PREMIERA ! Prezentujemy fragmenty powieści Maroša Krajňaka Carpathia, która ukaże się w marcu nakładem Książkowych Klimatów. Jest to pierwsza część trylogii łemkowskiej słowackiego pisarza. Na ten rok wydawca zapowiada także publikację Entropii – drugiej części trylogii.
Wydana w 2011 roku Carpathia, to debiut Maroša Krajňaka. Debiut – podobnie jak następne części trylogii – znakomicie przyjęty. Wszystkie książki zostały nominowane w 3 kolejnych latach do finałów najważniejszej słowackiej nagrody literackiej Anasoft Litera.
Carpathia to plastyczna i barwna, pobawiona fabuły powieść o rodzinnych stronach autora,polsko-słowacko-ukraińskim pograniczu i literacka próba ocalenia zanikającej kultury mieszkających tam Łemków. Trylogia łemkowska Maroša Krajňaka to swobodna, oniryczna wędrówka w czasie i przestrzeni, w której towarzyszą między innymi „słynni Rusini” Andrij Pysanskij, Andy Warhol, Gotthard Heinrici. Autor swobodnie kojarzy z sobą w tej magicznej opowieści wydarzenia historyczne, anegdoty, słynne postacie a wszystko układa się w niezwykłą, przypominającą prozę Schulza, niemal baśniową opowieść o ginącym świecie.
„Carpathia to – jak pisze Ziemowit Szczerek – dziwaczna, pokręcona, nastrojowa, proza, której słucha się jak muzyki, którą się bardziej czuje, niż czyta. U Maroša słowa to nuty i dźwięki, wątki to klimaty i opary. Krew, duchy i diabły Carpathii” .
Maroš Krajňak, Carpathia
przeł. Weronika Gogola
fragmenty
Teraz znowu przychodzę z Zony 0. Dostałem tam wiele kadrów z nadchodzącej sennej wizji. Zgodnie z oczekiwaniem zamieniła się w dzisiejszą, doskonale nasyconą rzeczywistość. Byłem gdzieś w konkretnym punkcie na mapie, gdzie pod drewnianą cerkwią, dokładnie według planu wmojej nadświadomości, podjechał na piaszczystą drogę obwoźny sklepik zpieczywem, mięsem i mlekiem. Ich piękny zapach jak w filmach miesza się z zapachem nafty, oleju i rozgrzanych części maszyny, która to wszystko dowiozła. Mieszanina zapachów tej chwili przynależy Rychwałdowi. W kolejce po towar stoi kilkoro milczących ludzi, którzy obserwują mnie w mikrosekundach. Wyłapuję parę źrenic, która bardziej bezpośrednio stawia czoło mojemu przelotnemu badawczemu spojrzeniu. Ich właścicielka podchodzi do mnie i dziarskim głosem zadaje mi kilka pytań. Szybko rozszyfrowuję podłoże zaciekawienia tej wesołej staruszki. Oboje już wiemy, że teraz nastąpi język Zon. Pewna tego, co robi, oprowadza mnie po wiosce, na cmentarz, wstronę kościoła, apotem wiedzie do swojego chylącego się ku ruinie domu. Nadrodze zwyższością powyśmiewa się jeszcze zsąsiadów, udających spłoszonych przybyszy, którzy przed laty przejęli cudzy dom. Ale to nie tak. Ciludzie są tutaj od wiek wieków. Teraz czekają tylko, kiedy staruszka zniknie na zawsze, żeby nawet swoim cieniem nie przypominała im, kim nie są. Zdaje się, że staruszka robi to nieustannie. Oni bronią się tylko głupkowatym milczeniem, ucieczką na własne podwórko, które jest skryte za prześwitującym płotem zpokracznie zespawanego żelastwa. Jakby to nienaturalne złączenie metalowych ścinków i śmieci miało bezpośrednio zakodowany przekaz, że dalej jest przestrzeń tych, którzy wswoim DNA noszą uzasadnioną predyspozycję parcia do przodu tylko po trupach tych słabszych. Jesteśmy wjej domu, aona chce śpiewać. Manadzieję, że mam coś, czym mógłbym to nagrać. Dyktafonem wtelefonu zapisuję pieśń transportu, lecz potem muszę iść. Ale ona mnie jeszcze gdzieś ciągnie, gdzieś, gdzie jest już tylko pole, ipokazuje mi miejsce, gdzie kiedyś miał przepaść stary Rychwałd. Teraz dawno zmieciona wioska na jej ciche polecenie wysuwa się zpowrotem, aja widzę średniowieczne kulisy niegdysiejszej powszedniości. Oboje przez chwilę obserwujemy ludzi, zwierzęta i demony. Po krótkim i statecznym przedstawieniu staruszka znowu coś, niezrozumiałego przeze mnie, wyszepta i wszystko wcichości osuwa się na swoje miejsce, do wnętrzności skorupy ziemskiej. Wdrodze powrotnej ta sama kobieta opowiada mi o zabitym pasterzu, którym kiedyś byłem, ona nie wie omojej reinkarnacji. Teraz już naprawdę ostatecznie rozważam odejście, ale ona przypomina sobie jeszcze olekach, które ma do odebrania wGorlicach. Wiozę ją tam, apo krótkim oczekiwaniu – z powrotem. Na parkingu przed Centrum Zdrowia uświadamiam sobie wyraźnie, że to czekanie też było wmojej samospełniającej się przepowiedni. Staruszka pomacha mi jeszcze zpodjazdu swojego podwórka. Wewstecznym lusterku zauważam jej sąsiada, jak pcha taczki wypełnione starymi, rozbitymi cegłami. Wywożę może sto zdjęć, na których nie brakuje również naturalnych portretów tych ludzi.
