Stanisław Bereś o Tadeuszu Konwickim

Prezentujemy esej Profesora Stanisława Beresia, jurora „Angelusa” – autora słynnego wywiadu-rzeki z Tadeuszem Konwickim „Pół wieku czyśca”.

 

 

 

POLSKI DANTE WŚRÓD POPIOŁÓW

 

Zmarły wczoraj Tadeusz Konwicki  ostatnią swoją książkę, jaką był Pamflet na siebie, opublikował w 1995 roku. Zawiera ona zapowiedź zakończenia drogi twórczej. Potem już pisarz konsekwentnie milczał. Nie zmieniło tej sytuacji ukazanie się  w 2008 roku tomu jego tekstów pt.  Wiatr  i pył, powstałych na przestrzeni 61 lat, wybranych przez Przemysława Kanieckiego i Tadeusza Lubelskiego. Jak twierdził Konwicki, książki tej nie chciał czytać nawet w korekcie. 

Takie stawianie sprawy przez pisarza było dla jego wielbicieli przykre, ponieważ chodziło o prozaika (a także reżysera filmowego i scenarzystę), którego każda kolejna książka i film witane były w Polsce przez ostatnie pół wieku jako najważniejsze wydarzenia, a on sam budził niezwykłe namiętności swoimi wyborami politycznymi i artystycznymi. Choć walczył z bronią przeciwko władzy sowieckiej, w początkach lat `50 został modelowym wręcz socrealistą; choć był pupilem komunistycznej władzy, jako jeden z pierwszych zstąpił do literackiego podziemia; choć jego książki stawały się lekturami szkolnymi i akademickimi, cenzura masakrowała jego kolejne utwory, aż w końcu zamknęła mu usta zapisem cenzury na długie dziesięciolecie; choć był urodzonym prozaikiem, jako jedyny w swoim środowisku zrobił światową karierę filmową. Mimo, że niezwykły dar narracji i wyczucia potrzeb czytelnika predestynowały go do roli polskiego Dickensa, nieustannie dekonstruował fabuły swoich powieści. Nie było w literaturze polskiej drugiej połowy XX wieku pisarza równie wyrazistego, a zarazem tak nieprzewidywalnego i intrygującego. Jego utwory w jednych środowiskach stawały się przedmiotami niemalże kultu, w innych nienawiści. Bodaj żaden pisarz polski drugiej połowy XX wieku nie budził aż takich namiętności. Ten uczuciowy stosunek do jego prozy – czytelników i krytyków – opisałem kiedyś w artykule Za co kochamy Konwickiego? (Konwicki i tłumacze, pod red. E. Skibińskiej, 2006). Kiedy jako społeczeństwo wydawaliśmy się martwi, budził nas do życia elektrycznym wstrząsem. Takimi książkami były np. Kompleks polski i Mała apokalipsa. Jedni nie mogli po nich spać, inni kładli się chorzy do łóżek.  Bez żadnej metafory, dosłownie. Kiedy więc pisarz o takiej sile milczy, znaczy że coś w kosmosie kultury się załamało, albo że on odwrócił się do świata plecami.

Pisarstwo Konwickiego odzwierciedla skomplikowane losy polskiej inteligencji po wojnie, a szczególnie meandry jej kolejnych uwikłań politycznych. Obserwujemy więc: młodzieńczy szok w zetknięciu z niemieckim i sowieckim ludobójstwem oraz mrocznymi prawami odwetu, poczucie krachu elementarnych wartości, gorycz klęski i rodzącą się – po wymordowaniu lub aresztowaniu działaczy niepodległościowych – zgodę na przystosowanie się do narzuconych przez komunizm reguł życia, a także pragnienie kariery literackiej (Rojsty 1956). Kolejną fazą tej przemiany stał się żywiołowy akces pisarza do socrealizmu i przyjęcie roli reportera procesu narodzin „nowego człowieka” (Przy budowie1950, Władza 1953), a po upadku stalinizmu skomplikowany proces wyzwalania się spod czaru komunistycznej ideologii i uświadamiania sobie etycznych i artystycznych konsekwencji działalności „inżynierów dusz ludzkich” (Godzina smutku 1954, Z oblężonego miasta 1956). Trzecią, pozornie najbardziej neutralną fazą artystycznej ewolucji Konwickiego stało się poszukiwanie przestrzeni dla twórczej samorealizacji w latach „naszej małej stabilizacji”, czyli gomułkowskiej limitowanej wolności, co w sposób nieuchronny prowadziło go do poszukiwania sposobów na przechytrzenie cenzury, aby móc mówić o tym, co go najbardziej bolało – tęsknocie za odebranym światem dzieciństwa, czyli Wileńszczyzną, której imienia nie było wolno mu nawet napisać, o czasie klęski i wielkiego mordu, którego autorów i wykonawców trzeba było nazywać przyjaciółmi,  wreszcie o życiu w zniewoleniu tak, jakby to było czymś godnym dumy i radości (Sennik współczesny 1963, Wniebowstąpienie 1967, Kalendarz i klepsydra 1976).

