Rasizm z supermarketu 

 

O książce Katarzyny Surmiak-Domańskiej „Ku-Klux-Klan. Tu mieszka miłość” (Czarne) pisze Piotr Kępiński.

Wielka nienawiść i wielka zbrodnia są zawsze blisko nas. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy jak blisko. Kiedy uświadomię sobie, że urodziłem się zaledwie dziewiętnaście lat po zakończeniu drugiej wojny światowej, ciarki przechodzą mi po plecach. Tyle lat ma właśnie mój syn.

Ale nie tylko o cezurę czasową chodzi. Wojna ciągle tkwi w naszych głowach. Nie skończyła się bezpowrotnie. 

Podobnie zresztą jak konflikt na Bałkanach. Wojny mają bowiem to do siebie, że nie kończą się szybko tylko żarzą przez dziesięciolecia jak niedopałki papierosów w ciepłej ziemi. 

Są jednak takie konflikty, które tlą się latami, w otwarte bitwy się nie przeradzają, nie pochłaniają milionów ofiar niemniej jednak ich pokłosie (mentalne) jest przerażające. Są wreszcie organizacje o istnieniu których myślimy zazwyczaj w kategoriach historycznych a które – o dziwo – istnieją, obok nas. Albo się reaktywują, również w polu naszego widzenia. Jak polski ONR, który maszeruje dzisiaj ulicami miast przy wtórze pochwał prawicowych gazet. Rafał Ziemkiewicz w jednym z tekstów przyrównał tych ogolonych chłopców do Rycerzy Świątyni, czyli do templariuszy, posądzanych o najbardziej haniebne czyny na świecie (już po rozwiązaniu). 

A przecież wiadomo, że templariusze byli generalnie w porządku. Podobnie jak ONR, który krzywdy za bardzo nikomu nie czynił. To, że napadał na Żydów, na siedziby PPS, to wszystko mity. 

Przepraszam za przydługi wstęp. Nie mogłem jednak nie przeczytać znakomitej książki Katarzyny Surmiak-Domańskiej 

(„Ku-Klux-Klan. Tu mieszka miłość”) bez polskiego i wojennego kontekstu. 

Bo ONR to przecież synonim nienawiści i podziału. To synonim konfliktu, o którym chcielibyśmy myśleć, że przestał już istnieć. 

Ale on jest jak najbardziej realny i powraca na scenę jak wojna.

I Ameryka chciałaby pewnie myśleć o rycerzach Ku-Klux-Klanu jak o relikcie przeszłości. A jednak w roku moich urodzin (1964) w stanie Missisipi paliły się jeszcze ogniste krzyże. Co prawda, w tym samym roku oficjalnie zniesiono w Stanach segregację rasową niemniej jednak ta wojna została w głowach ludzi na długo. 

Jak napisała Surmiak-Domańska: „Dziewięć dni po wprowadzeniu Civil Rights Act, 11 lipca 1964 roku, czterdziestodziewięcioletni pułkownik Lemuel Augustus Penn, czarnoskóry weteran wojenny, zostaje zastrzelony w Georgii za kierownicą swojego samochodu, którym jedzie do domu w Waszyngtonie. Członkowie United Klans of America zajeżdżają mu drogę i oddają strzały. Penn ginie na miejscu. Sąd nad zabójcami pułkownika ma analogiczny przebieg jak w sprawie znanej pod kryptonimem „Missisipi w ogniu”. Władze stanowe uniewinniają sprawców, prokurator federalny oskarża o po- zbawienie praw obywatelskich. Dostają dziesięć lat. Wychodzą po sześciu”.

Dzisiaj, podobne morderstwa nie mają w Stanach miejsca. Niemniej jednak nie znaczy to, że USA same wyleczyły się nagle z nienawiści do Afroamerykanów. 

Wszyscy w Waszyngtonie wiedzą przecież, że kiedy czarny policjant zastrzeli białego obywatela, śledztwo jest  natychmiastowe i prowadzone ze szczególną starannością. Kiedy takiego samego czynu dopuści się biały z reguły dzieje się na odwrót. 

