Kępiński o „Rojstach”

 

Piotr Kępiński wraca do „Rojstów” Tadeusza Konwickiego.

Mityczna Kolonia Wileńska (dzisiaj Pavilnys) opisana przez Tadeusza Konwickiego w „Kronice wypadków miłosnych” nie jest dzisiaj miejscem specjalnie przez Polaków odwiedzanym. Chociaż przewodniki zapewniają, że miejscowość, będąca teraz częścią Wilna, zachowała wiele uroku, to powiedzmy sobie szczerze: tak, ale tylko dla bardzo wytrwałych i dla tych, którzy lubią szukać literackich tropów. Owszem, w lecie warto przejść ulicę Krętą; nie mam wątpliwości, że trzeba wstąpić do drewnianego kościoła Dzieciątka Jezus, który przypomina podhalańskie świątynie; warto zobaczyć porozrzucane drewniane domki, ale to wszystko. Wielkich epifanii tutaj nie przeżyjemy. Zwłaszcza jeżeli natrafimy na mały, prywatny i niewiarygodnie śmierdzący ogród (a raczej ogrodzik) zoologiczny ze zwierzętami poupychanymi w skandalicznie małych klatkach. Dobre wrażenie robi chyba tylko Belmont i Puszkarnia. Ale już ulica Dolna (Zemoji g.) przy której Konwicki mieszkał, chociaż miejscami zachowała starą zabudowę została z lekka zniszczona nieciekawą współczesną „architekturą”. Arkadia była ale bezpowrotnie zniknęła…

Ale nie o Kolonii chciałem dzisiaj pisać. Jakiś czas temu przeczytałem głośną swego czasu książkę Ryszarda Kiersnowskiego „Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939-1945” (książka miała bodaj trzy wydania) a sam autor zmarły w 2006 rok, to postać niezwykle ciekawa: profesor PAN, mediewista, numizmatyk, twórca jednej z hipotez na temat lokalizacji Mickiewiczowskiego Soplicowa i Horeszkowa, jego zdaniem była to wieś Gojcieniszki.

Pochodził Kiersnowski z Wilna i w czasie okupacji uczestniczył w partyzantce. Więcej: był szefem jednego z oddziałów. I żeby było jeszcze ciekawiej (choć historia już wnikliwie opisana) był dowódcą Konwickiego. Razem uczestniczyli w wielu akcjach. Swoją przeszłość zapamiętali jednak zupełnie inaczej.

Konwicki, pisarz anty-heroiczny, w „Rojstach” wydanych w roku 1956 (a napisanych osiem lat wcześniej) anty-sowiecką partyzantkę akowską odarł ze wszystkich legend i mitów. Napisał powieść, w której każde zdanie może boleć. Nie ma bohaterstwa, nie ma przyjaźni, brak jakichkolwiek uczuć i celu. Młodzi partyzanci są naiwni, żołnierze – to w większości ciemny białoruski lud, który nie wie po co i dlaczego walczy. Ich sytuacja przypomina grecką tragedię. Prawie nikt się nimi nie interesuje. Obok nienawidzący ich Sowieci i niechętni Litwini. A oni sami w potrzasku. Nie docierają do nich wiadomości ze świata zewnętrznego. Sumienie mówi, trzeba walczyć ale powstaje pytanie, czy jeszcze warto? Czy może sprawa już stracona? I o co walczyć? Skoro w Jałcie wszystko zostało rozstrzygnięte. Do tego dowódcy spod ciemnej gwiazdy.

To się byłym akowcom nie mogło podobać. „Rojsty” burzyły legendę. I chociaż nie jest to najlepsza powieść Konwickiego a tylko zapowiedź wielkiego talentu, to wiele obserwacji tutaj zawartych wydaje się niezwykle ciekawych i trafnych. Izolacja oddziałów, głupota oficerów, poczucie bezideowości – czy nie mogło tak być? Zapewne mogło. I dlatego „Rojsty” irytują.

