Co łączy Elenę Ferrante z Polską?

O nieistniejącej ale jednak istniejącej Elenie Ferrante a także włoskim o wydawnictwie, które oprócz jej bestsellerów wydaje także książki polskich autorów pisze Piotr Kępiński.

Jak w kraju tak rozplotkowanym i sfejsbukizowanym jak Włochy mogła istnieć pisarka, odnosząca sukcesy obecnie już globalne, której prawdziwego nazwiska przez kilka lat nikt nie poznał? Dyskusje i literackie inwestygacje trwały w najlepsze. W roku 2016 sięgnęły zenitu, kiedy Claudio Gatti ogłosił światu, że na sto procent to Anita Raja, znana tłumaczka mieszkająca obecnie w Rzymie ale urodzona w Neapolu, córka uratowanej z holocaustu polskiej Żydówki. Dziennikarz zbadał nawet jej zeznania podatkowe, podpatrzył ile mieszkań ostatnio kupiła i wyszło mu, że to Raja. Raja się nie odezwała, wydawca zaś poprosił żurnalistów, żeby dali jej  święty spokój. Na twitterze pojawiły się nieprawdziwe wpisy rzekomo samej autorki przyznającej się do pseudonimu. Oficjalnie nikt nie ogłosił że Ferrante to Raja ale również nikt tego nie zdemaskował. New York Times w międzyczasie oznajmił: to tajemnica poliszynela, Ferrante to Raja.

Zabawa została zepsuta. Przekreślona. Beppe Severgnini, w New York Timesie, wyzłośliwiał się na artykuł Gattiego: jakie to ma znaczenie jak naprawdę nazywa się autorka? Jest tajemnica, jest karnawał.

Aczkolwiek, jego koledzy publicyści i krytycy literaccy, jeszcze do niedawna sami brali udział w tej grze. Sami typowali kim może być Ferrante, o czym za chwilę.

Wydawcy (prestiżowa, niewielka i niezależna rzymska oficyna E/O, która w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych publikowała także polskich autorów m.in. Stryjkowskiego, Szczypiorskiego, Brandysa (Kazimierza), Gombrowicza a ostatnio także Olgę Tokarczuk), utrzymywanie tej tajemnicy było jak najbardziej na rękę.

Bo Elena Ferrante, nawet jeżeli nieistniejąca, weszła w krwiobieg życia literackiego jako Elena Ferrante. I jakkolwiek by się nie nazywała, na zawsze  Eleną Ferrante pozostanie (Leśmian pozostanie Leśmianem, Bonowicz pozostanie Bonowiczem). Książki pisze od lat. Już jej debiut („L’amore molesto”) w roku 1992 roku wzbudził niemałą sensację. Niemniej jednak dopiero tetralogia neapolitańska, której wszystkie części zostały już przetłumaczone na polski („Genialna przyjaciółka”, „Historia nowego imienia,” „Historia ucieczki”, „Historia zaginionej dziewczynki”), dała jej prawdziwą sławę.

Aczkolwiek dopiero po „błogosławieństwie” amerykańskiej prasy fama o autorce dotarła do Europy, najpierw zachodniej potem do wschodniej. Powszechnie uważa się, że wszystkiemu  jest „winny” James Wood, wpływowy krytyk „New Yorkera”, ( karierę zaczynał w „Guardianie” i swego czasu głosił tezę, że krytyka w Stanach umarła, dzisiaj przekonuje że jest zupełnie inaczej: „żyjemy w złotym wieku eseju (…) nie musimy czuć żadnej nostalgii za latami pięćdziesiątymi czy sześćdziesiątymi…”), który po opublikowaniu angielskiego przekładu „Genialnej przyjaciółki” napisał w 2013 roku: „Jej powieści są głęboko osobiste i gwałtowne.” I dodawał, że włoska autorka w sposób absolutnie nienachalny pisze o tak dramatycznych sprawach jak rozwody, znęcanie się nad dziećmi. W równie naturalnym stylu opisuje seks, niesmak z nim związany jak i własną tożsamość.