Dla Amerykanów policja ciągle pozostaje ostoją rasizmu, którego korzenie (bywa), że tkwią w Ku-Klux-Klanie. 

Klan powstał w 1866 roku i jak pisze Surmiak-Domańska „nigdy naprawdę nie zanikł”. „Przygasa i rozkwita, tkwiąc w tkance społeczeństwa jak wirus potrafiący doskonale asymilować się i adaptować do otoczenia. Wyczuwa, kiedy można rozpętać epidemię, a kiedy należy się przyczaić, przycupnąć”.

Obecnie, jak się zdaje podnosi głowę. I jego powiązania z Europą też są chyba mocniejsze niż przed laty. Podobno Breivik często zaglądał na strony internetowe prowadzone przez Klan. Wiele organizacji współpracuje ze sobą. Amerykanie przyjeżdżają na Stary Kontynent, rasiści z Europy odwiedzają swoich przyjaciół z USA. Klimat polityczny po temu dzisiaj bardzo sprzyja.

Nic dziwnego, że reporterka „Gazety Wyborczej” wpadła na pomysł, żeby właśnie teraz pojechać do samego matecznika Klanu, do miasteczka Harrison, które reklamuje siebie billboardem umieszczonym przy drodze: „Piękni ludzie, piękne miasto”. 

Udała jej się rzecz prawie niemożliwa. Dostała oficjalne zaproszenie na Doroczny Krajowy Zjazd Ku Klux Klanu. Niewielu polskich dziennikarzy dostąpiło podobnego „zaszczytu”. Surmiak poznała prominentnych przywódców organizacji. Spędziła w Harrison wiele czasu na rozmowach i dyskusjach z najbardziej oddanymi członkami Klanu. 

Jednym z nich był Billy Roper: „W latach dziewięćdziesiątych wstąpił do Sojuszu Narodowego (National Alliance), neonazistowskiej formacji kierowanej przez Williama Pierce’a. Fanatycznym wyznawcą Pierce’a był Timothy McVeigh, ten, który wysadził w powietrze biura władz federalnych w Oklahoma City w 1995 roku”. 

Żeby wejść w takie towarzystwo trzeba wykazać się niezłą odwagą. Żeby znieść bełkot Dyrektora Partii Rycerzy pastora Thomasa Robba oprócz odwagi należy dysponować również anielską cierpliwością. Wszystko to w książce Surmiak-Domańskiej słychać. 

Autorka nie pomstuje, nie poucza, nie histeryzuje a słucha. Nawet takich słów: „Fala imigracji z Meksyku, Salwadoru, Chin, Filipin, Indii i Wietnamu wypatroszyła duszę Ameryki. Jest jednak dobra wiadomość. W samym sercu USA powstała biała ojczyzna. Tworzą ją ludzie, którzy uciekli ze zdegenerowanych stanów na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Tutaj budują katalizator nowej świadomości. Tworzą podwaliny naszego narodowego i rasowego odrodzenia”.

Tak mówił podczas rozpoczęcia Zjazdu pastor Robb z którym Surmiak-Domańska będzie jeszcze rozmawiała nie raz, podobnie jak z członkami jego rodziny. 

Bo w przeważającej mierze książka dziennikarki „Gazety Wyborczej” składa się z bardzo szczerych rozmów nie tylko o Ameryce, ale przede wszystkim o istocie człowieczeństwa. I tak, chyba należałoby całą tę książkę zdefiniować. Bo nie jest to, w istocie, tylko i wyłącznie opowieść o dziejach pewnej nienawiści w pewnym kraju, tylko opowieść o tym jak nienawiść może kiełkować i w co się przeradzać. 

Czy z nienawiści można się wyleczyć? Czy można ją zamieść pod dywan? I co znaczy dzisiaj nienawiść na tle rasowym? I wreszcie, co sami o sobie myślą rasiści?

Na wszystkie te pytania autorka książki daje odpowiedzi jednoznaczne: nienawiść rasowa reformuje się ale trwa, przystosowuje się do dwudziestego pierwszego wieku ale nie znika, unika agresywnej retoryki, stara się być bardziej „nowoczesna”, kolorowa, atrakcyjna, nie jest tak „nienawistna” i krwawa jak kilkadziesiąt lat temu. 

