Uzdrowiciel

Uzdrowiciel Marka Vadasa (w przekładzie Małgorzaty Dambek) w Książkowych Klimatach w serii Słowackie Klimaty. Książka miała premierę 4 lipca. 

Podobno najlepsze wyprawy to te, dzięki którym człowiek w innej przestrzeni dzięki nieuniknionej konfrontacji z nieznanym może lepiej zrozumieć własną kulturę i samego siebie. Opowieści Vadasa prowadzą czytelnika w podróż do tropikalnych lasów, zapadłych wiosek i rozwijających się miast Afryki, do miejsc, gdzie ludzie wciąż żyją z szamanami, duchami i mitycznymi istotami. W takim świecie skóra może nagle zmienić kolor, mężczyzna może przedzierzgnąć się w kobietę, a niewidzialny pies porwie wam przygotowaną na kolację kurę. Sny i magia mieszają się z faktami, ale najważniejsze jest w końcu ludzkie doświadczenie – czasem pełne śmiechu, czasem łez. Stopniowo przywykamy do egzotycznej scenerii i dociera do nas, że najważniejsze w tych opowiadaniach nie jest to, że są „afrykańskie”, ale „ludzkie”.

Marek Vadas, ur. w 1971 w Koszycach. Studiował estetykę i słowacystykę na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Komeńskiego w Bratysławie. Interesuje się kynoterapią. Odbył trzynaście długich podróży do Afryki, odwiedzając Kamerun, Czad, Gabon i Nigerię. Debiutował w 1994 roku książką „Mała powieść”. Za Uzdrowiciela (2006) uhonorowany prestiżową nagrodą literacką Anasoft Litera, dwa lata wcześniej za „Bajki z czarnej Afryki” nominowany do nagrody BIBIANA za najlepszą książkę dla dzieci. Od czasu swojej pierwszej wyprawy do Afryki uważa, że nie istnieje coś takiego, jak stracony czas.

Fragmenty:

Będę się wpatrywać

Usiądę na skale i spędzę tak całą noc. Będę się wpatrywać. Widać stąd kilka glinianych chałup, po jednej stronie pola z drzewkami pomarańczowymi, po drugiej – las ze wznoszącymi się drzewami papai, a pośrodku – ścieżka do jeziora.

Gdy już usiądę, ciężko jest mnie stąd ruszyć. Zresztą, nie ma takiej potrzeby. I tak nikt mnie tutaj nie dojrzy. Będę sobie siedzieć i patrzeć. Czekać i nasłuchiwać. Tupot mrówek, ryk hien, skrzek małp, chrapanie starców, wycie wiatru.

Długo tu nie przychodziłem. Mało kto by uwierzył w to, jak prędko ludzie potrafią zapominać. Jeszcze nie tak dawno, jakieś pięćdziesiąt pór deszczowych temu, miałem tutaj chatę i trzech synów. Wszyscy po kolei stąd odeszli, a nasz dom podmyła woda. Mur przy kuchni zniknął, dach się rozpadł. Nie wspomnę już o szopie i spichlerzu: osunęły się, a ziemię pod nimi rozwiał wiatr. Sąsiedzi postawili tam teraz jak na złość wychodki, gnojki!

Nie to jednak miałem na myśli. Znam wielu ludzi, którzy regularnie wracają na świat, żeby porozmawiać z rodziną. Mnie też się kiedyś zdarzało zapraszać ojca w sobotę, by tu wrócił, obejrzał sobie, jak żyjemy i poradził, co mamy robić. A przy tym zawsze sobie trochę popiliśmy. Teraz jest już daleko i ma inne obowiązki.

Synowie mieszkają w mieście, dziwnym i dalekim. Gdyby można było cofnąć się do czasów, kiedy byli mali, zawczasu bym ich za to sprał na kwaśne jabłko, żeby mieli nauczkę. Teraz noszą wyprasowane ciuchy białych ludzi, wożą się furami, całymi dniami krzyczą i biegają z miejsca na miejsce. O ojcu nawet nie pamiętają. Bo i po co by mieli zapraszać do siebie ojca, kiedy nie potrafią porozmawiać z własną żoną i dziećmi? Myślicie, że pewnego razu wrócą? Kiedyś czekałem na nich tu, na kamieniu, ale teraz wszelka nadzieja zniknęła. Ale przyjdzie dzień, że się rozmówimy.