Podkreślał również feministyczne korzenie tej prozy, sugerując że prawdopodobnie Ferrante nie interesowała się nigdy Hélène Cixous (uważaną za twórczynię poststrukturalnej teorii feministycznej; zajmowała się m.in. twórczością Adolfa Rudnickiego) ani francuskimi teoriami feministycznymi ale w jej opowieściach słychać „ten” praktyczny „écriture féminine”. 

Akcentował powinowactwa prozy Ferrante i Elsy Morante, które łączy – według niego – pewien rodzaj brutalności i opowieści o rodzinnych koszmarach, wskazując jednocześnie że w „Genialnej przyjaciółce” zauważyć można sceny z neorealistycznych filmów De Siki albo z nowel Giovanniego Vergi, którego najbardziej znanym dziełem jest „Cavalleria rusticana” (na podstawie tego opowiadania Pietro Mascagnini napisał słynną operę).

Ale zapewne nawet sam James Wood nie dałby rady, gdyby nie wsparcie innych autorek piszących o fenomenie Ferrante, takich jak m.in.  Joan Acocella (w „New Yorkerze”) i Rachel Donadio (w „The New York Review of Books”). Razem dokonali cudu. Za oceanem zaczął się szał na Ferrante.

We Włoszech trwało już zaś jego apogeum. Kiedy w roku 2015 Ann Goldstein w „New York Times’ie” ogłosiła listę pięciu najlepszych książek okazało się, że na czwartej pozycji znalazła się tam „Storia della bambina perduta” czyli „Historia zaginionej dziewczynki”cały kraj znalazł się w amoku: prawie wszystkie serwisy prasowe umieszczały tę informację na czołowych miejscach. Nawet do  bólu komercyjna stacja telewizyjna TG24 relacjonowała sukces Ferrante jak wydarzenie rangi politycznej. Oto literackie Włochy znowu awansowały do światowej czołówki. I chociaż włoska inteligencja nie jest, bynajmniej, zapatrzona w USA, to nie tym razem. Na początku roku 2016 wszyscy oddawali hołd genialnej, nieistniejącej pisarce, która osiągnęła całkiem realny sukces na niezwykle wymagającym rynku i nasycali się cytatami z nowojorskich gazet.

A Amerykanie zaczęli już przekuwać sukces literacki w biznes turystyczny. W „New Tork Times’ie” ukazał się swoisty przewodnik po Neapolu, w którym dzieje się akcja wszystkich części powieści Ferrante. Autorka Ann Mah, opisała w tekście wszystkie ważniejsze ulice i place po których poruszają się bohaterki i bohaterowie „Genialnej przyjaciółki”.

Neapolitańczycy odetchnęli z ulgą. Po latach zapomnienia znowu ich miasto powróciło na literacki piedestał. Zarówno za sprawą tematyki jak i autorki, jak się w końcu okazało (inna sprawa, że w zasadzie każda autorka domniemana z Neapolu pochodziła).

Ale zanim doszło do tej nieszczęsnej demistyfikacji, we Włoszech trwała nieskończona zgaduj-zgadula, w której brały udział wszystkie najpoważniejsze gazety nie tylko literackie.

W marcu 2016 roku Fulvio Bufi  i Alessia Rastelli ogłosili w „La Lettura” (dodatku do „Corriere della Sera”) artykuł w którym wykazywali, który z żyjących autorów lub autorek mógłby być „realną” Ferrante. Pomógł im w tym Marco Santagata. Ten znawca Dantego, uczony i znany krytyk literacki napisał wcześniej na ten temat sążnisty artykuł powstały na podstawie szczegółowej analizy filologicznej.

Podobnych „przepowiedni” było już, co prawda, bez liku, niemniej jednak lista nazwisk była podobna. Jak pisała w „L’Unita” Stefania Scateni: Za pseudonimem „Ferrante” zawsze ukrywa się „Domenico Starnone, Anita Raja – żona Starnone, Francesco Piccolo, Daria Bignardi…” Do grona „podejrzanych” znawcy zaliczyli także założycieli oficyny E/O.

