Maciej Robert o zastanawiającej roli pływalni w powieściach: nominowanej do finału tegorocznej edycji „Angelusa” „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” Pavola Rankova, ” Lwiątku”, laureata „Angelusa” z roku 2009 Josefa Škvoreckego oraz „Szkole na granicy” Gézy Ottlika
Różne bywają przypadki w literaturze, ale niech ktoś spróbuje wytłumaczyć coś takiego jak poniższa koincydencja (czy na pewno koincydencja?). Trzy powieści. Autorzy – Węgier, Czech i Słowak. Czyli, patrząc geograficznie, przedstawiciele krajów, których terytoria znajdują się w obszarze Kotliny Pannońskiej, zwanej także Basenem Karpackim. Nie jest to informacja bezzasadna, zwłaszcza w kontekście zastanawiających otwarć tych trzech powieści. Zapraszamy zatem na basen, czy raczej – na pływalnię.
Numer 1. Géza Ottlik „Szkoła na granicy”. Powieść, której pierwszy rozdział (a raczej pierwszy podrozdział pierwszego rozdziału) nosi tytuł „Szeredy na pływalni w 1957 roku”, zaś pierwsze zdanie wygląda następująco: „Staliśmy właśnie na tarasie pływalni Lukács, oparci o kamienną balustradę, i patrzyliśmy na tłum opalających się cywilów, kiedy Dani Szeredy bąknął coś pod nosem”.
Numer 2. Josef Škvorecký, „Lwiątko”. Tytuł rozdziału pierwszego: „Pływalnia”. Pierwsze zdanie: „ – O tam, to ona! Ta w niebieskojasnym kostiumie – powiedział Wacek”.
I numer 3. Pavel Rankov, „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)”. W tytule pierwszego rozdziału zaskakujący brak wzmianki o pływalni (tytuł „1938”, kolejne rozdziały to kolejne lata, aż do 1968), ale Rankov z nawiązką nadrobi to niedopatrzenie, o czym za chwilę. Pierwsze zdanie już to zapowiada: „Pod koniec lat trzydziestych XX wieku zaledwie kilka małych miast w Republice Czechosłowackiej mogło pochwalić się własnym kąpieliskiem”.
Trzy powieści, trzy środkowoeuropejskie pływalnie. Z których najbardziej znana to oczywiście Lukács, gdzie od czasu do czasu spotkać można także Krzysztofa Vargę: „Zwiedziłem wszystkie budapeszteńskie kąpieliska, odwiedzałem je metodycznie i jednocześnie zaciekle, teraz już, jak przystało na bywalca, bywam głównie w Lukácsu” („Czardasz z mangalicą”, Czarne, Wołowiec 2014). O pływalni z „Lwiątka”, poza tym, że praska, nie wiemy nic. Ta anonimowość jednak może być znacząca, o czym również za chwilę. No i pływalnia w Levicach, przedwojenna duma czechosłowackiego (potem przez kilka lat węgierskiego, później znów czechosłowackiego, a obecnie słowackiego) miasteczka, która – pod nazwą Aqua Garden Levice – istnieje do dzisiaj, choć w nieco innym kształcie. I właśnie pływalnia levicka, choć prowincjonalna i najskromniejsza, wybija się spośród tych trzech powieści na plan pierwszy, prześcigając literacko pływalnie ze „Szkoły na granicy” i z „Lwiątka”. O ile bowiem Ottlik i Škvorecký rozpoczynają akcję powieści na pływalniach, to potem już na nie raczej nie wracają. Dla Rankova natomiast pływalnia w Levicach, na którą główni bohaterowie powracają w kolejnych latach, urasta do rangi literackiego mikrokosmosu i staje się poniekąd metaforą trudnego środkowoeuropejskiego losu. Zanim jednak przejdziemy do uniwersaliów, popluszczmy się jeszcze trochę we wszystkich trzech basenach, pobuszujmy po ich literackich opisach, bo warto.
