Prezentujemy premierowy fragment powieści Jaroslava Rudiša („Potichu”), której polskie wydanie pt. „Cisza w Pradze” jesienią ukaże się nakładem Książkowych klimatów.
Jaroslav Rudiš
Cisza w Pradze
Przekład Katarzyna Dudzic.
(fragment)
ODCIĘTA
Przystanek Dejvická. Drzwi autobusu się otworzyły i Hana zaczerpnęła świeżego powietrza. Wokół niej ryczą auta, ale ona ich nie słyszy. W uszach gra jej Tocotronic, wspomnienie Berlina.
Była na ich koncercie w berlińskim Columbiahalle. Już po egzaminach, bilet kupiła za ostatnie stypendium i bawiła się pod samą sceną. Wszystkie wejściówki były wyprzedane. Hana była spocona i szczęśliwa. Podskakiwała jak najwyżej potrafiła, śpiewała refreny, a potem łokciem trafiła tańczącego obok niej chłopaka, aż mu spadły okulary. Znaleźli się.
Jens.
Studiował meteorologię na Wolnym Uniwersytecie Berlina. Właśnie tam, gdzie Hana skończyła niedawno kulturoznawstwo. Złapał ją za rękę i nie puścił aż do końca koncertu. Hanie się to podobało. On jej się podobał. Zawsze pociągali ją chłopcy w okularach. Skończyło się na całowaniu się na przystanku autobusowym przed halą pełną ludzi. Padał deszcz. Tulili się do siebie, czuła jego ręce na piersiach i pupie, czuła, że jest podniecony. Dotknęła go tam. Potem podjechał autobus i wsiedli do niego. Wymienili się numerami. Nie zadzwonił. Ona też nie. Po tygodniu wróciła do Pragi a miesiąc później spotkała mężczyznę, z którym żyje do dziś.
Tocotronic.
Te piosenki już się jej nie podobają. Są prześwitujące, przewidywalne, jakby użalały się nad sobą, bardziej pop niż rock. Bardziej dla facetów niż dla dziewczyn, bo narzekanie to przede wszystkim męska sprawa. Są trochę passé. Może były passé już na berlińskim koncercie, tylko wtedy tego nie zauważyła. Ale są pięknym wspomnieniem, a wspomnienia się liczą, nawet jeśli tylko trochę nas grzeją i nie wnoszą niczego nowego. Właśnie dlatego lubi muzykę. Potrafi dzięki niej przywołać dowolny moment w życiu, który ją ogrzeje. Być może powinna znowu wybrać się na jakiś koncert.
Przyjechał tramwaj. Wsiadła. Do domu to tylko kilka przystanków. Hradčanská. Sparta.
Letenské náměstí. Przejdzie przez skrzyżowanie, znajdzie się w cieniu drzewa, a hałas dużej ulicy będzie powoli słabnąć.
Zatrzyma się przed domem z nowym pomarańczowym tynkiem. Wyłowi z torebki klucze, wyjmie pocztę ze skrzynki i w windzie wciśnie guzik ostatniego piętra, na którym jest tylko jedno mieszkanie. To ich.
Ale teraz jeszcze jedzie tramwajem i czuje, że ktoś obok niej śmierdzi potem. A Tocotronic śpiewają:
Let there be rock,
Let there be rock.
Tramwaj pełen ludzi powoli wspina się nad torami dejvickiego dworca w kierunku Prašnego mostu. I nagle coś się stało. Zatrzymał się czas. A przynajmniej czas jej iPoda. Przestał grać. Hana wyjęła go z kieszeni. Wyświetlacz się świecił. Tocotronic prawdopodobnie dalej darli się o wolności rocka, ale ona nic nie słyszała. Dopiero wtedy zauważyła, że ma przecięte słuchawki.
Rozejrzała się wokół siebie.
Zrobiła to ta dziewczyna z dredami? Kobieta z reklamówką Tesco, w której wiezie buty od szewca? Ten starszy facet w brązowym płaszczu? Czy te dwa pancury, które się tak idiotycznie na nią gapią?