Obserwacja praktyk aparatu władzy, spychającego naród w duchową degrengoladę lub mówiąc mniej elegancko w stan gnilnego rozkładu, doprowadziła do obudzenia się w kręgach elit intelektualnych woli oporu oraz solidaryzmu. Pisarz dołączył do buntowników jako jeden pierwszych i wybrał  drogę pisarza antyreżimowego (Kompleks polski 1977, Mała apokalipsa 1979, Rzeka podziemna 1985), stając się w polskiej prozie tym, kim był Herbert w poezji – mistrzem, guru, przewodnikiem.  A zarazem kimś innym, bo trochę też kamikadze i infant terrible. Był to kolejny etap literackiej ewolucji pisarza. A potem, wraz z kruszeniem się PRL-u, przyszła kolejna faza: refleksji nad mechanizmami bezkrwawej agonii polskiego komunizmu oraz dwuznacznej, szyderczej satysfakcji, bo z jednej strony rodziła ją radość z dokonujących się przemian, z drugiej zatruwała przykra świadomość, że w krwioobiegu społecznym nadal płyną niszczące toksyny i bakterie rozkładu, więc proces rekonwalescencji może trwać bardzo długo (Czytadło 1992, Pamflet na siebie 1995).

Twórczość Konwickiego – co warto przypomnieć, bo pamięć naszego narodu jest zasmucająco krótka – jest jednym z najciekawszych i najwybitniejszych zjawisk w prozie polskiej drugiej połowy XX wieku. Silnie autobiograficzna, nasycona soczystymi, choć nieraz podkolorowanymi obrazami Wileńszczyzny, ukazuje postać budzącego się uczuciowo, młodego bohatera na tle idealizowanej, choć niekoniecznie sielskiej arkadii dzieciństwa (Dziura w niebie 1959, Zwierzoczłekoupiór 1969, Kronika wypadków miłosnych 1974, Bohiń 1987), która wkrótce stanie się scenerią wojenno-okupacyjnej jatki. Powracać ona będzie w pamięci lub w snach starszego już o wiele lat, pokaleczonego duchowo bohatera w postaci migawek z jego partyzanckiej epopei – pełnej śmierci, przemocy i walki z własnym strachem, ale i zarazem paradoksalnego uczucia dziwnej pełni (Rojsty, Sennik współczesny, Nic albo nic 1971). Ten utracony podwileński raj, przemieniony po wojnie w republikę sowiecką, jest jednak dla pisarza arkadią dwuznaczną. Przede wszystkim dlatego, że był też krainą cierpienia, ale również dlatego, że tkwiły w niej – co dostrzega niestety już po czasie – zapowiedzi nadciągającej katastrofy dziejowej (np. Kronika wypadków miłosnych, Dziura w niebie). Bohaterowie tej prozy od najmłodszych lat muszą mierzyć się z niedostatkiem, samotnością, budzącymi lęk wydarzeniami, a wreszcie ze śmiercią (wisielcy w lesie, długotrwała agonia ojca, dogorywanie dziadka). A mimo to rzeczywistość ta – choć tak bolesna – jawi im się jako jedynie możliwa i godna zaakceptowania. Świat, w którym przychodzi im żyć po wojnie, zawsze już będzie dla nich obcy, odpychający i nieprzejrzysty. Wyrwani brutalnie z dzieciństwa, naznaczeni zbrodnią i zdradą, wtrąceni w „nowy świat”, stracą punkty oparcia, zagubią poczucie wspólnoty z bliźnimi, z trudnością wrastać będą w nowe miasta (głównie Warszawa). Ten brak identyfikacji spowoduje, że nieustannie wyskakiwać będą w wyobraźni w okolice Wilna, na Litwę, której nie można ani odwiedzić, bo jej już po prostu nie ma, ani nawet o niej opowiadać, bo została skreślona z listy dozwolonych tematów.