Dzięki Santagacie pole rozpoznawcze zostało z lekka rozszerzone. „Elena Ferrante – dowodził w tekście uczony – może być pisarką pochodzącą [rzecz jasna] z Neapolu, która [jednak] studiowała w Scuola Normale przed rokiem 1966”. Świadczy o tym nie tylko pieczołowicie odtworzony klimat miasta z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ale także doskonała znajomość topografii Pizy, gdzie znajduje się słynna Scuola Normale – jedna z najbardziej prestiżowych uczelni włoskich.

I typował. „To może być na przykład Marcella Marmo”. Ta znana w Neapolu autorka, faktycznie mieszka w miejscu, które pasuje jak ulał do powieści Ferrante: na wzgórzu Vomero, w atrakcyjnej zabytkowej willi do której prowadzi długi podjazd, zamknięty przez żelazną bramą. Z okolic rozciąga się fantastyczny widok na Zatokę Neapolitańską.

Sama Marmo wyjaśniała jednak w specjalnym anonsie dla agencji ANSA: „Dziękuję tym wszystkim, którzy myśleli, że to ja jestem szczęśliwą pisarką bestsellerów, ale to nie ja jestem Eleną Ferrante.”

O tym, jak poważnie we Włoszech traktowało się „sprawę Ferrante” niech świadczy fakt, że po każdej takiej publikacji w której pojawiały się sugestie tyczące domniemanego autorstwa odzywali się liczni wydawcy i pisarze „prostujący” fakty prasowe.

Bo, trzeba to podkreślić, saga Ferrante jest tutaj nie tylko modna ale także ważna. Jej powieści stały się bestsellerem w Rzymie i Neapolu nie dlatego, że zostały napisane w sposób uniwersalny ale przede wszystkim dlatego, że przyniosły (nareszcie) upragnioną summę ostatnich kilkudziesięciu lat istnienia Italii. Opowiedziały niezwykle atrakcyjnym językiem o transformacji mentalnej i kulturowej; zdefiniowały i sportretowały kilka pokoleń, które na przestrzeni ostatnich dekad poruszały się między wykluczeniem, sukcesem i odrzuceniem.

Te powieści nie dość, że są do bólu włoskie, to na dodatek tkwią niezwykle mocno w dialekcie i mentalności neapolitańskiej, od pierwszych do ostatnich zdań. Dlatego z lekka byłem zdziwiony, kiedy w „Gazecie Wyborczej” Juliusz Kurkiewicz pytał Ferrante w (internetowym, bo inny być nie mógł) wywiadzie: „Na świecie mówi się o pani cyklu jako o powieściach neapolitańskich, a ja miałem wrażenie, że mogłyby dziać się wszędzie”.

No właśnie, nie. Ale takie niuanse, są w stanie rozpoznać chyba tylko Włosi, którzy czują atmosferę lat sześćdziesiątych, nawet jeżeli sami (bo na przykład są za młodzi) jej nie doświadczyli. Oni znają na pamięć opowieści dziadków i rodziców o tym jak rodził się włoski cud gospodarczy, jak z małych zapyziałych warsztatów powstawały wielkie fortuny, jak z prowincjonalnych buraków wyrastała nowa dwudziestowieczna arystokracja, która – bynajmniej – nie odrzucała swoich korzeni i nie zapominała o swoich miejscach pierwszych.

Zresztą sama Ferrante odpowiadała dziennikarzowi: „Wszystko, co rozgrywa się w tych książkach, jest przesiąknięte Neapolem. Mam na myśli nie samo miasto, ale lokalną kulturę o złożonych i głęboko zapuszczonych korzeniach. Dzieje Lili i Eleny karmią się określonym kontekstem. Jeśli wyrzucimy Włochy i Neapol, obie postaci zamienią się w bohaterki poprawnej, ale mało wyrazistej historyjki”.

