

fragment felietonu „Kompot z jabłek” 

„Polski powojenny teatr bywał najlepszy, kiedy albo prawdziwie się spierał z rzeczywistością, albo kiedy poszukiwał nowych języków sztuki, żeby wyrazić niewyrażalne: głębinowe ludzkie mity, cierpienie, piękno, cud istnienia. Coraz częściej przekraczał rampy i bariery, wychodził z budynków, szukał bezpośredniego porozumienia z samym życiem. Krytyków — nie wszystkich, bez przesady — też najbardziej ciekawiły pogranicza i przekroczenia, tam było najwyżej i najciekawiej. Sam do nich należałem.

Biada jednak teatrowi, jeśli życie okaże się ciekawsze, bardziej ekscytujące. Niejeden krytyk, zawiedziony w swojej miłości do sztucznych światów, wybierał w końcu ten prawdziwy i porzucał zawód komentatora sceny. Felietony, które przez ostatnie kilka lat, w nowej rzeczywistości, pisałem do nowego „Dialogu”, są najlepszym dowodem tych pokus wychodzenia z teatru w nie-teatr. Czasem bardzo daleko od teatru”.