Premiera !!! Fragmenty „Dziennika Roku Węża” Piotra Siemiona, autora słynnych „Niskich łąk”. Książka ukaże się w maju przyszłego roku nakładem Wydawnictwa CZARNE.
Wtorek 19 lutego
Wali śnieg. Nasza leśna uliczka znów się zmieniła w tor przeszkód. Co w lutym nie powinno dziwić, ale mnie dziwi, bo media od zawsze, co rusz donoszą o „anomaliach”, więc kiedy jest normalnie jak to w lutym, mnie robi się dziwnie. Poranek pod znakiem dziecka-kwękacza. Wszystko pod znakiem dziecka, które nie śpi, albo śpi – ciiii… — albo po swojemu znakuje pieluchy. I to jest właśnie wielkie: nie trzeba chodzić do kina, ani wyskakiwać na barwny, pełen wyobraźni i golizny spektakl Amadigi G.F. Haendla w MOS w Krakowie (w którym śpiewa L., dobrze chociaż, że zdjęcia i mp3 są w sieci), nie trzeba organizować zimowego wypadu na Hel ani w tropiki. Trzeba tylko się cieszyć każdą chwilą z Nowym Człowiekiem, czy raczej Człowieczkiem, który zza szyby, paciorkami oczu odprowadza nas do auta. Nadejście Miłosza jest jednocześnie anomalią i wielką normalnością. Porozrywało wszystkie dawne plany i unieważniło je jako miałkie i niebyłe. Jak każdy cud.
Zerwany przez małego przed szóstą, zapamiętałem sen, z tych, które zwykle ulatują. Byłem znowu w Hong Kongu, błądziłem tam z adresem wypisanym ideogramami kandżi na karteczce. Wyszedłem z bankietu w zrujnowanym Pałacu Cesarskim, chyba knajpie, i przepychając się przez tłum kulisów (coolies, tragarze, zapomniane słowo) trafiłem do hosteliku, gdzie leżał stos broszurowych wydań Szekspira. Król Lir, Kupiec wenecki i cała reszta. Trafiła mi tam też w ręce Antologia Liryki Starogreckiej mojej Mamy, stare wydanie Ossolineum. Szpargały, odłamki, pośród ciżby rodem z innej cywilizacji zwiastowanej nieczytelnym, kosmatym ideogramem. Ki diabeł? Moje sny są zwykle racjonalne: muszę zorganizować przemarsz rodziny przez zły labirynt, na przykład. Są przeszkody, sztuczki, ale nie ma pułapek bez wyjścia. Nie duszę się w tych snach. Czynię za to wiele odkryć. Wszystko zaczyna się w nich wreszcie składać w sensowną całość, a potem nagle dzwoni budzik.
Tutaj inaczej. Cesarski Pałac wyświetlający mi się w Hong Kongu wyglądał jak jeden z poniemieckich pałaców dogorywających po wsiach Dolnego Śląska. W ubiegłym tygodniu oglądałem je na zdjęciach, wystawione hurtem na sprzedaż. Po półtora miliona złotych, do remontu. Kilkadziesiąt obiektów. Na pewno było ich więcej, niż potencjalnych nabywców. Nie chodzi chyba tylko o straszne koszty remontu i utrzymania, ale o bardziej fundamentalne pytanie: co później robić w takim pałacu? Dojeżdżać z niego do biura we Wrocławiu? Przerobić na hotel, kiedy wcale nie widzi się nam zostać hotelarzem? Chodzić w tyrolskim kapelutku i z dubeltówką wokół budowli, strzegąc jej przed wioskowymi złomiarzami? Jedyny pomysł, jaki mi przyszedł go głowy, to zorganizować środki z jakiegoś komercyjnego funduszu, kupić kilkanaście takich pałaców, odpicować je, wyposażyć w meble, wyszkoloną służbę w liberiach, stajnie z końmi, psiarnie dla sfory myśliwskiej – i wynajmować je masowo, ale tylko na tydzień albo dwa, rodzinom, które chciałyby się raz w życiu poczuć po wielkopańsku. Nikogo nie stać na pałac na zawsze, ale na tydzień, dwa? Na pewno znajdą się chętni. Posiadanie pałacu, albo chociaż jego namiastka, rozwiązuje na ten czas problem tożsamości dręczący nas, Nowych Ludzi. Skąd jesteśmy? Z pałacu, naturalnie. Jak się nazywamy? Arystokratycznie. Kim jesteśmy z zawodu? Posiadaczami ziemskimi. Na czym spędzamy czas? Na polowaniach i bankietach. Jak zwracamy się do służby? Uprzejmie, ale wyniośle. Od razu bardziej dbamy o maniery, przestajemy się w pałacu garbić, szurać kapciami i drapać po tyłku, bo służba patrzy, a poza tym, jakoś w ogóle nie wypada. A po tygodniu, kiedy już się łapiemy na tym, że wtrącamy do rozmowy francuskie zwroty, odświeżeni, uwzniośleni – lepsi! — uiszczamy rachunek i wracamy do siebie, do bloku. Nie znajdą się chętni? Fundusze, mam dla was gotowy model biznesowy!