Choćby dlatego, że oto trzej świetni autorzy wpadają na podobny, bardzo podobny pomysł, by akcja powieści wystartowała na pływalni, by tam właśnie przedstawić czytelnikowi bohaterów, by tam zadzierzgnęły się pierwsze znajomości i wybuchły pierwsze konflikty. A wśród bohaterów sami przedstawiciele świata męskiego; kobiety, jeśli do tego grona dołączą, to jako męska zdobycz. Bo czymże może zajmować się na pływalni mężczyzna, niezależnie od tego, czy jest uczniakiem czy statecznym urzędnikiem? Najpierw zachłanną obserwacją roznegliżowanych ciał kobiecych, a potem walką z innymi samcami, by te ciała ujarzmić. Napisałem „ciał kobiecych”? Mały błąd. U Ottlika ta heteronormatywność jest leciutko rozmyta: „Gapiliśmy się na ładne nagie brzuchy. Najchętniej na brzuchy dziewcząt”. U pozostałej dwójki wszystko jest jednak jasne – obiektem fascynacji są wyłącznie kobiety. „I ja wpatrywałem się w nadchodzącą dziewczynę. Jej kostium był rzeczywiście skąpy. Zakrywał zaledwie sutki piersi i łono. Szła po murawie w naszą stronę, w jednej ręce niosła biały ręcznik kąpielowy, w drugiej torbę z napisem „Scandinavian Airways”, a jej oczy ukryte były za okularami odblaskowymi. Miała lśniące czarne włosy, obcięte krótko, po chłopięcemu. Była smukła i bardzo piękna. Szła dumnie, nikogo nie dostrzegając” („Lwiątko”). U Rankova młodociani bohaterowie, w liczbie trzech, „rozkoszowali się wolnym popołudniem pierwszego dnia roku szkolnego, kiedy to jeszcze nie mieli do odrobienia zadań domowych, i podziwiali koleżankę z klasy, Marię Belajovą. Drobna piękność siedziała z rodzicami i młodszym bratem Jurajem niedaleko nich. Dziewczyna zwykle nosiła włosy związane w potężny warkocz przypominający koński ogon, ale teraz suszyła rozpuszczone gęste pasma”. Ponieważ chętnych do zdobycia pięknej kobiety jest zawsze więcej niż norma przewiduje, dostęp do ewentualnej możliwości flirtu trzeba sobie wywalczyć. A jak to zrobić na basenie? Strojąc się w piórka pływaka doskonałego. Problem w tym, że nieraz ta wodna fanfaronada przybiera nieoczekiwany obrót. Mamy zatem do czynienia – i u Škvoreckiego, i u Rankova – z obowiązkowym schematem przebiegu akcji, w którym jeden z basenowych absztyfikantów w niesławie zakończy swoje popisy, dając innym możliwość wysforowania się na czoło. Przypadek? Nie ma w tym chyba żadnego przypadku. Mężczyźni na basenie – jeśli tylko nie przyszli z kobietą – od razu się za kobietami rozglądają. Samczy instynkt. A jeśli starczy im odwagi, próbują czegoś więcej. Jeśli dwóch bohaterów „Szkoły na granicy” nie próbuje jednak czegoś więcej, to tylko dlatego, że pisarz ma wobec nich chwilowo inne plany.
A co z czasem akcji? Czy został wybrany przypadkowo? Spójrzmy na daty. Akcja powieści Rankova rozpoczyna się w 1938 roku (i trwa do 1968 – wybór tego akurat trzydziestolecia jest bardziej niż znamienny). U Ottlika mamy rok 1957 (w basenowym preludium, potem cofamy się do lat dwudziestych i czterdziestych XX wieku). „Lwiątko” Škvoreckiego – lata sześćdziesiąte, przy czym data powstania powieści to rok 1969, co też nie pozostaje bez znaczenia. Mamy więc do czynienia z momentami przełomowymi historycznie. Tuż przed (u Rankova kilkanaście dni przed zwołaniem tragicznego w skutkach dla Czechosłowacji układu monachijskiego) lub tuż po (rok po powstaniu węgierskim u Ottlika). A zatem panuje atmosfera rozluźnienia. Albo nie ma się jeszcze czym martwić, albo nie ma już się czym przejmować – idziemy popływać i pogapić się na dziewczyny. Tym bardziej, że pogoda świetna: „Pierwszy września 1938 roku był słonecznym dniem, zatem niemal wszyscy znajdowali się na kąpielisku” (Rankov); „Rzeczywiście, ten lipcowy dzień 1957 roku był niezwykle upalny” (Ottlik). Nie ma powodu, by zaprzątać sobie myśli czymś złym. Bawimy się, cieszymy.