Klan jak na wspólnotę religijną przystało (bo taką w istocie jest) działa jak doskonała sieć supermarketów. Pod jednym (rasistowskim) szyldem gromadzi wiele „towarów”, które można różnie poukładać. Czasami trzeba zarządzić wyprzedaż, bywa że potrzebna jest zmiana zasad, raz na dziesięć lat trzeba wreszcie odświeżyć wygląd sklepu, tu i ówdzie domalować brakujące litery, stare stoiska zastąpić nowymi. 

W Ameryce marketing religijny niewiele różni się od spożywczego. 

Jeden z bohaterów książki Surmiak doskonale o tym wie. David Duke, który organizował demonstracje z okazji urodzin Hitlera a także założył  organizację Knights of the Ku Klux Klan „zdawał sobie sprawę, że Ku Klux Klan to legenda, ale zrazem niewygodny bagaż. Ameryka zmieniała się nieubłaganie i chcąc ocalić Klanowi jakiekolwiek wpływy, trzeba było go porządnie zreformować. Dostosować do nowych czasów i do nowego, subtelniejszego obywatela. Zmienić wizerunek. Klan nie powinien dłużej kojarzyć się z tłustymi wieśniakami w gumofilcach, żującymi tytoń, którzy mówią gwarą i wieszają ludzi na drzewach. „Z pastwisk do sal konferencyjnych!” – wołał Duke”.

Surmiak akcentuje w swojej książce prawdę niezwykle oczywistą, niemniej jednak jakby nieobecną w dzisiejszych dyskusjach o Klanie: „Duke odkrył prostą prawdę, że nienawiść można szerzyć równie skutecznie, promując miłość. Do narodu, rasy, tradycji, Jezusa Chrystusa, a przede wszystkim do rodziny. Nikt normalny nie będzie się przecież czepiał rodziny. Konieczność segregacji rasowej Duke tłumaczył troską o przywrócenie chrześcijańskiego ładu i bezpieczeństwa. Słowo nigger (czarnuch) zostaje zastąpione przez negro (Murzyn). Coraz częściej używa się pojemnego określenia non-white (niebiały). Przedrostek „anty-” zostaje zastąpiony przedrostkiem „pro-”. Ku Klux Klan nie jest więc antymurzyński czy antysemicki. Jest probiały i proaryjski”.

W pewnych regionach USA ta „nowoczesna” retoryka chwyciła. Klan aktywny jest aż w ponad dwudziestu stanach: „Na mapach wiszących w biurach FBI pinezki pojawiają się w miejscach, gdzie ich dotąd nie było: Iowa, Nebraska, Maryland, Pensylwania, New Jersey… Ale niezmiennie najgęściej jest na dole mapy, bardziej na prawo niż na lewo. Tam gdzie Pas Biblijny: Alabama, Arkansas, Floryda, Georgia, Karolina Południowa, Kentucky, Luizjana, Missisipi, Oklahoma, Tennessee, Teksas, Wirginia… Tam gdzie żarliwa, fundamentalna religijność kontrastuje z zamierającą pobożnością reszty chrześcijańskiego świata”.

Tam też bycie rasistą nie jest – do teraz – specjalnym obciachem a wartościową życiową filozofią. Filozofią, która nie ma już teraz nic wspólnego z wiejskim żywiołem, krwią i linczem. Dzisiaj ta filozofia pojawia się na uniwersytetach (Klan kupił uczelnię w Atlancie – Lanier University). Członkowie organizacji nie ganiają w „galowych strojach”, tylko w garniturach i garsonkach. Są grzeczni, uprzejmi. Tworzą nowe getta. Ich retoryka (różniąca się zdecydowanie od przekazu europejskich skinów i faszystów) jest łagodniejsza, a tym samym łatwiejsza do zaakceptowania. 

Już sam fakt, że w pracach Klanu mogą dzisiaj uczestniczyć kobiety i katolicy świadczy o tym, że zmiany są absolutnie „rewolucyjne”. 

I znaczące. Bo nie ma chyba nic gorszego niż nienawiść cicha i „przyjemna”…