Tyle zrujnowanych pałaców jest tylko na Dolnym Śląsku. No, tak – gdzie bym nie zabłądził myślami albo ciałem, zawsze powracam do Wrocławia. Stąd jestem. To dziwne miasto mnie uformowało. O nim pisałem pierwszą powieść. I zawsze mi się śni. Fizycznie nie chcę tam wrócić, bo wolę jego oniryczną, senną obecność, niż tę dosłowną. Kiedy wpadam do rodziców na nocleg, gniecie mnie tapczan, a wszystko wydaje się mniejsze niż zapamiętałem. Ale to z wrocławskich fragmentów pamięci podnoszą się w nowe struktury moje sny. I to na Świdnicką chcę wrócić w tej jeszcze nie napisanej książce, w kolejnej próbie przywrócenia czasu. Miłosz – ale nie mój syn, tylko poeta Czesław – po swojemu, szyderczo ale ciepło wierzył w takie ponowne przyjście wszystkiego, co było. Apokatastasis, czyli po grecku przywrócenie. Powrócimy po śmierci, pisał, nie jako abstrakcyjne anielskie byty, tylko konkretnie. Zstąpimy pomiędzy rzeczy i postaci zapamiętane, masywne, żywe. Te z naszego życia. Inaczej niż poeta, nie tęsknię za tym, aby faktycznie odzyskać misie i samochodziki z dzieciństwa (chociaż z Dziadkiem Sz. chętnie bym porozmawiał o jego ucieczce przed NKWD z Augustowa do Łeby i życiu przez trzy lata pod zmyślonym nazwiskiem). Nie potrzebuję już tych rzeczy, ale chcę ocalić ich, bo ja wiem — znaczenie? A do tego wystarczy mi napisana książka, scenka, na której wszystkie rzeczy i wszyscy ludzie z tamtego czasu wystąpią jeszcze raz, jak w przedszkolnej piosence. Bal w przedszkolu dzisiaj / wyszły z szafki misie / i proszą laleczki / do miłej poleczki… Proszę – jednak to wszystko wcale nie zniknęło. Czasami powraca, noc w noc. Jednak można powrócić.
A za oknami śnieżny tuman wiruje wokół latarni.
Środa, 20 lutego. 2013. Hmm.
Jadę zaśnieżoną, a jakże, dwupasmówką w kierunku Płońska i od niechcenia się zastanawiam, dokąd zmierza mój dziennik. Jaki proces, jakie stawanie się ukaże, kiedy będzie gotowy? Może dostanę za niego jakiś medal, albo chociaż prodiż? Nie spodziewam się wielkich zmian w tym 2013 roku – takich, godnych kroniki. Los oczywiście może mnie czymś jeszcze zaskoczyć, ale zasadniczo za dwanaście miesięcy będę trochę starszy, i tyle. Nie zostanę następcą cesarza Bokassy, nie wygram 29 milionów pln w Lotto, nawet stypendium Ministra Kultury nie dostanę. Chociażby dlatego, że nigdy o takie nie występowałem. Czyli nadal droga w nieznane, w kurzawę białą, jak w finale Martwych dusz u Gogola. Dokąd pędzisz, nie trojko z płozami, tylko szajswagenie mój firmowy srebrny? I dokąd pędzi z tobą Polska? Dzisiaj pędzimy na Mazowsze, gdzie na wielu kilometrach kwadratowych dymią, syczą i strzelają płomieniem setki kilometrów rur. Tydzień temu rury w Czechach, a dziś kolejna instalacja obmyślona do spółki przez Szatana i totalitarnych planistów. Czeka mnie kolejne szkolenie z etyki biznesu. Od ubiegłego tygodnia moje poglądy na etykę i biznes nie uległy zmianie. Nadal uważam, że biznes bez etyki to granda trawiąca sumienie jak kwas. (Ale etyka to nie sentymenty i chęć czynienia wyłącznie dobra, tylko uważność i kierowanie się wartościami w pospolitym znaczeniu; jeśli czegoś, w mojej opinii, nie warto robić, nie chcę tego robić, niezależnie od pieniędzy, jakie za tym idą). Ale „etyczny biznes” którego uczą rozmaici guru, te wszystkie gatunki kawy, przy których hodowli nie rąbano dżungli i nie wtykano małym murzynkom kałachów w ich gorące małe dłonie – to najczęściej nieetyczna jak słonia nos, pospolita ściema. Plasterek na bolące sumienia zbydlęciałych, biernych konsumentów i funkcjonariuszy smutnych systemów.