„Niezliczona chmara rodaków prażyła się w słońcu, okupując wszystkie trzy tarasy pływalni; leżaki i ławki były zajęte do ostatniego miejsca. Nie czułem nawet obrzydzenia do tego tłumu. Staruchy w kąpielówkach oraz młodzi ludzie nie denerwowali się, wręcz przeciwnie, bardzo grzecznie czekali na swoją kolejkę pod prysznicem. Wszyscy byliśmy pełni wzajemnej życzliwości. Ba, nawet miłości, które to uczucie maskowaliśmy wyszukaną uprzejmością”. U Ottlika jest to radość z życia, z tego, że udało się przetrwać. Najpierw w tytułowej szkole na granicy, gdzie kształci się 10-letnich chłopców na kadetów armii Horthyego, później – w czasie wojny – w sojuszniczej armii Hitlera, a wreszcie w 1956 roku podczas zamieszek towarzyszącym zdławieniu węgierskiej rewolucji. U Škvoreckiego ciężar historyczny jest znacznie mniejszy, co zresztą jest wprost proporcjonalne do ciężaru gatunkowego tej, było nie było, kryminalnej powieści popularnej (choć – jak to u Škvoreckiego – napisanej tak, że dech zapiera). Bohaterowie „Lwiątka” idą na basen nie po to, by cieszyć się, że uszli z życiem, ale po to, by odreagować urzędniczą młóckę w wydawnictwie zajmującym się krzewieniem socjalistycznej literatury. O kiepskim losie ówczesnych artystów oraz o metodach ideologicznej indoktrynacji Škvorecký pisze już po Praskiej Wiośnie, kiedy tamta miniona rzeczywistość nagle okazuje się mimo wszystko dość liberalna (o czym może świadczyć fakt, że to właśnie w 1969 roku Škvorecký wyemigrował – najpierw do USA, a potem do Kanady). No i Rankov. Na początku jego powieści sytuacja jest odwrotna – bawiący na pływalni bohaterowie cieszą się (nie do końca nieświadomie) ostatnimi dniami normalności. W następnych latach normalnie już nie będzie. Nie tylko w małych Levicach, ale w całej Europie Środkowej.
I oto pojawia się pytanie kardynalne. Dlaczego akurat pływalnię trzej środkowoeuropejscy autorzy wybrali na miejsce, które najpełniej ma pokazać zakręty historii? Odpowiedź (czysto hipotetyczna) – bo pływalnia daje pełen przekrój społeczny. W wodzie jak w soczewce widać cały naród. Widać nagą prawdę. W samych kąpielówkach lub w kostiumie bohaterowie obdarci są z ról społecznych, stają się anonimowi i zunifikowani. Powieść Rankova najdobitniej uwidacznia, że pływalnia jest jednym z niewielu, jeśli nie jedynym miejscem, gdzie spotkać się mogą obywatele wszelkich stanów, narodowości i wyznań: „Niemal wszyscy znajdowali się na kąpielisku. Dorośli z dziećmi i bez dzieci, młodzież i starcy, mieszkańcy Levic i ludzie z okolicznych wsi, Węgrzy, Słowacy, Czesi, Żydzi, Cyganie, rodzina Niemca Barthla i Bułgara Rankova. Byli tu demokraci, liberałowie, konserwatyści, monarchiści, socjaliści, nacjonaliści, komuniści i faszyści. Tylko anarchista Varga przebywał w Hiszpanii”. W następnych sezonach pływackich ten zestaw ulegnie znacznym zmianom. Zdaje się zatem, że pozornie przypadkowa powtarzalność motywu pływalni w literaturze środkowoeuropejskiej ma swój głębszy sens. Pływalnia – jednocząca społecznie bohaterów i uwypuklająca kapryśność historii – staje się wymowną metaforą (choć w wypadku Ottlika obecność Lukácsa w początkowej scenie powieści może być czymś naturalnym, biorąc pod uwagę niezwykłą popularność basenów i łaźni wśród Węgrów).