O tym jak ważny jest Neapol w tetralogii Ferrante świadczy również wielki wywiad jakiego pisarka udzieliła Nicoli Lagioia (La Repubblica, 4 kwietnia, 2016). Znany włoski pisarz większość swoich pytań i rozważań poświęcił, co prawda, szczegółowej analizie bohaterów Ferrante, niemniej jednak rozmowa musiała w pewnym momencie zejść na sam Neapol, który – jak chce Malaparte – istnieje nie tylko w samym sobie ale także w innych miastach europejskich: Londynie, Paryżu czy Wiedniu.

Ferrante odpowiadała, że i owszem, to prawda. Różnica jest jednak fundamentalna. Na Zachodzie Europy istnieje bowiem wielka ufność jaką obywatele pokładają w nauce i postępie, które to razem pozwalają na lepsze zrozumienie przeszłości. W Neapolu natomiast, istnieją wielkie fundamenty kulturowe, które nie mają nie mają nic wspólnego z postępem. „Marzenie o postępie jest tutaj koszmarem pełnym niebezpieczeństw i śmierci”.

Zatem życie na południu Włoch to bezustanny balans na krawędzi chaosu, który prowadzi czasami do tragedii a czasami do zwycięstwa. To zapewne dlatego bohaterowie tetralogii Ferrante tak rzadko oglądają się za siebie i tylko czasami – intuicyjnie – wybierają bez zastanowienia ideologie, o których nie mają zielonego pojęcia a które – jak np. komunizm – łatwiej objaśniają im świat.

Oni oglądają, jak napisała Ferrante w wywiadzie z Lagioia „historię z balkonu teraźniejszości widząc elektryczną burzę, nic więcej.”

Sama autorka nie lubi patrzeć za siebie z nostalgią, ceni sobie bardziej właśnie analizę, albowiem w ten sposób jest w stanie lepiej dostrzec ludzkie cierpienie.

A cierpienie bezustannie towarzyszy jej bohaterom. „Lata pięćdziesiąte, to był czas wyczerpujący dla wszystkich a szczególnie dla tych, którzy startowali z pozycji zerowej.”

I w tym jednym zdaniu zawiera się kwintesencja wszystkich części powieści. I tak tetralogię Ferrante czytają Włosi. Poprzez doświadczenia rodzinne i własne. Bo ta saga jest w istocie zbiorowym włoskim bildungsromanem pokazującym społeczeństwo a raczej jego pars pro toto, w stanie formowania i rozklejania.

Lagioia sugerował w rozmowie, że Włochy (w tetralogii), po raz kolejny, zbliżają się do granicy wytrzymałości, czy też po raz kolejny dojeżdżają do końcowego przystanku. Ferrante ripostowała: „Ja nie widzę tej pętli i nie lubię pesymistów ani optymistów, ja widzę tylko to co jest wokół mnie. I ciągle na nowo chcę definiować przeszłość.” I dodawała, że nie ma to nic wspólnego z życiem indywidualnym ale z pokoleniowym, której jest dla niej ważniejsze dlatego, że poprzez losy zbiorowe może więcej powiedzieć o kondycji społeczeństwa.

W tetralogii neapolitańskiej ideologie i problemy polityczne są obecne prawie na każdej stronie, nawet jeżeli nie są odpowiednio nazwane, nawet jeżeli czasami brzmią naiwnie. W końcu dzieci (a przecież główne bohaterki i bohaterzy na początku opowieści Ferrante są dziećmi) nie znają odpowiednich terminów, nie posługują się wyrafinowaną wiedzą, ale uważnie słuchają albo podsłuchują dorosłych i próbują ich zrozumieć. Lila, czyli Raffaella Cerullo, przez wszystkich nazywana Liną: „Wskazywała na ludzi spotkanych na ulicy, mówiąc: „Ten był na wojnie i strzelał do ludzi. Ten używał faszystowskich metod: pałował ludzi i poił ich olejem rycynowym. Ten donosił na swoich sąsiadów, tamten głodził własną matkę”.

Naiwne? Naprawdę? Nic z tych rzeczy, dzieci w opowieściach Ferrante więcej wiedzą o „ulicznej polityce” niż dorośli, również dlatego, że obserwują świat bardzo uważnie ale i bez sentymentów.