Tramwaj jedzie dalej. Hana trzyma w ręce biały ucięty kabel, słuchawki wciąż tkwią w jej uszach. Uświadomiła to sobie dopiero po chwili, wyjęła je z uszu i schowała razem z iPodem do torebki. Trochę się zaczerwieniła. Jakby to ona coś przeskrobała. Jakby znów ją ktoś przyłapał w samie w kapciach, jak wtedy, gdy była mała i sprzedawczynie się z niej śmiały.
Ale może teraz jest czerwona z wściekłości. No jasne. To musiał być jeden z tych pancurów. Może ten, który ciągnie się za kolczyk. Debil.
Na wyświetlaczu ciągle widnieje:
„Let there be rock”.
WYZWOLENIE
Vladimír jedzie tramwajem. Wsiadł do niego na okrągłym placu w Dejvicach.
Tu mieszkała jego żona. To tu odprowadzał ją wieczorem do domu po lekcjach tańca, na których się poznali. Podobało mu się, jak ona tańczy. Jak porusza swoimi długimi nogami, szczupłymi rękami i biodrami. Z elegancją, którą zachowała, nawet jak dowiedziała się o jego zdradzie, jak go wyrzuciła na miesiąc z mieszkania, by go w końcu z powrotem wpuścić. Zachowała ją nawet wtedy, kiedy jej ciało traciło życie.
Vladimír czasami spotyka swoją żonę. Niekiedy widzi ją w mieszkaniu. Stoi w drzwiach. W kuchni. W łazience. Czasem dostrzeże ją na ulicy. I bardzo często ją słyszy. Mówi mu, co ma, a czego nie ma robić, co powinien, a czego nie powinien ubierać, dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy byli jeszcze razem. Umarła? Vladimír tego nie wie. Ale odnosi wrażenie, że wciąż jest blisko. Że do niego przemawia. Że zamieszkała w jego głowie.
Ale teraz jej tu nie ma. Vladimír jedzie tramwajem, który podjeżdża na Prašný most i kołysze się na boki.
Trzyma się uchwytu przy drzwiach, a w palcach skrytych w kieszeni płaszcza ściska małe, ostre nożyczki. Zauważył stojącą dwa metry od siebie atrakcyjną kobietę koło trzydziestki z walizką i torebką. Na pewno jedzie z lotniska. Wygląda na trochę zmęczoną. Patrzy przez okno i coś sobie nuci. Z kieszeni pasiastej marynarki wystaje cienki biały kabel. Rozgałęzia się pod jej szyją i jego dwa końce wbijają się w uszy.
Vladimír zastanawia się, jaka muzyka dociera do jej głowy i jaką reakcję wywołuje. Czy słucha disco, rocka, folku, klasyki? Czy wywołuje w niej radość, smutek czy sentyment? Wydaje mu się dojrzała, ale równocześnie na swój sposób jeszcze całkiem dziewczęca, romantyczna, trochę rozmarzona. Na disco jest trochę za stara, na klasykę jeszcze za młoda, na folk zbyt elegancka. Więc pewnie rock. I pewnie za jego pomocą przywołuje coś, co już przeminęło.
Vladimír się przysłuchuje, ale przez ścianę słuchawek do tramwaju przenikają tylko słabe echa dźwięku, tylko urywki utworu, kilka wyższych dźwięków i fragmenty rytmu. Nie nastawiła odtwarzacza na maksymalną głośność, może nie jest jeszcze stracona, może dopiero się szuka, może się znajdzie.
Powoli przeciska się w jej stronę. Trochę pocą mu się palce, zresztą jak zawsze. Zbliża się jeszcze bardziej. Czuje, że dziewczyna pachnie różami. Pachnie tak, że go to pociąga. Vladimír lubi zapach kwiatów, chyba najbardziej róż, przypominają mu jego żonę. Kiedy odchodziła, codziennie przynosił jej świeży bukiet.
Podchodzi jeszcze bliżej. Prawie jej dotyka, ale ona nic jeszcze nie podejrzewa. Wyciąga nożyczki. Na sekundę zamyka oczy. Wącha ją. Bliżej już się nie da. Jest piękna. Odurzająca. Tnie. W dwóch miejscach, w ułamku sekundy.