Ale skoro padły słowa „sezon pływacki”, warto zauważyć jeszcze jeden przypadek (jeśli to przypadek). Otóż punkt wyjściowy opublikowanej w 2008 roku powieści Rankova (opisać historię pewnego miejsca poprzez ukazanie – rok po roku – wydarzeń związanych z lokalnym basenem) do złudzenia przypomina schemat fabularny dokumentu słowackiego reżysera Petera Kerekesa „66 sezonów” (z tym, że u Rankova sezonów jest mniej). Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Rankov zapożyczył się u Kerekesa, choć opis filmu idealnie pasuje do powieści (przy założeniu, że Koszyce zastępujemy Levicami): „Długometrażowy dokumentalny debiut Kerekesa przedstawia historię Europy Środkowej na przykładzie metaforyczno-metonimicznego modelu świata w miniaturze – koszyckiej pływalni publicznej, „w której kąpała się historia” i która staje się miejscem ożywania historii pierwszego wspólnego państwa Czechów i Słowaków, Państwa Słowackiego (choć Koszyce od 1938 r. należały do Węgier Horthyego), deportacji Żydów osiadłych w międzywojennej Czechosłowacji, powojennej nacjonalizacji prywatnych przedsiębiorstw i budowania nowego ustroju, odwilży lat sześćdziesiątych, okupacji w 1968 roku, normalizacji itd.” (tutaj jednak mała różnica – Rankov w swojej powieści nie objął okresu normalizacji, zamykając fabułę na 1968 roku). Czy Rankov widział film Kerekesa z 2003 roku? Bardzo możliwe – wszak to najwybitniejszy obecnie dokumentalista słowacki. Czy się nim inspirował? Wyszukiwarka internetowa, gdy wpisać do niej „Rankov+Kerekes”, pokazuje jedynie linki do nagrody banku Tatra, którą w 2009 roku w dziedzinie kultury otrzymali między innymi Pavol Rankov za powieść „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” oraz Peter Kerekes za film „Kucharze historii”. Warto dodać, że w wersji oryginalnej film Kerekesa nosi tytuł „Jak się gotuje historia”. W powieści Rankova historia kąpie się w basenie (jak w debiucie dokumentalnym Rankova). Koło się zamyka.
W ogóle cały rejon środkowej Europy jawi się jako jeden wielki basen (Karpacki), w którym obok spokojnie pływających Węgrów, Słowaków czy Czechów kąpie się także historia. A nad wszystkim czuwa łaziebny z „Gulaszu z turula” Krzysztofa Vargi: „Życie dla niego jest jak woda w termach: zdrowa, ale jak się za długo posiedzi, to może zaszkodzić na serce; przyjemna, ale jednak trochę śmierdzi; przychodzi się tu codziennie i moczy w tej wodzie dla zdrowia, ale w pewnym momencie przestaje się przychodzić, bo się umiera”.
Maciej Robert
Géza Ottlik „Szkoła na granicy”, tłum. Tadeusz Olszański, W.A.B., Warszawa 2014
Pavol Rankov „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)”, tłum. Tomasz Grabiński, Słowackie Klimaty, Wrocław 2013
Josef Škvorecký „Lwiątko”, tłum. Emilia Witwicka, PIW, Warszawa 1992
Krzysztof Varga „Gulasz z turula”, Czarne, Wołowiec 2009
Krzysztof Varga „Czardasz z mangalicą”, Czarne, Wołowiec 2014