Lila „Sporo też wiedziała o różnych miejscach w naszej dzielnicy: „W tym domu torturowano i zabijano ludzi, przy tym obelisku faszyści organizowali wiece, za rogiem tego domu pobito pewnego człowieka, tu mieszka rodzina, której dobrze się powodzi, bo doprowadziła do nędzy inną rodzinę, właściciel tego samochodu wzbogacił się na dosypywaniu śmieci do mąki i sprzedaży zepsutego mięsa na czarnym rynku, ten sklep otworzył człowiek, który zarobił na miedzianych kablach skradzionych na kolei, w tamtym barze spotykają się kamoryści, lichwiarze i przemytnicy”. (…)  „Faszyzm, nazizm, wojna, alianci, monarchia, republika miały dla niej rysy znajomych twarzy, kształty domów w sąsiedztwie, cechy konkretnych miejsc. Don Achille i czarny rynek, komunista Peluso, dziadek braci Solara – kamorysta i ich ojciec Silvio – faszysta, gorszy jeszcze od synów, ojciec Lili – szewc Fernando i mój tata… Wszyscy, ale to absolutnie wszyscy byli w jej oczach splamieni mrocznymi zbrodniami lub co najmniej przewinieniami, byli złoczyńcami albo ich wspólnikami, bo sprzedali się za grosze”.

Ferrante mówi prawie wprost: za pięknymi choć nadkruszonymi neapolitańskimi fasadami kryją się trupy przeszłości i teraźniejszości. O tym nie śpiewa się w piosenkach, nie mówi się o tym na głos w barach i restauracjach. Nikt w centrum miasta nie będzie oskarżał camorry o wszelkie zło, bo wszyscy wiedzą jak skończy albo jak może skończyć.

Jak Roberto Saviano, który odważył się napisać „Gomorrę” a teraz żyje w ukryciu, chociaż jak ostatnio mówił w wywiadzie dla Rai, niewykluczone, że czas powoli dojrzewa do jego powrotu do miasta.

Saviano, w 2015 roku roku w „La Reppublica” (z 21 lutego) opublikował ważny tekst (w zasadzie list do autorki) w którym bronił Ferrante przed oskarżeniami innych autorów i wydawców mających jej za złe niechęć do ujawnienia swojej tożsamości, w momencie nominacji do Premio Strega – jednej z ważniejszych włoskich nagród literackich.

Pisał: „Odkryłem, że istnieją prawdy, które trudno opisać bez anonimowości…”. Chociaż jednocześnie wzywał Ferrante do porzucenia pseudonimu: „Wierzę, że [ujawnienie się] położyłoby kres wszelkim spekulacjom, a inni [w tym sensie, mniejsi, ambitniejsi wydawcy] mogliby nareszcie zajmować miejsca na podium.”

Dla Saviano dominacja wydawnictwa Mondadori czy Einaudi, które od dekad rozdają karty na włoskim rynku wydawniczym jest nie do zniesienia. Cała czytelnicza Italia tańczy tak jak one zagrają. Małe oficyny w tej konkurencji nie mają żadnych szans. Poważnej nagrody nie może też dostać autor posługujący się pseudonimem. W każdym razie tak zdecydowali niektórzy jurorzy Stregi, których część oprotestowała finałową kandydaturę Ferrante.

Saviano delikatnie napisał, że w gruncie rzeczy fajnie byłoby gdyby Ferrante swoją dekonspiracją pomogła nagrodzie. On wierzył w to, że jej sukces może realnie pomóc innym autorom wyrzuconym na margines przez dominujące oficyny.

List jednak nic nie dał. I Ferrante sama do siebie się nie przyznała. Została do tego przymuszona. Jest pewne, że gdyby nie artykuły, które ukazały się w październiku 2016 roku, do teraz nikt nie poznałby jej prawdziwego nazwiska.

