O nowym tomie „Utworów zebranych: Proza stojąca, proza lecąca” Mirona Białoszewskiego wspominaliśmy już na naszym portalu. Dzisiaj, po pojawieniu się pierwszych recenzji i omówień piszemy szerzej o tej publikacji.
Bo to książka niezwykła. Powstała po dokładnej kwerendzie w zbiorach prywatnych, archiwum PIW i Muzeum Literatury. Znaczącą część „Prozy…” stanowią inedita ale znalazły się w książce także utwory odrzucone przez cenzurę. Część tekstów eliminował sam autor ze względów towarzyskich czy też obyczajowych.
Tadeusz Sobolewski napisał w „ Gazecie Wyborczej”: „Niektóre z tekstów odkładał jako zbyt plotkarskie. Żyły jeszcze „stare baby”, artystki, które Miron portretował, korzystając z opowieści swego przyjaciela Le. – malarka erotyków „Majunia” Berezowska, religijna rzeźbiarka Zofia Trzcińska-Kamińska, Madzia Samozwaniec z Kossaków, siostra Lilki Pawlikowskiej (dedykacja Białoszewskiego: „Ja wybraniec, ty wybraniec, Samozwaniec, chodźmy w taniec”)”.
Skąd tytuł? Wyjaśnia Marianna Sokołowska, która „Prozę…” przygotowała: „Tytuł książki: 'Proza stojąca, proza lecąca’ został zaczerpnięty z opowiadania 'Ti ta ta’. Zdaje się on dobrą definicją zawartości tomu: 'docieki’; rozważania, medytacje oraz akcja, anegdota, dialogi to dwa bieguny prozy Mirona Białoszewskiego.”
Poprzednim publikacjom archiwalnym Białoszewskiego towarzyszyły wielkie emocje. O „Chamowie” wydanym w 2009 roku pisał Piotr Kępiński: „Zaczyna się świetnie. Krótkie, mięsiste zdania. Atmosfera dusznej i niezbyt przyjaznej Warszawy. Puste sklepy, partyjne plakaty na ulicach, elektrownia na Siekierkach, która przypomina wielkie zamczysko. Kamieniołomy miasta. Białoszewski niezwykle oszczędnie, ale sugestywnie kreśli portret stolicy.Jednak po przeczytaniu kilkudziesięciu stron zaczynamy dostrzegać, że czegoś brakuje. Czego? Ano tego, co zawsze było znakiem firmowym Białoszewskiego: zaskoczenia i lingwistycznego olśnienia. Niby wszystko jest na swoim miejscu: jest Białoszewski i grupa przyjaciół. Wszyscy żyją na wyspie, posługują się swoim kodem, budują azyl, separują się od rzeczywistości. Ale na prawie czterystu stronach ci ludzie nie mówią niczego ciekawego.Drażnią też powtórzenia. Tak jakbyśmy weszli do pokoju Białoszewskiego i słuchali dosłownie wszystkiego, co plecie. Kaloryfer przecieka, w kinie grają to a tamto, autobus odjechał i przyjechał. A to nie działa klozet,a to ludzie robią kupę przed blokiem. Czasami zdarzają się cudowne zdania („Ogród Saski przejechał wzdłuż mojego tramwaju jak puszcza brazylijska”). Ale tylko czasami. Generalnie brak tu nerwu i pomysłu. Czyta się „Chamowo” i czeka, żeby się czym prędzej skończyło”.
Sam Białoszewski nie wszystko co pisał drukował. W swoim dzienniku, w roku 1979, zanotował: „Dużo napisałem w ostatnich latach, dużo drukowałem. Wszystkiego nie da się po prostu wydrukować. A dalej mi się chce pisać. Przyjemność pisania jest nie zastąpiona niczym”.
„Prozę stojacą…” czyta się jednak znacznie lepiej niż „Chamowo”. Być może dlatego, że jest różnorodna. Na tom „Utworów…” składa się przecież ponad sto większych i mniejszych tekstów, z których najciekawsze wydają się impresje, migawki i „zanoty”, robione w biegu, na gorąco a także notatki z lektur i dzienniko-prozy.