Jestem pewien na sto procent, że i teraz w Wilnie czy na Wileńszczyźnie Konwicki za tę książkę oberwałby porządnie po głowie. Cóż, bez wątpienia „Rojsty” nie są klasyczną powieścią socrealistyczną, jakby chcieli niektórzy. Konwicki momentami tylko spłaca należny w latach pięćdziesiątych „haracz” bez którego powieści wtedy nie można byłoby wydać. Ale porusza temat aktualny do dzisiaj.

Kiersnowski w przywołanej książce, której pierwsze wydanie ukazało się na początkach lat dziewięćdziesiątych pisze o „Rojstach” wprost: „jest to paszkwil na naszą wileńską partyzantkę, obraz – jak napisał ostatnio jeden z rozmówców Konwickiego – «ociekający jadem»; ja bym określił go raczej jako lepki, niby to realistyczny, a w istocie odrealniony, podporządkowany idei złej rzeczywistości. Niemniej jest to opowieść oparta w znacznej części właśnie na dziejach oddziału, w którym wspólnie byliśmy do końca, opowieść obrazująca tę działalność bez niedomówień co do czasu i miejsca, a więc na pozór rzadki, wiaro- godny dokument. Wprawdzie autor w przedmowie zastrzega, że jest to powieść, nie pamiętnik, ale też sam w wywiadzie sprzed kilku lat stwierdza, że jest to tekst «niemal reportażowy», uwierzytelniając tym niczym pieczęcią jego dokumentalny charakter”.

I dalej: „W niedawnym wywiadzie, przyciskany pytaniami, Konwicki tłumaczy tę postawę: Pisałem Rojsty w 1947 roku. To było odreagowywanie wojny, właściwe pokoleniu. To był wyraz pacyfizmu, jak u Remarque’a. Bunt intelektualny, rozliczenie, nędza egzystencji, protest przeciw wszelkim nacjonalizmom, niechęć, ba, wstręt do postaw kombatanckich, zafascynowanie marksizmem, przecież cała Europa kierowała się wtedy na lewo… – dziesiątki powodów, które w ustach poważanego pisarza obrastają w maksymy gorzkiej prawdy, zostaną podchwycone przez krytyków literackich i nieświadomych czytelników. Przecież takie były czasy po wojnie, przecież wszyscy… Nie, Tadeuszu, nie wszyscy.
Potem Konwicki przeszedł kolejne objawienia, oddał legitymację partyjną, zauważył wady ustroju i opisywał je w poczytnych książkach wydawanych legalnie lub nielegalnie w kraju i za granicą. Obraz wileńskiej partyzantki zmieniał mu się z soc-sztampy w senną wizję, coś, co było albo nie było, symboliczne osoby, pejzaże, odgłosy. Można by śledzić te wszystkie znaki i oznaki i rozważać, co autor miał na myśli, co chciał przez nie czytelnikom przekazać. Nie mają one jednak waloru dokumentu lub pseudo-dokumentu, a mówią już tylko o osobie pisarza”.

Kto miał rację? Konwicki, czy Kiersnowski? Wydaje się, że to już nieistotne. „Rojsty” Konwickiego (o których wielu mówiło, że zostaną zapomniane, co jest absolutną nieprawdą) nie są opowieścią reportażową, tylko powieścią o zwątpieniu i idei. Jeżeli odrzucić ewidentne nieporadności narracyjne i nazbyt pro-sowieckie „wstawki” to otrzymamy rzecz o kondycji polskości w stanie upadku. (Pomijam w tym momencie kontekst historyczny. „Rojsty” są jednak przede wszystkim metaforą).

Opowieść Kiernowskiego to historyczny reportaż uczestniczący. Trudno zestawiać fikcyjną narrację i wspomnienia historyka. I jeden i drugi autor miał prawo idealizować albo odbrązawiać przeszłość.

A propos odbrązawiania: czytam właśnie świetną książkę historyczną brytyjskiego historyka Pritta Buttara „Między mocarstwami”. I z niej wynika, że nie aż takimi jednak aniołami (np. w stosunku do Żydów) byliśmy w Wilnie i na Wileńszczyźnie. Co poniekąd wiemy, ale pamiętać o tym nie chcemy…