Skąd taka postawa? Jak się zdaje niechęć pisarki do ujawnienia wyjaśniały, w pewnej mierze, słowa z wywiadu jakiego pisarka udzieliła Nicoli Lagioia: „Pisanie jest aktem pychy, zawsze tak myślałam, dlatego swoje pisanie ukrywałam, bałam się dezaprobaty. Jane Austen, jak ktoś wchodził do jej pokoju, ukrywała swoje papiery. To jest reakcja którą znam. Ludzie wstydzą swojej pychy. Dałam sobie prawo, żeby [metaforycznie] wysyłać ludzi do więzień w formie literackiej. To zadanie, czy też powołanie. Ale kto mi dał do niego prawo? Bóg, ludzie, partia? A może biedni i ich stracone losy?”

Ferrante pozostawia te pytania bez odpowiedzi ale z tekstu emanuje niepewność i rodzaj strachu: a może lepiej ukryć swoją pychę w cieniu zmyślonego nazwiska? Może lepiej nie drażnić współziomków z Neapolu? Wiadomo, że bardzo są drażliwi, niecierpliwi i na dodatek strasznie zakompleksieni.

A z tego mogą wynikną tylko kłopoty.

Właśnie, kompleksy, niedostatek, bieda i brak szczęścia to kolejne sztandarowe tematy Ferrante: : „A to zalało dworzec na piazza Garibaldi, a to zapadł się tunel przed muzeum, a to osunęła się ziemia albo zabrakło prądu. W pamięci miałam ciemne i niebezpieczne ulice, coraz bardziej chaotyczny ruch samochodowy, popękane chodniki, rozlane kałuże. Zapchane studzienki rzygały wodą, strumienie ścieków, brudu i bakterii spływały do morza ze zboczy upstrzonych nowymi i nietrwałymi budynkami albo drążyły podziemny świat. Ludzie umierali z powodu niedbalstwa, korupcji, ucisku, a mimo to przy kolejnych wyborach entuzjastycznie wyrażali swoją aprobatę dla polityków, którzy ich życie zamieniali w piekło”.

W całych Włoszech, a zwłaszcza na północy kraju, Neapolitańczycy ciągle zresztą uważani są za tych nieco gorszych. I chociaż ceni się ich sztukę, fantazję, otwartość, to matka z szacownej rodziny mediolańskiej dwa razy zastanowi się zanim wyda córkę za neapolitańskiego – dajmy na to – krawca.

Swego czasu wielką karierę we Włoszech zrobiła książka „skomponowana” przez pewnego nauczyciela języka włoskiego, który zebrał w niej wypracowania swoich wychowanków. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że szkoła znajdowała się na przedmieściach Neapolu, dzieci mówiły mieszanką dialektu i włoskiego, a sam nauczyciel zauważył, że to co te dzieci piszą jest o niebo mądrzejsze i głębsze aniżeli wyrafinowane analizy socjologów i politologów.

Książka „Io speriamo che me la cavo. Sessanta temi di bambini napoletani” została wydana po raz pierwszy w roku 1990 i do tej pory miała już kilkanaście edycji, doczekała się nawet ekranizacji (w 1992 roku, w reżyserii Liny Wertmuller z Paolo Villaggio), a opiekun dzieci i edytor Marcello D’Orta (zmarły w roku 2013) stał się prawdziwym celebrytą.

Wypracowanka dzieci są krótkie ale pełne prawdziwych perełek, które weszły już nawet do potocznego języka włoskiego.

Oto co jeden z wychowanków napisał o różnicach dzielących trzy najważniejsze włoskie miasta: Mediolan, Rzym i Neapol. „W Mediolanie jest tylko śnieg, mgła, zimno i wilgoć… W Rzymie zaś jest pełno zabytków. W Mediolanie tylko jeden…W Rzymie są rzymskie ruiny. Miasto jest wielkie ale brudne. W Neapolu byłem tylko raz. Jest tam czysto. Ale tego za bardzo nie zauważyłem. W Neapolu wszyscy są złodziejami, zabójcami i handlarzami narkotyków. Morze przypomina jedną wielką latrynę. Je się tam zużyte małże…Podczas trzęsienia ziemi walą się tam od razu na ziemię wszystkie domy. Bez pracy pozostaje półtora miliona ludzi.”

