Piotr Kępiński polemizuje z litewskim pisarzem Sigitasem Parulskisem
Sigitas Parulskis jest znanym litewskim pisarzem. Jego powieści tłumaczone są w całej Europie – Włochy, Grecja, Szwecja, Czechy, Niemcy, Rosja… „Trzy sekundy nieba” – całkiem udana książka tego autora ukazała się w Polsce w 2008 roku. Nie tylko jednak pisaniem powieści Parulskis się zajmuje. Jest też poetą, a raczej był, kiedy debiutował czternaście lat temu. Pracował jako redaktor w tygodniku „Literatura ir Menas”. Pisuje również felietony. Parę lat temu w tygodniku „Veidas”, obecnie pojawia się w dzienniku „Lietuvos Rytas”.
I napiszę szczerze, jego ostatnim felietonem byłem nieco wstrząśnięty. W dużym skrócie naszkicuję o co pisarzowi szło. Pewnego zimowego dnia znalazł się on w Salzburgu. A dokładniej na lotnisku w tym pięknym mieście i czekał na samolot. Tego samego dnia na lotnisku, które nagle – z powodu mgły – zostało zamknięte – znalazł się tabun turystów rosyjskich, którzy podobnie jak on czekali na swoje samoloty. Nic dziwnego. Na lotnisku ludzie z reguły czekają na swoje samoloty. Jak samoloty mają opóźnienie, turyści czy biznesmeni, szukają zajęć czas zabijających. No i Rosjanie w Salzburgu czas skutecznie oszukiwali. Byli głośni. Nie wątpię. Kupowali drogie rzeczy. Na przykład szwajcarskie zegarki. To naturalne. Rosjanie z reguły kupują w Austrii szwajcarskie zegarki. Ich dzieci jadły największe kanapki i głośno bekały. Kobiety komentowały zakupy swoich mężów. Mężowie, jak to mężowie z Rosji, mieli to głęboko w nosie. Nie czytali na głos Majakowskiego ani nawet fragmentów z Dostojewskiego nie cytowali. Ohyda.
Parulskis pewnie miał pecha i faktycznie trafił na watahę wyjątkowo nieskoordynowanych baranów, którzy czyścili wszystko co stanęło na ich drodze. Wódka? Oczywiście. Hamburgery? Po dziesięć na łebka. Krzyk? To naturalne, Rosjanin bez krzyku żyć nie może to i krzyczy. Co innego my, Europejczycy. My nigdy nie krzyczymy i zawsze zachowujemy się jak angielscy arystokraci. Nasze dzieci nie wyją. Nasze żony nas nie opierniczają. A my sami nie znamy smaku wódki. Broń Boże. Herbata, herbatniki i żytni chleb.
Parulskis z obrzydzeniem opisywał pijanych Rosjan, którzy – jak możemy się domyślać – w ciągu paru godzin zostawili na tym małym lotnisku niemałą fortunę. Nikt nie zwracał im uwagi. Nikt nie narzekał. Ale wszyscy widzieli: przyjechali barbarzyńcy. Rosjo, wstyd. I to wielki.
A ja czytałem ten tekst z rosnącą konsternacją. Bo jeżeli nie mam nic przeciwko temu, żeby spierać się o rosyjską politykę i polityków to jednak normalni ludzie są tylko ludźmi. Ilu w życiu widziałem pijanych Niemców i Brytyjczyków na różnych lotniskach Europy? Nie policzę. O Polakach nie wspomnę.
Doskonale pamiętam małe greckie lotnisko na którym mieszkańcy, zapewne Liverpoolu, zrobili prawdziwy bałagan, delikatnie pisząc. Rosjanie, którzy też tam się znaleźli wszystko tylko obserwowali. Nie kupowali zegarków, nie jedli niezdrowych hamburgerów, ich dzieci nie krzyczały głośniej niż dzieci Holendrów czy Polaków.
I w sklepach starali się mówić po angielsku. Bynajmniej nie po rosyjsku. Parulskis sugeruje, że Rosjanie znają tylko rosyjski i tylko na ten język reagują. Podaje przykład. Kiedy będąc w jakimś pensjonacie pozdrawiał Rosjan po angielsku oni nie odpowiadali. Fuj. Bo na Litwie i w Polsce wszyscy tacy grzeczni i odpowiadają na pozdrowienia po angielsku. Jasne. Oczywiste.
Nie chcę teraz polemizować z obrazem, który naszkicował Parulskis. Może w Salzburgu znaleźli się Rosjanie paskudni. Nie mam ochoty ich bronić, jeżeli byli paskudni. Niemniej jednak wszelkie generalizacje budzą mój sprzeciw. Co to znaczy, że Rosjanie są tacy a nie inni? Nic.
Parulskis pisze o Rosjanach jacy barbarzyńscy, dzień później czytam że Polska to synonim taniochy, dzisiaj trafia mi w ręce artykuł o tym jakie to południe Europy jest beznadziejne w porównaniu z północą.
A ja mam przed oczyma taką historię. Lecę do Rzymu z wileńskiego lotniska. Grupa ludzi absurdalnie upchnięta na schodach. W tłumie: w większości Rosjanie z Kaliningradu, Białorusini, Litwini i ja: prawdopodobnie jeden Polak. Nagle zza moich pleców wyłania się grupa młodych i sympatycznych Rosjan, którzy są chyba za młodzi, by wiedzieć, że obowiązuje ich ta bezsensowna kolejka. No więc schodzą. Ludzie ich przepuszczają. Ja też. Bo co mam zrobić? Każdy stoi gdzie chce. I nagle znaleźli się na dole, tam gdzie stoją ci, którzy wykupili miejsca premium, czy jak to się nazywa. I podchodzi do nich Litwin, dobrze zbudowany, który łapie jednego za twarz i zaczyna go bić. Nikt nie reaguje. Chłopak nie wie o co chodzi.
Potem wchodzi pani z obsługi lotniska, która tylko po litewsku zapowiada co się będzie działo. Rosjanie i Białorusini mówią, nieśmiało, czy można po rosyjsku. Odpowiedź jest jedna: nie, po rosyjsku nie będę mówiła. Chociaż na tym samym lotnisku, kiedy do Moskwy odlatuje samolot Aerofłotu, zapowiedzi są jak najbardziej po rosyjsku.
Parulskis, mówi, że on specjalnie mówił przy Rosjanach po angielsku chociaż rosyjski zna doskonale. Pani z lotniska też pewnie znała rosyjski. I przyznaję, że ja tego kompletnie nie rozumiem. Znajomość języków obcych to według mnie powód do dumy a nie do kompleksów.
A ponadto – dlaczego wrzucamy wszystkich i wszystko do jednego worka? Przecież i ja mógłbym napisać niejeden tekst o niekulturalnych Litwinach, którzy pod moim oknem w Wilnie piją wódkę, piwo i wino i bynajmniej nie zanoszą potem butelek do śmietnika, tylko zostawiają. Może to Rosjanie? Nie, nie. To Litwini, wielokrotnie z nimi rozmawiałem, prosząc, żeby te butelki zabierali.
I zapewniam, czasami ci ludzie pod moim oknem siedzą dłużej niż Rosjanie na lotnisku w Salzburgu. Czy są grzeczni? Z reguły, tak. Ale czasami nie.
Tak pod rozwagę to piszę. Bo nic mnie bardziej nie irytuje jak wspólne mianowniki, zwłaszcza narodowe.
(blog Piotra Kępińskiego na stronie Nowej Europy Wschodniej – new.org.pl)