Jest ciemno. Cały świat mam tylko dla siebie. Korony drzew poruszają się i w świetle księżyca rzucają cienie przypominające najbardziej niewiarygodne istoty. Dlatego ludzie wolą wleźć do swych chałup i tam przeczekać noc. Każdy szelest lasu podrywa ich na równe nogi, wyobrażają sobie, że to duchy zbierają się wokół osady. Naprawdę dawno nie widziałem tu złych duchów. Ale ludzie i tak boją się, jak małe dzieci, i nie robią nic, żeby żyć z nimi w zgodzie. Boją się, że dosięgnie ich kara. Nie przyjdzie im nawet do głowy, że raczej powinni bać się żywych. I samych siebie

Dzisiejsza noc jest niezwykle piękna.

Niczego więcej nie potrzebuję. Wystarczy, że mogę się przyglądać.
I straszyć.
A gdy o świcie ktoś pójdzie do wychodka, może zabiorę go ze sobą, na drugą stronę.

Dzień w wodzie

Pewnego wieczoru nad Doualę nadciągnęła burza z innego świata. Obok mostu wiatr połamał kilka bananowców, a potem zaczął niszczyć drewniane chałupy w Bona Beri.1 Ludzie, którym nawałnica zerwała dachy z domów, krzyczeli, ale trudno było ich zrozumieć. Wicher dął, huk przypominał wycie silników startującego samolotu. Drzewa skłaniały korony ku ziemi, a śmieci fruwały wysoko w powietrzu, nad lampami ulicznymi. Błysnęło i z nieba zaczęły lać się strumienie wody.

Dudniło tak, że w karczmie Marii nie dało się porozmawiać nawet przez chwilę. Wszyscy w milczeniu stali w drzwiach pod betonowym daszkiem i spoglądali na kałuże tworzące się pod autami i na dziurę w jezdni przed hotelem Pinel naprzeciwko. Każdy już przyzwyczaił się do burz, za każdym razem rwąca woda porywała fragment asfaltowej drogi, ale teraz wyglądało na to, że woda zabierze ze sobą nie tylko drogę, ale zniszczy także kanały odpływowe biegnące przed domami. A przecież według kalendarza pora deszczowa miała dopiero nadejść.

W świetle lamp zaroiło się od zielonkawych, drgających postaci. Były to duchy ludzi, którzy odeszli ze świata w gorączce. Gdy malaria albo żółta febra doprowadzały kogoś do śmierci, z ciała człowieka ulatywał duch, który bał się wysokich temperatur. Chcąc uniknąć spalenia, ukazywał się podczas deszczu, by woda choć na chwilę przyniosła mu ukojenie. Owego wieczoru jednak deszcz był tak silny, że nawet duchy mamrotały i przeklinały pogodę.

Maria miała nietęgą minę, nie zdążyła bowiem posprzątać krzeseł na chodniku. Dwa z nich porwał wiatr i roztrzaskał o ścianę domu sąsiadów. W mokrych palcach ściskała dogasające tanie cygaro i w milczeniu obserwowała, jak woda wdziera się do jej lokalu – zagrzybionego garażu z dziurami zamiast okien. Staliśmy już prawie po kolana w wodzie, a Maria nawet nie drgnęła. Nie pobiegła do kuchni ratować worki ze zbożem i maniokiem. Z zakamarków wynurzyły się spłoszone szczury i, ogłupiałe, przebiegały nam między nogami.