Oho, zajarałem się. Podenerwowałem, podniosłem głos. Ale to jeszcze nie złość, może tylko wzruszenie ramion. To będzie mój wykład z etyki. Nie urodziłem się wczoraj. Na dworcach zawsze kradną (jak pouczał dzielny wojak Szwejk). Nawet na bankiecie u ministra trzeba uważać na portfel. I lepiej nie pracować ze złodziejami, bo koniec końców można beknąć zamiast nich. Ale nie wolno milczeć, ani dbać o święty spokój, bo jeżeli dla świętego spokoju zamkniemy się w szafie, zagrzebiemy w stercie ciepłych, lekko woniejących szmat, zaraz wpadnie do pokoju jakaś żandarmeria z pałami i wygoni nas z tej szafy na ulicę, albo wręcz każe wsiadać do auta. – Lubi pan jeździć autem, panie Piotrze? Polubi pan. Prosimy do środeczka. No, już! – Od razu to sobie wszystko wyobrażam. A wystarczyło zawczasu nie milczeć. Wybory etycznie nie są takie skomplikowane. Bywają wręcz prostackie, jak u Conrada w Lordzie Jimie: wsiadać do jedynej szalupy, czy zostać na przechylonym pokładzie, pełnym spanikowanych ciemnoskórych pasażerów? Jeżeli zapytanym jest kapitan statku, to co on do cholery robi sam w szalupie? Albo M., którego oglądałem wczoraj wieczorem na zdjęciach z ekskluzywnej szkoły etyki biznesu. Ten sam M., który kiedyś z dwójką kumpli założył firmę, a kiedy nowy właściciel wbrew umowie zaproponował ich trójce groszaki za pozostałe udziały, owszem, wziął te groszaki. Wskoczył do szalupy. Dwaj pozostali kumple-założyciele unieśli się chłopackim honorem i groszaków nie wzięli, tylko po trzech latach batalii sądowych i biznesowego westernu, wydębili należne im nie sześć, ale dwieście milionów. Dwieście. Wszyscy trzej byli przed trzydziestką. Jak Lord Jim. Jest w tym jakaś lekcja i naprawdę po cichu marzę, aby napisać o tamtej sytuacji książkę. Thriller biznesowy. Z elementami etyki. Ale to M., nie pozostali dwaj, bryluje dzisiaj na eventach i szerzy zasady zdrowego biznesu. Z tym, że ci dwaj od chłopackiego, podwórkowego honoru nauczyli mnie o biznesie więcej niż ich kolega realista M.
Znowu się zdenerwowałem. Ha!
Po pracy, a przed dziwnym spotkaniem, kartkowałem w księgarni książkę, którą napisał Mariusz. Też miałem ofertę, żeby ją napisać, ale Mariusz zrobił to lepiej. Thriller biznesowy. Teraz już w normalnym wydaniu i po solidnej obróbce redakcyjnej. Dlaczego lepiej, że go napisał Mariusz, nie ja? Bo Mariusz to dziennikarz, więc nie boi się klisz, schematów, zdań typu: „– I tak się was nie boję – wzruszył ramionami Siwy.” Stoję w empiku, gładzę okładkę, kartkuję gruby gazetowy papier, a w myślach obracam pytanie: czy mój przyszły thriller biznesowy też ma szansę być takim prawdziwkiem, czy też przekombinuję go, poubieram w ironie i odniesienia, stępię jego toporne ostrze? Obawiam się, że postmodernizm we mnie zwycięży i zamąci krainę czarno-białych kategorii, blat przystępnego opisu. A bez tego, cóż tu marzyć o pisaniu bestsellerów? Wniosek sam się narzuca: nie komplikuj, kolego Siemion. Pisz jak jest. Ten dziennik niech będzie wprawką.
