Warto patrzeć w głąb

Z Ołeksandrem Irwaneciem, autorem nominowanej do finału „Angelusa” powieści „Choroba Libenkrafta”, rozmawia Maciej Robert

 

W pańskiej – także nominowanej kilka lat temu do „Angelusa” – powieści „Riwne/Rowno” tytułowe miasto podzielone jest murem na dwie zantagonizowane części. W „Chorobie Libenkrafta” mieszkańcy miasta dzielą się na zdrowych i zarażonych tajemniczą chorobą. Symbolika podziału wydaje się być dla pana wyjątkowa ważna i nośna znaczeniowo. Czy należy ją rozpatrywać wyłącznie w kontekście ukraińskim?

Wszyscy żyjemy w podzielonym świecie, ale na przestrzeni postsowieckiej ten podział jest o wiele bardziej wyraźny, jaśniejszy. Normalni obywatele, elity i żebracy inni są we Lwowie, a inni w Krakowie i Wiedniu. W Wiedniu żebracy siedzą na ulicach z telefonami komórkowymi, które dają im władze miejskie. Podział ten może wynikać z różnych czynników, ale on istnieje. Ludzie są różni, jednak w życiu codziennym nie ma między nimi agresji. Do czasu, gdy nie nastąpi coś niezwykłego, gdy ktoś nie wyda rozkazu. Jeśli zaś chodzi o „kontekst ukraiński”, to mogę nawet nie odpowiadać. Ostatnie dziesięć miesięcy w moim kraju pokazały wszystko w bardzo wyraźny sposób.

„Choroba Libenkrafta” jawi się jako dystopia bądź antyutopia, w której rzeczywistość poddana jest ideologicznemu nadzorowi podobnemu do dyktatu władzy komunistycznej. Czy mamy ten alternatywny świat, w którym podstawowe teksty kultury (tutaj reprezentowane przez klasyczne sztuki teatralne) są wycofywane z kanonu, a na ich miejscu pojawiają się prorządowe agitki, postrzegać jako ostrzeżenie przed powrotem czegoś na kształt socrealizmu?

Oczywiście. To właśnie także miałem na myśli. Chociaż ludzkość również w tak zwanych krajach rozwiniętych też ma skłonność zapominania klasyki, prymityzowania idei, będących jej podstawą. W niektórych krajach dzieci w szkołach czytają „Romeo i Julię”, czy też „Fausta” z komiksów. Leonardo di Caprio, człowiek młody, współczesny, nie ustępuje popularnością Leonardo da Vinci. Dla młodzieży Leonardo to bohater z „Wojowniczych Żółwi Ninja”. Realizm socjalistyczny – rzecz jasna – nie powróci, ale ludzie w swej większości stają się coraz bardziej ubodzy duchem. I jest to tendencja ogólna.

Przerażające jest w pańskiej powieści to, jak łatwo ludzi tłamszeni przez system potrafią wykonywać najbardziej nawet upokarzające polecenia. Dlaczego tak trudno im się zbuntować?

Bunt jest łatwy w grupie, wśród ludzi o podobnych poglądach. Człowiekowi samotnemu trudno wyjść przeciwko ogółowi. Poza tym istnieją różne społeczeństwa. Dziś krwiożercza polityka prezydenta Rosji popierana jest przez 90 proc. obywateli jego kraju. O jakim buncie mówimy? Człowiek w takich warunkach łatwo poddaje się masowej psychozie i zaczyna zachowywać się tak jak reszta. Czyli przeważająca większość.

„Choroba Libenkrafta” przypomina nieco słynny eksperyment Philipa Zimbardo – kiedy dać ludziom odrobinę władzy, stają się zwierzętami. Potwierdza pan tę tezę? W pańskiej powieści bohaterowie bez mrugnięcia okiem szlachtują psy i potrafią skopać na śmierć drugiego człowieka tylko dlatego, że ktoś (rząd? propaganda?) wskazuje ich palcem jako potencjalnych nosicieli choroby.

Władza bez wątpienia zmienia osobowość i zwiększa przekonanie co do własnej nieomylności. Niedawno w Doniecku kobieta, która była podejrzewana o sympatie proukraińskie, została przywiązana do słupa (dosłownie!) i była maltretowana. Wystarczy włączyć telewizor, obejrzeć wiadomości. Na pewno zobaczymy tam kilka informacji o nieuzasadnionej przemocy, zabójstwie, porwaniu, torturach. W swojej powieści starałem się opisać strach, który wypełnia człowieka, paraliżuje go i zmusza do robienia straszliwych rzeczy. Strach – pomnożony przez świadomość własnej nieomylności, wzmocniony dodatkowo władzą czy siłą – jest przyczyną większości aktów przemocy.