Bohaterowie tej prozy to zatem wieczni emigranci:  świat, który opuścili i za którym tęsknią, został zniszczony, a jego mieszkańcy wywiezieni, zabici lub zsowietyzowani. Świat, w którym muszą żyć, zdaje im się kwintesencją koszmaru i absurdu, a co więcej poraża ich swoją brzydotą. Nie mają jednak innego. Zawieszeni pomiędzy jednym a drugim, chorzy i znękani, wędrują jak somnambulicy, mieszając miejsca i czasy, myląc ludzi i zdarzenia, bo wszystko, co ich otacza, wydaje się im nieautentyczne, nietrwałe, wykonane na pokaz. Obcość tego świata i nieprzejrzystość relacji międzyludzkich potęguje ich dezorientację, rodzi psychozy, spycha w depresję. Postacie Konwickiego nie potrafią odnaleźć swego miejsca na ziemi, zmieniają więc miejsca pobytu, poszukują sobie tylko znanych kontaktów z dawnych lat, pragnąc – nie wiadomo z kim i z jakiego powodu – uregulować jakieś wojenne porachunki, uzyskać przebaczenie lub zadośćuczynienie. W efekcie snują się jak w malignie, budząc u jednych współczucie, a u innych złość, gdyż nie sposób ustalić, czy są nieszczęsnymi, szukającymi zapomnienia w alkoholu rozbitkami z wojennej apokalipsy, czy żerującymi na okupacyjnej legendzie cwaniaczkami lub kabotynami, pragnącymi zwrócić na siebie uwagę otoczenia. Zagubieni, sami nie widzą kim są, ale i ci, którzy zdają się ich rozpoznawać, widzą w nich zupełnie różne osoby – raz zdrajców, raz dobroczyńców, a kiedy indziej jurodiwych.

Błądząc tak pośród ludzi, bohaterowie Konwickiego wplątują się w niezrozumiałe dla nich sytuacje lub tajemnicze intrygi, częstokroć o charakterze kryminalnym, które raz zdają im się pułapkami, a raz rodzajem szyfru, do którego brak im klucza. Z jednej strony wynika to z samej natury otaczającego ich – rozłażącego się w szwach – PRL-u, gdzie nic nie jest do końca jasne, bo być może posiada swoje drugie dno, a z drugiej z charakteru relacji międzyludzkich – podszytych nieufnością i zdradą, bo jeśli każdy może być szpiclem, to wszyscy coś lub kogoś udają, coś ukrywają lub po prostu strugają wariatów. W tej ponurej i groteskowej rzeczywistości, kojarzącej się nieuchronnie z utworami Witkacego i Kafki, nic nie jest pewne ani oczywiste – ani daty, ani pory roku, ani nawet realność przestrzeni (ulega ona transformacjom i morfingom, a bohaterowie wałęsają się w supertajnych podziemnych labiryntach Warszawy). Napotykając w tych wędrówkach innych outsiderów, nie mogą liczyć na ich szczerość, bo ciągle są świadomi, że przy tym stopniu inwigilacji, braku wolności i zakłamania nawet autentyczne gesty niczym nie różnią się od zachowań z gruntu zdradzieckich. Podobnie więc jak oni, na potęgę udają, kłamią i dysymulują, ukrywając tęsknotę za dawnymi czasami oraz utraconą wolnością (obrazy patriotycznej ofiary w Kompleksie polskim, samopodpalenie w akcie protestu w Małej apokalipsie). Na pozór może zdawać się, że pogodzili się z komunistyczną rzeczywistością, a przecież boleśnie reagują na zniewolenie, plugawienie tradycji, relatywizację wartości oraz totalitarną socjotechnikę.

Ten świat bez kryteriów i wyrazistych kształtów, być może jest tylko „snem wariata śnionym nieprzytomnie” lub pijackim urojeniem, ale być może również hiperbolizacją czy przeczuciem stanu, w którym miejska infrastruktura  się sypie (z budynków odpada tynk, pękają rury i ściany, zapadają się chodniki itp.), a społeczność stacza się, zatruta alkoholem i kłamstwem. A wszystko to dzieje się przeważnie na kilka godzin przed jakimś tajemniczym, tragicznym wydarzeniem (np. katastrofa kosmiczna, apokalipsa inżynieryjna), samobójczą próbą bohatera albo nawet po jego śmierci, o której jeszcze nic nie wie. W tych ostatnich godzinach wędrowcom z Sennika współczesnego, Wniebowstąpienia, Nic albo nic, zmierzającym znikąd do nikąd, zdarza się nagle „przeskoczyć” na chwilę z komunistycznej Polski do Kolonii Wileńskiej lub Puszczy Rudnickiej. Trudno czasem powiedzieć, czy jest to efekt pijackiego „urwania się filmu”, czy teleportacja jakimś onirycznym „portalem”, ale mechanizm tego magicznego przenikania z jednej rzeczywistości w drugą nieuchronnie rodzi skojarzenie z prozą Schulza lub powieściami fantasy. Dopuszczalne jest nawet domniemanie, że bohaterom jawią się w ten sposób pierwsze zarysy zaświatów. W ich rozbitych, chorych lub pijanych głowach przewijają się bowiem strzępki „filmów” z całego życia, co każe im stawiać sobie pytania fundamentalne: o sens życia, własną tożsamość i kształt „drugiego brzegu”. Ich rachunki sumienia komplikują rozterki etyczne z przeszłości (zabijanie wroga i konfidentów, zdrada towarzyszy broni, złamanie podziemnej przysięgi, przyjęcie sowieckiej ideologii) oraz metafizyczne niepokoje (wizje Sądu Ostatecznego, niezdolność do rozróżniania dobra i zła, mylenie Boga z Szatanem).