W „prawdziwym życiu” przeważnie jednak nie wiadomo, jak jest. Na przykład podczas tego dziwnego spotkania dziś wieczorem. Jem szyjki rakowe w fikuśnym lokalu, a mój lokalny rozmówca czegoś ode mnie chce. Bada mnie pytaniami. Wjeżdża w tematy zastępcze, tyle że po chwili już nie wiadomo, gdzie jest clou, a gdzie pseudo-temat i zasłona dymna. Wiem, kim rozmówca jest, ale w istocie wcale tego nie wiem. A on błyskawicznie zmienia kolejne kapelusze. Szyjki rakowe wyśmienite, podobnie jak kaczuszka, ale podano je trochę zbyt na bogato, w sosie przesadnie słodko-pikantnym. Rozmawiamy o biznesie, rozmawiamy o życiu, rozmawiamy o przyszłości, ale co chwila łapię się na tym, że nie wiem, o czym rozmawiamy. Być może jestem nagabywany, ale do czego? Mogę też być nagrywany. Nie szkodzi, dla spokoju serca warto założyć, że każda taka rozmowa trafia na czyjąś taśmę. To się nazywało w Panu Tadeuszu dyplomatyka i łowy. Po półtorej godzinie rozstajemy się serdecznie. Wygląda na to, że nic nie ustaliliśmy. Na pewno wymieniliśmy poglądy, tylko czyje? Bo i ja nie byłem zupełnie otwarty i szczery w tej rozmowie. Ale może coś z niej wyniknie. Jakiś biznes, czyjeś decyzje. Niedookreślone. I teraz pisz tu, człowieku, thriller biznesowy! Dynamiczne, płaskie, wartkie relacje („— Rozpierdolimy was, jak się nie zgodzicie na nasze warunki! – Jeszcze zobaczymy, kto kogo, przyjacielu!”) mogą pisać wyłącznie autorzy, którzy nigdy w życiu nie uczestniczyli w kuluarowych rokowaniach, wielowarstwowych jak wiedeński tort. (Ach, Wiedeń, jedna z europejskich stolic wywiadu i mafii). A gdybym spróbował oddać w prozie złożoność i subtelność tego biznesu, zawsze do tego sąsiadującą z prostactwem i brutalnymi decyzjami, transparentami strajkowymi, płaczem wdów i kalumniami w mediach… Moja relacja, pełna niedocieczonych wątków i niejasności, nie byłaby zapewne wiarygodna. Byłaby nieprawdziwa, bo nie zmyślona. I chociaż nie zazdroszczę Mariuszowi jego thrillera, trochę mu zazdroszczę umysłu nie zaśmieconego nieprzejrzystością rzeczy. Umysłu bez wątpliwości.
Czwartek, 21 lutego
Czwartek jak czwartek.
Piątek, 22 lutego.
Nareszcie mam trochę czasu na marzenia. Nie mrzonki, tylko właśnie marzenia. W filozofii się to nazywa teleologia. Od greckiego telos. Myślenie o celach. Ale nie inżynierskie, realizacyjne, konkretne, bo rzecz nie w skręcaniu ze sobą kolejnej plątaniny rur. Chodzi o to, by wymyśleć dla siebie wartościowy cel w oderwaniu od konkretu. W pustce. Rury i reszta majdanu przyjdą później. Marzenia to wolna przestrzeń w umyśle. Marzenia to energia. Bez marzeń kręcimy się po tym samym okręgu. Praca, dom, łóżko. A ja marzę dzisiaj o pewnej podróży. Znajomi właśnie wyruszyli do Azji, na pół roku, oglądają sobie teraz widoki jak z pocztówek (kangury, czerwona skała jak krowi placek, zębata opera w Sidney) i wywieszają własne wersje w sieci. Ja bym chciał inaczej. Chciałbym spiąć ze sobą dwa miasta, które mnie – każde z osobna – w swoim czasie zauroczyły. Pierwsze z nich, to Istanbuł, który opiszę innym razem. Znad Bosforu może udałoby mi się wyruszyć na wschód, przez Kaukaz i środkową Azję, a