A jakie są według dzieci różnice między włoskim południem i północą. Jeden z podopiecznych D’Orty tak oto podsumował problemy południa:

  1. Bieda
  2. Bezrobocie
  3. Brak wody
  4. Ulice w fatalnym stanie
  5. Camorra
  6. Trzęsienia ziemi
  7. Zanieczyszczenie powietrza
  8. Narkotyki (ale też na północy)
  9. Bieda [raz jeszcze]
  10. Autobus, który nie przyjeżdża
  11. Przestępcy
  12. Brak miejsc do parkowania samochodów
  13. Za dużo wzniesień [Neapol częściowo położony jest na wzgórzach]
  14. Dialekt
  15. Szkoły, które nie działają
  16. Szkoły, w których nie ma ławek
  17. Szkoły, w których nie ma schowków na rzeczy
  18. W jednym domu, który znam na jednym łóżku śpią trzy osoby
  19. Brud
  20. Inne rzeczy

Czytając „Io speriamo che me la cavo” miałem przed oczyma bohaterów tetralogii Ferrante. Miałem też wrażenie, że niewykluczone, iż na pomysł  swojej sagi Ferrante wpadła po przeczytaniu tej właśnie książeczki. Problemy i bohaterowie są w zasadzie ci sami. Uwagi – podobne. Ironia – identyczna.

To co jednak różni te dwa światy, to jeszcze większa beznadzieja w jakiej dorastały dzieci w latach dziewięćdziesiątych niż świat bohaterek Ferrante, które w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wierzyły, że włoski świat może być w przyszłości nieco lepszy, między innymi za sprawą cudu gospodarczego:

„Na potwierdzenie sukcesu już wiosną w sklepach na peryferiach zaczęły się pojawiać całkiem niezłe podróbki butów „Cerullo”. Obuwie to w zasadzie wyglądało tak samo jak to zaprojektowane przez Lilę, z wyjątkiem drobnych detali, jak ozdóbki czy ćwieki”.

Dzisiaj wracamy do lat pięćdziesiątych. Ludzie południa czują to i opisują z goryczą, którą słychać także u Ferrante: „Nazywają ich neapolitańczykami, nazywają Marokańczykami, nazywają faszystami, prowokatorami, anarchosyndykalistami. A to są młodzi ludzie, o których nie troszczy się żadna instytucja, pozostawieni sami sobie, dlatego kiedy się wkurzą, rozwalają wszystko”.

Niemniej jednak Ferrante nie jest tylko i wyłącznie wyrozumiała dla Południa. Potrafi – co Włochów jednocześnie irytuje i zachwyca – wbić (jak Herling) nóż w serce neapolitańskie: „…żyjemy w kraju prowincjonalnym, gdzie każda okazja jest dobra, aby wylać własne żale, a tymczasem nikt nie zamierza zakasać rękawów i zreorganizować wszystkiego tak, aby działało jak należy”.

Na takie definicje Włochy czekały latami. A Ferrante zrobiła to w sposób koncertowy. W prostych słowach nazwała po imieniu to o czym mówi się na ulicach. Zrelacjonowała życie codzienne z jego brakiem miłości, z nienawiścią, ze zbrodniami, które czasami są w zasięgu wzroku, z brudem i smrodem i brakiem szczęścia.

* * *

Przy okazji recenzji z książek Eleny Ferrante „Rzeczpospolita” pod landszaftowym obrazkiem Neapolu nieco naiwnie ogłosiła: „Miasto nad Zatoką dotąd było dla polskich czytelników sceną opowieści Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Czy za sprawą Eleny Ferrante to się zmieni?”

Bez przesady, nic się nie zmieni w tej kwestii. Neapol zawsze zostanie dla nas związany z Herlingiem. Proza Ferrante, choć fantastyczna, nigdy nie zajmie jego miejsca. I nie dlatego, że gorsza, czy mniej wysublimowana. Nic z tych rzeczy. Jest inna. Po prostu.  I przede wszystkim – my czytamy ją nieco inaczej niż Włosi, tak jak oni nieco inaczej czytają Herlinga (albo raczej nie czytają).