Kawałek kabla wsadził do kieszeni. Szybko się odwrócił i, mijając dwie kobiety, przedarł się do uchwytu koło drzwi. Zupełnie jakby chciał popatrzeć na listę przystanków albo przeczytać program teatru, który wisi nad oknem. Kabel zabierze ze sobą do domu, tak samo jak odrobinę jej zapachu.
Nikogo to nie bolało. Nikt nic nie zauważył. To stanie się dopiero za chwilkę.
SEE YOU SOMEWHERE, SOMEHOW
Stał tuż przed nią na ruchomych schodach. Czytał gazetę i powoli jechał do góry. Poznała go po posiwiałych włosach. I okularach.
Kupił papierosy. I perfumy. Yves Saint Laurent „Cinema”. Pewnie, nie rozmawiali o tym, ale przecież musi kogoś mieć. Ona też w końcu nie jest sama. Może dlatego wczoraj było właśnie tak, jak było. Mimo to przyłapała się na tym, że przez ułamek sekundy była zazdrosna. O te wszystkie małe śmierci, które jego kobieta z pewnością przeżywa z nim w domu. La petite mort. To on ją nauczył, co to znaczy.
Poczeka na niego przy kasie i zaskoczy go.
Był zaskoczony.
To nie był Thomas. To był jego parę lat starszy bliźniak. Tak, wszyscy eurobiurokraci są do siebie bardzo podobni. Czy to nie z tego śmiali się tydzień temu? Urzędnicy, taksówkarze i dostawcy pizzy.
Zaczerwieniła się. Potem się roześmiała. On też. Przeprosiła.
Poszła do swojej bramki.
Kiedy wsiadła do samolotu, dostała sms: „See you somewhere, somehow. Thomas, la petite mort”.
No jasne.
Uśmiechnęła się, wcisnęła przycisk odpowiedzi i napisała: „See you in Lisboa”. Ale jej palec zatrzymał się na chwilę. Wykasowała wiadomość. Wyłączyła komórkę, wrzuciła ją do torebki i przywitała się ze stewardessą. Wzięła gazetę ze stojaka i poszła na swoje miejsce.
Start.
Silniki ryczą i samolot rusza. Odkleja się od ziemi, wznosi się i wraz z nim podnoszą się wnętrzności pasażerów. Hanie przyszło do głowy, że może nie są w ciele w żaden sposób przymocowane i pływają w nim w tę i z powrotem, jak w morzu. Nie zrobiło się jej niedobrze, wręcz przeciwnie, uwielbia to uczucie, daje jej energię. Endorfina. Adrenalina. To wszystko teraz dostaje się do jej krwi.
Wznieśli się nad miasto. Nad ocean. Widzi port, brązową masę rzeki Tejo zrastającą się z Atlantykiem, długi most pełen małych, powoli sunących aut.
Samolot skręca i obiera kierunek na środkową Europę. Zgasł piktogram przypominający o zapięciu pasów. Maszyna monotonnie ryczy i tak będzie jeszcze przez prawie trzy godziny. Hana nie lubi tego dźwięku, może dlatego, że jest taki jednostajny.
Wyjęła z torebki książkę i iPoda. Madredeus. Bardzo powolne, bardzo melancholijne, bardzo portugalskie.
Os teus olhos são vitrais
Que mudam de cor com o céu.
Przed wyjazdem do Lizbony Hana znalazła w słowniku, że vitrais to okna a céu to niebo. Jak już nie raz wcześniej, odnosi wrażenie, że piosenka przeplata się z tym, co ona czuje. Co właśnie przeżywa. Uwielbia to i właśnie dlatego chciałaby potrafić komponować muzykę. Tylko że umie zagrać na gitarze tylko dwie piosenki do śpiewania przy ognisku, które jednak nigdy nie splotły się z jej życiem.
Patrzy na nieskończenie błękitne niebo. Czuje, że kryje się w nim jeszcze coś. Coś więcej niż samo niebo. Coś więcej niż tylko ta piosenka.
E quando sorriem, iguais…
Quem muda de cor sou eu…
Otworzyła „Księgę niepokoju” Fernanda Pessoi, ale jak zwykle nie udało jej się skupić na lekturze.