potem przesmykiem pomiędzy Gobi i pustaciami Tybetu dotrzeć do wielkiej, czarnej bramy w Xian. Do bramy Chin. Wspominałem, że byłem już w tym Xian w 2008 roku, chodziłem uliczkami, gdzie przyprawami handlują muzułmańscy koczownicy chińscy, wyobrażając sobie, jak na placach u stóp murów miasta formują się kolejne karawany wielbłądzie. Do Wenecji. Czy dałoby się przejechać taką trasę dzisiaj? Nie żadnym pikusiowym land-roverem (nie bądźmy dziećmi), ale pociągiem, autobusem, przypadkową ciężarówką? Na pewno tak. Chiny, Kazachstan, Iran, Turcja. Afganistan? Rosja? Pustynie, spanie na karimacie, miejscowe jedzenie z robakami, ciepła cola i kumys. A na końcu podróży, chińskie pierogi i jedyny McDonald’s w Xian. Źle? Nareszcie spiąłbym dwa ważne punkty doświadczenia. Co więcej, pójdę śladami milionów, którzy kursowali jedwabnym szlakiem przez dwa i pół tysiąclecia. Grecy, Rzymianie, nawet mnich Benedykt Polak. Nasi. Nawet nie jestem specjalnie ciekaw pustyń i oaz po drodze, ani pograniczników, ani bazarów w kolejnych pylnych miastach. Chcę dotrzeć do czarnej bramy Xian z innej strony niż poprzednim razem. W ten sposób upewnię się, że ziemia jest okrągła, że samolotowa podróż z 2008 roku nie była mirażem, i że… Co najważniejsze… Że zwyczajnie — wróciłem. Może nie do domu, ale do siebie. Tylko, że z zupełnie innej strony.
Do Europy wracać mogę później południowym szlakiem, wzdłuż Himalajów, ale wcale się przy tym nie upieram. Nie ciągną mnie Indie i tropiki. Wolę pustynie. Mógłbym wyruszyć do Xian sam, albo ze St., albo z Miśkiem, moim starszym synem. Poznałby, co to prawdziwy backpacking, nie drinki-parasoleczki i Goa z Ibizą. Wyruszyć mógłbym z Wrocławia, gdzie jest ulica Benedykta Polaka, albo z Tarnowa – jadąc ku wschodowi, pierwszego miasta w Polsce, gdzie czuje się już trochę południe, Bałkany, Orient. Potem przez Rumunię, mijając w Siedmiogrodzie ostatnie szańce gotyckiej cywilizacji, przez pustacie Bułgarii, do Carogrodu. Parę dni w Stambule, który przez te kolejne pobyty stał się trochę jak dom, stancja u śniadego wujostwa. A później Anatolia, Irak. Potem Persja. Zawsze na wschód, i coraz bliżej Xian.
To pod Xian odkopano w 1974 roku terakotową armię. Na razie ponad dwa z ośmiu tysięcy glinianych postaci naturalnej wielkości, z glinianą bronią i w glinianym rynsztunku. Byłem w halach, gdzie mrowią się ich szare szeregi. Żołnierze, rydwany, konie z wypalanej niebieskiej gliny. Kilka kilometrów dalej jest góra-kurhan, kryjąca grobowiec właściciela armii, cesarza Dżi-Szi-Siang. Nie rozkopano go jeszcze. Podczas wcześniejszych wykopalisk po odsłonięciu każdej terakotowej figury żołnierza w ciągu kilku minut ulatniała się barwna farba sprzed tysiącleci. Ciało cesarza Dżi-Szi spoczywa podobno na łodzi zakotwiczonej pośrodku jeziorka z rtęci. Grobowiec kopało 700 tysięcy Chińczyków, idąc w głąb ziemi przez trzy warstwy wodonośne. Rtęć naśladowała sto rzek Cesarstwa. Nad łodzią widniały na sklepieniu grobowca wizerunki gwiazdozbiorów, a oświetlały katakumby kaganki, w których palił się tłuszcz z rybo-ludzi. Wszystkie te skarby wciąż czekają na mnie pod Xian.