Symboliczną rolę w powieści odgrywa sztuka Sofoklesa „Król Edyp” Jej bohater oślepił się, gdy dowiedział się, jakie popełnił czyny. W „Chorobie Libenkrafta” jeden z bohaterów okalecza się (na wzór Edypa) tylko dlatego, żeby coś ukryć. Czyżby normy moralne aż tak się zmieniły?

Edyp ma świadomość tego, co uczynił i wykłuwa sobie oczy. Prorok Tejrezjasz, który obwieścił mu, że zabije swego ojca i ożeni się z matką, także był ślepy. Oślepili go bogowie, ale dostał za to swój „wzrok wewnętrzny”, dar przewidywania. Stary aktor ukrywa w taki sposób czerwone plamki, które pojawiły mu się na oczach. Udaje, że rani sobie powieki i te rany zalewane zostają  później jodyną i zabandażowane; aktor ukrywa, że on także jest zarażony. Wzrok realny i wzrok wewnętrzny – to właśnie zainteresowało mnie przy pracy nad tą powieścią. Starałem się opisać, jak w człowieku rodzi się ów wzrok wewnętrzny.

Igor, główny bohater „Choroby Libenkrafta”, jest aktorem. Ecirwan, bohater „Riwne/Rowno”, jest pisarzem (Ecirwan to anagram pańskiego nazwiska, ale też nazwisko zbliżone do francuskiego wyrazu ecrivian – pisarz). Czy ludzie sztuki mają do wypełnienia jakąś misję? A może widzą więcej? Igor doświadcza tego, zapadając na tajemniczą chorobę.

Twórca powinien widzieć więcej i patrzeć głębiej niż inni. Niektórym się to naprawdę udaje. Utwory, które później określa się jako prorocze, pisane są w mieszanym stanie natchnienia i socjalnego czy też historycznego profetyzmu. Lubię i Orwella, i Zamiatina, i Aldousa Huxleya. Interesuje mnie proza, która opisuje wyimaginowane społeczeństwa i sam próbowałem napisać coś podobnego.

Zastanawiające, że świat „widziany” przez zamknięte oczy jest o wiele bardziej kolorowy od szarej  rzeczywistości. Odpowiada panu taka forma eskapistycznych marzeń?

Nie. Myślę, że świat, jaki widzimy z zamkniętymi oczami, jest tylko bardziej prawdziwy, ale nie powiedziałbym, że jest on bardziej jaskrawy.

Być może na chorobę „innego widzenia” zapadają ci, którym zbrzydł zwyczajny świat? Igor twierdzi przecież, że nic już nie jest takie intensywne jak kiedyś.

Są to rozważania mężczyzny, który pokonał równik życia. Rozważania o utracie smaku, uczuć, ostrości. Ale choroba Libenkrafta – tak, jak ją wymyśliłem i opisałem – dotyka również młodych ludzi. W pierwszej scenie powieści w tramwaju dochodzi do zabójstwa nastoletniego chłopca. Jako autor starałem się opisać świat wewnętrzny głównego bohatera w sposób najbardziej głęboki i dokładny. Igor brzydzi się przemocą do czasu, kiedy w końcu pierwszej części powieści jego samego nie dotyka ta zagadkowa przypadłość.

Zagadkowy jest finał powieści. Nie wiemy, czy wyspa, na którą Igor trafia wraz z innymi zakażonymi, jest więzieniem czy może wybawieniem. Życiem czy śmiercią? Rajem czy piekłem? Jak pan interpretuje tę scenę?

Muszę się przyznać, że w pierwszej wersji powieści, którą następnie zmieniłem, pewne epizody opisane były dokładniej. Chodzi o to, że w końcu pierwszej części Igor idzie spać i umiera. Następnego ranka budzi się, widzi plamki w swoich oczach, ogarnia go przerażenie i ukrywa je pod makijażem; jest aktorem, wie, jak się to robi. Ale to wszystko robi człowiek martwy i wszystkie jego dalsze działania są działaniami trupa. Zabójstwo żony, córki, najlepszego przyjaciela i potencjalnej kochanki to droga człowieka, który zmarł.

No a wyspa, na którą są oni zwożeni, nie jest ani rajem, ani piekłem, lecz Prerugatorio, czyśćcem. Świat się zmienił. Miasto na drugim brzegu rzeki znikło. Nadchodzi nieznana przyszłość.

Czy warto „spoglądać w głąb”? I po co? By odnaleźć ocalającą „moc miłości” (tak można przecież przetłumaczyć nazwisko z tytułu powieści)?

Patrzeć w głąb warto. Parafrazując znane wyrażenie, mogę powiedzieć tak: gdy spoglądasz w głąb, głębia spogląda na ciebie.

 

    Ołeksandr Irwaneć„Choroba Libenkrafta”, przekł. Natalia Bryżko i Natalia Zapór /Biuro Literackie