[…]
Tutaj pije się głównie wódkę. Rzeźba potem stałaby się dla mnie wizualnym esperalem, którego działanie znam tylko ze słyszenia. Kurwa! Kto wpadł na pomysł, żeby zrobić knajpę w dawnym sraczu? Kto się teraz przyzna do tego syfu? Idę. Mgła. Widzę postać. Autostopowicz. Uwielbiam autostopowiczów. Zwłaszcza wtej krainie. Wszyscy są piękni. Tylko piękni ludzie mają odwagę stopować w Zonach. Pop. Naprawdę. Pop łapie stopa, a ja spodziewam się, że będzie chciał dojechać tylko gdzieś do krzyżówki, do wioski, w której posługuje. Wsiada. Wysoki, potężny, ogromny, z wielką drogą walizką. Ruszam i rozpoznaję rosyjski. Wciąż oczekuję, że chce podjechać do pobliskiej wioski. Następuje mało zrozumiała historia o nieudanej drodze do Szwajcarii przez Bratysławę, gdzie mieli się zkimś modlić. Modlić się, modlić, modlić. Potem niedziałająca karta kredytowa wUżhorodzie, a następnie w Koszycach. Później idiotyczne przemieszczenie się sto kilometrów na północ. Ateraz tutaj. Konsekwentnie dążyć do Petersburga. „OK, zabiorę was na polską granicę”. Pop zgadza się. Stamtąd na pewno coś złapie. Mijamy pierwszą wioskę. Pop widzi swoje krzyże. Wyjaśniam. Wmonastyrze żyli mnisi, którzy ukrywali się przed bolszewikami. Aha, zabrzmi beznamiętnie. Ludzie mówią, że wmonastyrze jest szkatułka z fragmentem czaszki Jana Chrzciciela. Czekam na wyrażenie wątpliwości, ale znowu kiwa twierdząco. Dlaczego nie polemizuje? Czy wyglądam jak poczciwy, pomocny szaleniec, któremu trzeba przytakiwać na wszystko zwyrozumiałością? „Jateż mam kosteczki”. Reakcja niskiego, tubalnego głosu na moment deformuje samochód do kształtu sterowca. Potem, by potwierdzić swoje słowa, jeszcze głośniej stuka palcami po leżącej na jego kolanach walizce. Bęben. Dudniący bęben. „Tu. Tutaj jest święty Maur”. „Kto?” Nie chcę rozumieć. Obawiam się, że klamra od walizki się odepnie. Wjeżdżamy na granicę. Jest zimno. Minus dziesięć, może więcej. Żadnych samochodów. Wchodzę do kantoru. Zdobywam dla prawosławnego popa pieniądze katolickiego kraju. Dziękuje. Dostaję pozłacaną wizytówkę. Zapisuję mu swój adres e-mailowy iimiona najbliższych. Dziękuje. Będzie się za nas modlić. Napisze. Wyśle mi jakieś święte kości. Na pewno po powrocie napisze. Za chwilę odjeżdża autobus do Rzeszowa. Stamtąd złapie coś na Przemyśl, azPrzemyśla zpewnością coś na Lwów. Potem to już łatwizna. Odrzuca dalszą pomoc. Autobus jawi się niczym ostatnia nadzieja. Mam już jechać do domu. Napewno złapie jakiegoś ruskiego tira. Niepewnie stąpa zkufrem po krawężniku. Trzydziesto-, czterdziestocentymetrowe kawałki betonu na wejściu do Zony0. Jadę zpowrotem. Nic sobie nie kupiłem. Dobrowolnie zapłaciłem za historię, która zaczyna się przy barze zprzerobionych wychodków.
Maroš Krajňak (ur. 1972) – pochodzi z Vyšnej Jedľovej, od 1991 roku mieszka w Bratysławie. Ukończył studia na kierunku praca socjalna oraz International Business School. Zawodowo zajmuje się marketingiem w usługach telekomunikacyjnych i usługach on-line. W 2012 roku ukazała się druga jego książka zatytułowana Entropia, nawiązująca do debiutanckiej Carpathii, w której autor zabiera czytelników na wyprawę do świata Łemków, magicznych historii i tajemnic z przeszłości. W 2013 roku wydał trzecią część łemkowskiej trylogii, powieść pt. Informacia.