Krzysztof Siwczyk polemizuje z Kazimierzem Orłosiem
Jakiś czas temu na łamach „Gazety Wyborczej” (02.08.2014) pisarz Kazimierz Orłoś ogłosił niewielki szkic zatytułowany „Najpierw żyj, potem pisz”. Upominał się w nim o literacki realizm, którego siła, językowa wiarygodność i artystyczna godność mają swoje źródło w odpowiednio długim, życiowym doświadczeniu, a nie w gestach epatowania wszelkim człowieczym plugastwem, jakie zamieszkuje w twórczości autorów pokoleniowo młodszych od Orłosia. Rzecz jasna duży stopień uogólnienia, jakim tekst Orłosia epatuje, jest uprawomocniony w zaproponowanej przez niego formie artykułu. Chciałbym na okoliczność poniższej felietonistyki odnieść się do pojęcia realizmu. Otóż nic o realizmie mi nie wiadomo. Podczytywałem i owszem XIX wiecznych mistrzów realizmu. W tym także polskich bohaterów pracy nad światem ze słów. Bo jednak zawsze pisze się jakimiś słowami, które nijak nie chcą w sobie pomieścić tego, co zwykliśmy nazywać rzeczywistością doświadczenia realnego. Być może największe stężenie potworności tego, co realne, zmieściło się w wierszach pisanych przez Paula Celana, ale akurat o nich trudno powiedzieć, że mówią o czymś na pierwszy rzut oka konkretnym. Traktują bodajże „o wszystkim” złym.
Jednym z spadkobierców tradycji realistycznej prozy jest oczywiście Kazimierz Orłoś. Pamiętam, że obcowanie z jego powieścią „Letnik z Mierzei”, przyniosło mi sporo frajdy o charakterze poetyckim, metaforycznym, dalekim od realistycznego zadużenia w konkretnej rzeczywistości. Jaki czytelnik, taki realizm. Nic tu nie wskóra autorska intencja. Choćby nie wiem jak obmapować tekst literacki sensualną tkanką, zawsze w lekturze przytrafi nam się plugawy epizod metaforyczny. Taka już upadła natura czytelnika, że sensu dopatruje się w drugich i trzecich dnach, zamiast spokojnie smakować lukier na powierzchni zdań, w ich przemyślnej składni czy zgoła zabawnej semantyce zero jedynkowej. Kazimierz Orłoś skądinąd słusznie zarzuca sporej części polskiej prozy współczesnej naskórkowość i banalną mechanikę wszelkiej maści produkcyjniaków. Twierdzi, że o traumach XX wieku można sklecić całkiem zmyślny tekst korzystając z Doktora Google, z pominięciem koniecznej fazy przeżycia owych hekatomb. Chyba należałoby zakrzyknąć: dzięki Bogu! Dostaje się też sporej części krytyki literackiej, która nijak nie potrafi, lub nie chce, oddzielać ziaren prozy głęboko realistycznej od plew fantasmagorii nieopierzonych doświadczeniem życiowym pisarczyków. Tekst Kazimierza Orłosia pisany jest w gorączce i w tym upatruję całą jego, paradoksalną siłę. Pomijając trzeciorzędne, w moim rozumieniu ważności literatury w życiu każdego człowieka, kwestie nagradzalności autorów książek, windowania sezonowych wielkości i strącania w niebyt przemilczeń innych, warto się głębiej zastanowić nad orłosiowym gestem obrony literatury głębokiej, wymagającej, cierpliwie czekającej na ponowne odkrycia. Padają nazwiska Singera, Iwaszkiewicza, Adolfa Rudnickiego. Zastanawiam się, co dzisiaj dla młodych czytelników, o których mentalne zdrowie chce dbać Orłoś, znaczą te adresy. Tego nie wiemy i się nie dowiemy. Komunikacja między pisarzem a czytelnikiem wydaje się ostatecznie zerwana, tudzież wepchnięta w nisze literatury pisanej dla przysłowiowych „dwunastu”. Myślę, że taki stan rzeczy jest w sumie całkiem zadowalający. Pozwala w sposób zupełnie naturalny pomijać kwestie rynku i przemysłu produkującego czytadła. Dla obrony tej tezy pozwolę sobie przytoczyć osobistą historię. Otóż jako uczeń końcowych klas podstawówki ukradłem z biblioteki wszystkie powieści Dostojewskiego. Pamiętam, że były ładnie wydane. Grube, nieco zżółkły papier, okładki w kolorach miodu, brązu i sepii. Jakiś czas później ktoś mi podprowadził z domu te powieści. Wnioskuję, że musiał być to mój rówieśnik, naonczas uczeń pierwszych klas szkoły średniej. Nic mnie tak nie uradowało, jak ta kradzież. W moim rozumieniu świadczyć musiała o głodzie tekstu, jakby nie patrzeć głębokiego, wyzyskującego nasze życie do cna. Nasze życie nigdy nie będzie sięgać tych sznurówek, zawiązanych przez chociażby Dostojewskiego. W tym sensie chyba lepiej jest najpierw czytać, a potem żyć. Życie przeczytane, czy zaczytane, jest zdecydowanie łatwiejsze do przeżycia. A przynajmniej zdawać się może tego przeżycia warte. Z pisaniem z kolei chyba jest tak, że stanowi konieczny etap narcystycznej ewokacji, w której zdaje nam się, że nasza wizja może i otwiera rozmowę z wielkimi mistrzami ducha i literatury. Niekoniecznie na prawach realizmu. Być może na prawach płytkiego powtórzenia, które Orłoś nazywa efektem déjà vu, jaki mu się udziela w spotkaniu z prozami pisanymi w dzisiejszej polszczyźnie przez chłopców i dziewczęta ( zwłaszcza przez dziewczęta ), którzy biorą na warsztat tzw. duże tematy. Niewypowiedziane pytanie, jakie być może stawia Kazimierz Orłoś, jest zupełnie zasadnicze. Na ile jeszcze dzisiaj literatura, obywając się bez metrykalnych obostrzeń, może zaproponować nam obraz świata, który dochowując wierności zasadzie mimesis, ów świat jednak przekroczy i pogłębi? Śmiem twierdzić, że pełna świadomość sytuacji pisarza dziś, wyklucza już takie nadzieje lub bardzo je ogranicza. Dlatego tym bardziej z radością witam każdą, kolejną książkę Orłosia. Należy on do grona tych już niewielu pisarzy, w których książkach istnienie świata jest wyczuwalne, a co ważniejsze doświadczenie tego istnienia znajduje swoje niebanalne miano w mowie pisma. Nie jest to jednak powód, żeby skreślać tych, którym to istnienie nie jest dane. Oni też muszą odnaleźć swoich, nawet banalnych bajarzy.