Szczególny pesymizm i ostrość sądu nad rzeczywistością proza Konwickiego osiągnęła w antyutopijnych groteskach podziemnych (Kompleks polski, Mała apokalipsa, Podziemna rzeka, podziemne ptaki), które w jadowity sposób ukazały upadek duchowy polskiego społeczeństwa, epidemię postaw przystosowawczych, polityczny konformizm, zanik ducha patriotycznego i sowietyzację stosunków międzyludzkich (donosicielstwo, podejrzliwość, obłuda, interesowność, pseudosolidaryzm pijacki). Szydercze i bolesne, powieści te okazały się szokiem zarówno dla ówczesnych władz, jak i dla opozycji. Nomenklaturę przeraziły krańcowością obrazu degrengolady partyjnych elit i społeczeństwa, dysydentów zaszokowały niewiarą w ich kryształowość. Dziś wiemy doskonale, że w tej pesymistycznej diagnozie nie było przesady – komunizm naprawdę murszał i gnił, a opozycja odziedziczyła jego schorzenia, co widać choćby po tym, że lepiej dogadywała się ze zbrodniczymi generałami niż z własnym narodem, więc po paru latach rządzenia dostała od niego czerwoną kartkę.

Nie tak wyobrażał sobie Konwicki powrót Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, nic więc dziwnego, że ani Czytadło, ani Pamflet na siebie nie zmieniły ponurego wizerunku rzeczywistości ani psychofizycznego stanu jego bohaterów, ockniętych w świecie, którego reguł gry nie potrafią zrozumieć, a co gorzej zaakceptować. Niespodziewanie okazało się, że nowe czasy nie wymagają nowych form literackich, ani nawet bohaterów. Znów przydatna okazała się groteska, w której zagubiony klerk ponownie snuł się pośród mętnych typów i niejasnych interesów, próbując zrozumieć o co chodzi w tym targowisku, jakim stał się jego kraj i kto skosił do niego klucz. Kundera ujrzał tę sytuację czysto eschatologicznie. „Konwicki niczym polski Dante – pisał – prowadzi nas przez piekło współczesności, spotykając w nim żywych i umarłych”. Czy piekło to już czy jeszcze ziemia, pewnym jest jednak, że efektem wędrówek jego bohaterów po III RP  w dobie systemowej transformacji stały się kolejne, ironiczne i gorzkie rozpoznania. Jak zawsze potwierdziły tylko reputację Konwickiego jako surowego i gorzkiego analityka narodowych grzechów, szaleństw, wad i przypadłości.

Takim właśnie – posępnym i trochę też tragikomicznym – akordem Konwicki zamknął w 1995 roku kartę swego pisarstwa. Z irytacji czy z bezradności? Z litości czy z rezygnacji? Nie wiemy. Ale każdego roku czekaliśmy na jego nową książkę. Bardzo czekaliśmy, bo kochaliśmy jego przenikliwość, sarkazm, wrażliwość społeczną i zmysł przewrotnej groteski. Z czasem przywykliśmy do myśli, że nowych książek już nigdy nie będzie, w czym jedni widzieli przejaw godności i dumy, drudzy goryczy lub kapitulacji. Jeszcze w 2008 roku dostaliśmy coś w zamian albo może zamiast: tom małych form pt. Wiatr i pył . Znajdziemy w nim stare opowiadania, recenzje, scenariusze, reportaże, felietony, eseje, wspomnienia, autokomentarze, a nawet rysunki. Piękny, posępny i wieloznaczny noszą tytuł. Wymyślony przez samego Konwickiego. To jedyne, co dodał – jako swój komentarz – do dawnych tekstów. Na pewno nie wyraża wiary w trwałość tego, co zostawia po sobie człowiek.

Stanisław Bereś

fot. Mariusz Kubik, wikimedia