Cesarz Dżi-Szi nie oszukał śmierci. Próbował ją omamić sztuczkami, hieroglifami, glinianymi i rtęciowymi replikami życia. Te zabawki, choć same nie są wieczne, przetrwały go. Na drugim krańcu Szlaku Jedwabnego stoi nad Wolim Brodem (jak się tłumaczy słowo „Bosfor”, i słowo „Oxford” też) inny znamienny kurhan: Święta Zofia, która w sylwetce i nastroju jest jak monstrualny wygasły reaktor z gliny. Mozaiki w gigantycznej hali oślepiono, miejscowi pozasłaniali je tynkiem i zielonymi tarczami, na których widnieją wersety z Koranu. Świątynne skarby zrabowano dziesiątki razy. Niczego to nie zmienia. Św. Zofia to nadal gigantyczna maszyneria zbawienia. Bardzo jednak, krańcowo różna w zamyśle od kurhanu cesarza z Xian. Cesarską metodą na nieśmiertelność było powielić to, co doczesne, uczynić jego doskonałą replikę z trwalszego materiału niż ciało, krew, woda. Ale takiego materiału nie ma. Nawet rtęć utlenia się i paruje. Lustra matowieją z czasem, kruszy się glina. W bazylice nad Bosforem z pomostu na górnym poziomie widać ocalałą mozaikę ze śniadym Chrystusem, który uważnie patrzy i podnosi znacząco palec. Mozaika przedstawia Słowo, logos. Czyli – zasadę. A ta jest prosta, inaczej niż wielopiętrowe zaklęcia cesarza Chin. Brzmi: można, i być może trzeba, odrzucić ziemski majdan, kurz i rekwizyty – nawet to ciało – bo umierając wraca się do Światła, a ono nie ma postaci ni formy, ani też nie podlega ograniczeniom czasu i przestrzeni. Wstąpcie do glinianego reaktora, a sami się przekonacie. Byłem na dnie Św. Zofii, to wiem.
Jest jeszcze trzecia droga żyjącego umysłu, poza wzorcami z Carogrodu i z Xian. To droga Pustki. Nie będę dziś tu o niej pisał. Powiem tylko, że jest ona mniej więcej zgodna z pustynnym, kamienistym szlakiem pomiędzy miastami na obu krańcach Szlaku. Jako symbole, zarówno Xian jak i Konstantynopol/Carogród/Stambuł to próby stworzenia skomplikowanego porządku, zawiłej estetyki, splotu wszystkiego ze wszystkim. Labirynty. Można się w nich zagubić, można pobłądzić, można całe życie nie wychylić nosa z ich bezpiecznej tajni. Twierdzić, że coś jest X, bo nie jest Y, albo twierdzić, że X i Y znajdują harmonijne połączenie w kategorii Z. Ale idąc dalej w pustkę, to wszystko trzeba odrzucić, wyjść poza kategorie, stanąć na pustynnej drodze, pod rozgwieżdżonym, bezludnym nocnym niebem i powiedzieć: oto szlak przez nicość. Zawiera on w sobie i Xian, i Istanbuł, i wszystko pomiędzy, mimo, że reprezentuje on niemal doskonała pustkę. O której śnię coraz częściej.
Dobra, koniec marzeń, panowie — jak pouczał Polaków inny cesarz, Bonaparte. Zanim wyruszę Jedwabnym Szlakiem do Xian, muszę jeszcze skończyć ten dziennik. Poprawić sprawozdania zarządów dwóch spółek, mających budować kiść wielkich wiatraków na wyspie pośrodku Bałtyku. (O ile do tego kiedykolwiek dojdzie, bo projekt na razie jest w sferze pierwszych zezwoleń, a głównie rojeń i marzeń). Muszę wrócić wcześniej do domu, znaleźć szorty i rakietę do squasha. Obetrzeć rakietę z kurzu, bo nie stawałem na korcie od roku. Przejrzeć w sieci znaczenie terminów medycznych, oznaczających substancje, których nadmiar laborantka znalazła w mojej krwi. Spróbować nie przejmować się implikacjami, popatrzeć w rtęciową taflę lustra. Twarz w lustrze: na ile jest moja, na ile jest własnością innych ludzi, na ile jeszcze jest złudzeniem, chwilowym majakiem? I jeśli zapiszę wahanie płynące z takich pytań, czy dzięki temu ta odbita twarz będzie istnieć odrobinę dłużej?
Piotr Siemion (1961 ) prozaik, tłumacz, z zawodu prawnik.
Felietonista pisma brulion i tygodnika Ozon, tłumacz literatury amerykańskiej (m.in. powieści Thomasa Pynchona „49 idzie pod młotek” (1990, nagroda „Literatury na Świecie”), „Sumy wszystkich strachów” Clancy’ego, „Grendela” Gardnera). Ukończył . anglistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Do roku 2000 przebywał za granicą (USA i Kanada). Absolwent wydziału prawa Uniwersytetu Columbia. W latach 1997-2003 prawnik w kancelarii Weil, Gotshal & Manges w Nowym Jorku i Warszawie. Od 2006 roku do 2008 roku menedżer w jednej z największych polskich grup przemysłowych. Autor powieści „Niskie łąki” (2000) i „Finimondo” (2004).