 

1 Bona Beri – (właśc. Bonabéri) – miasto w Kamerunie w Prowincji Nadmorskiej.

Nagle przed drzwiami karczmy pojawił się dziwny sprzedawca. Na głowie trzymał kosz z orzechami, po bokach handlarza zwisały kondomy, przemoczone baterie i woreczki foliowe wypełnione pięćdziesiątkami różnych wódek. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jak ten człowiek w taką pogodę trafił do naszej karczmy. Wiatr co prawda nieco ustał, ale ciągle jeszcze wyginał uliczne lampy, a gdyby w tamtej chwili wyszedł na zewnątrz jakiś wątły człowiek, albo choćby dziecko, wichura z pewnością porwałaby go w stronę oceanu. Tymczasem sprzedawca, który się tak niespodziewanie zjawił, był stary i drobny, nikt go tu wcześniej nie widział, a kosz, który miał ze sobą wydawał się wręcz przylepiony do jego głowy. Nie ruszył go nawet wiatr!

Mężczyzna wszedł do środka, zdjął kosz i położył go na stole. W wypełnionym mętną wodą pakunku pływało kilka orzeszków arachidowych. Mężczyzna gestem zaprosił nas do poczęstunku. Powiedział, że niesie orzechy aż ze swojego ogrodu. Zresztą jego głowa też przypominała namokły arachidowy orzech: zamotał na niej niewielki kawałek zwiniętej w kłębek tkaniny i używał tej konstrukcji jako podstawy dla dźwiganego naczynia. Teraz ogrzewał się pod dającą słabe światło i mrugającą od czasu do czasu żarówką, wokół której kręciły się komary i nocne zmory. Przybysz emanował czymś, co nie dawało nam spokoju, choć nie wiedzieliśmy, co to takiego. Razem z kilkoma innymi gośćmi wziąłem do ręki parę orzeszków. Były świeże, nieuprażone, a na skorupkach widniała gruba warstwa błota.

Ulewa pomału ustawała, a w karczmie dało się słyszeć więcej niż szum deszczu. Mężczyzna wyciągnął się na krześle i zażądał zapłaty za orzechy. Niektórzy z nas spojrzeli po sobie, niczego nie rozumiejąc – przecież każdy sprzedawca otrzymuje za towar pieniądze: dwieście franków za garść orzeszków arachidowych. Ale on zmęczonym, chrapliwym głosem odparł, że potrzebuje znacznie więcej niż jakieś tam dwieście franków, które możemy sobie wsadzić gdzieś. Najlepiej będzie, jeśli zapłacimy mu tą dziewczyną w zielono-żółtej spódnicy, która przyszła tutaj schować się przed burzą. Dziewczyna do tej pory nic nie wypiła, stała tylko przy barze i czekała. Nie miała przy tym najmniejszej ochoty na tego typu transakcje i od razu zaczęła wrzeszczeć co sił w płucach i przeklinać.

Aż wreszcie, gdy tych dwoje prawie wzięło się za łby, wkroczyła Maria. Chwyciła miotłę i zaczęła wymachiwać nią tuż przed oczami mężczyzny. Przylepione do miotły błoto, razem z drobnymi robaczkami, obryzgało wszystkich. Mężczyzna uciekł do kąta, skąd spoglądał z ukosa, potem wybiegł w deszcz i jeszcze z daleka wygrażał nam swoim koszem. A gdy

ponownie błysnęło, wbiegł po błyskawicy do nieba. Był to ostatni piorun podczas tej burzy – zaraz po nim wiatr i deszcz ucichły.

Latające kobiety

Kilka kobiet układało tkaniny a na środku placu, przy studzience, nakładały sobie na głowy naczynia z wodą. Te młodsze bez przerwy chichotały, pozostałe niosły swoje rzeczy, a spojrzenia miały nieobecne. Kołysały się, ich pośladki falowały, a szaty powiewały, jakby kłaniały się przeszłości.

Czasami, na niesionych przez nie na głowach naczyniach przysiadały ptaki i piły wodę. Kobiety, niczym wątłe rzeźby, rzucały na ziemię cienie, które od czasu do czasu wyglądały, jakby stroszyły pióra i rozkładały skrzydła do lotu. Potem je składały, kuliły, i przez całą drogę do domu z tym ciężarem już ich nie otwierały. Nie wzbiły się nawet na chwilę.

Marek Vadas, Uzdrowiciel, przeł. Małgorzata Dambek, seria: Słowackie Klimaty, wyd. Książkowe Klimaty, czerwiec 2017 (fragmenty).