Kępiński o Giedroyciu

27 lipca minie 110 rocznica urodzin Jerzego Giedroycia. Z tej okazji publikujemy esej Piotra Kępińskiego o książce Marka Żebrowskiego Jerzy Giedroyć. Życie przed „Kulturą”. 

Aż dziwne, że do tej pory żaden polski reżyser nie wpadł na pomysł, żeby na podstawie tego życiorysu nakręcić film, nie dla intelektualistów i wielbicieli paryskiej „Kultury”, tylko przygodową opowieść z wielką polityką w tle. Dla wszystkich. Bo przecież Giedroyć od dawna przestał być symbolem nielicznych, ale – wydaje się, że wszedł na stałe do języka potocznego. Nie ma przecież innego Redaktora – pisanego przez duże „R”. Nie ma innej paryskiej „Kultury”. Nie ma wreszcie podobnego życiorysu. Takie zdarzają się raz na sto lat. Nomen omen, bo Giedroyć urodził się w 1906 roku w Mińsku a zmarł dziewięćdziesiąt cztery lata później w Maisons-Laffitte.

Przedwojenna Warszawa, z solidnego gmachu zbudowanego przez Polską Kasę Oszczędności, tuż przy Starym Rynku, przy ulicy Brzozowej, wychodzi elegancko ubrany mężczyzna, w ręce trzyma teczkę. Przed chwilą pożegnał żonę Tatianę i spokojnym krokiem idzie w kierunku Ministerstwa Rolnictwa na Senatorską.

Jest rok 1931. Jerzy Giedroyć (tak swoje nazwisko Redaktor zapisywał przed wojną, po 1945 roku zmienił pisownię na Giedroyc) rozpoczyna właśnie swoją karierę, która potrwa jeszcze wiele dziesięcioleci. Ale już jest postacią w stolicy całkiem znaną. Obraca w kręgach politycznej arystokracji, zna wiele wpływowych postaci, jest już redaktorem słynnego „Buntu Młodych” – o którym to piśmie w 1933 roku pisał w „Robotniku” po raz pierwszy Mieczysław Niedziałkowski: „Jest to tygodnik o charakterze sanacyjnym, wyróżniający się tym od innych wydawnictw sanacyjnych, że jego redaktorzy więcej myślą, więcej czytają i mają więcej zdolności pisarskich, podczas gdy reszcie wystarczają gromkość frazesów i zdolność do wymyślań”.

Już wtedy bowiem Giedroyć, chociaż do poglądów głoszonych i promowanych w „Kulturze” jeszcze przed nim długa droga, postrzegany był jako intelektualista nietuzinkowy, nieszablonowy, wyrastający ponad ówczesne warszawskie standardy.

„Bunt Młodych” redagował Giedroyć przy pomocy trzydziestolatków i dla trzydziestolatków, którzy dosyć już mieli „Wiadomości Literackich” redagowanych przez „starych” czterdziesto i pięćdziesięciolatków. A jednak złośliwi i tak nazywali „Bunt Młodych” „buntem młodych hrabiów”.

Marek Żebrowski w książce „Jerzy Giedroyć. Życie przed Kulturą” niezwykle sugestywnie opisuje pierwsze dekady życia Redaktora. To prawie powieść, i aż wierzyć się nie chce, że każdy fakt został tutaj sprawdzony, każdy cytat ma źródło, wszystko zostało przeżyte, nic nie zostało zmyślone. A przecież to „tylko” zaledwie czterdzieści lat z życia Giedroycia. To preludium do jego późniejszego – jeszcze aktywniejszego – życia. To dlatego nie znajdziemy tutaj wszystkich postaci, które na stałe kojarzymy z „Kulturą”, a które dzięki Giedroyciowi weszły do historii kultury polskiej. Zobaczymy za to młodego polskiego intelektualistę w centrum wielkich wydarzeń, które na dobre miały zmienić nie tylko Europę.

Wszystko jednak zaczyna się na dawnych Kresach, dawnej Rzeczypospolitej i w dzisiejszej Rosji. Dzieciństwo w prowincjonalnym Mińsku, które wielokrotnie wspominał z nostalgią, było dla niego chyba najbardziej beztroskim i najszczęśliwszym momentem życia. I chociaż w domu specjalnie się nie przelewało, to warunki do samokształcenia miał Giedroyć wręcz fantastyczne. Zbiór książek jego rodziców był – jak sam po latach twierdził – przypadkowy, niemniej jednak można było tam znaleźć całą masę ważnych i ciekawych rzeczy. „…obok encyklopedii i wydawnictw patriotycznych (…) była tam również literatura nowoczesna i sporo książek historycznych, które wywarły na mnie wielki wpływ. Pochłaniałem wtedy nieprawdopodobne ilości lektur, w tym wiele całkiem nieodpowiednich dla mego wieku: Tetmajera „Pannę Mery” i inne takie rzeczy. Budziło to przerażenie, gdyż, oczywiście, popisywałem się tym w rozmowach. Ale było tolerowane”.

Tak wyglądały początki intelektualnego dorastania według samego Redaktora. Żebrowski jednak – jak na literackiego detektywa przystało, prawie na każdym kroku weryfikuje podawane przez Giedroycia fakty, bo jak twierdzi: pamięć ludzka jest zawodna „nic więc dziwnego, że po dziesięcioleciach własne doświadczenia nierzadko mieszają się z informacjami płynącymi z lektury czy z zasłyszanymi wspomnieniami bliźnich. Wielokroć powtarzane, zgodnie z aktualnym stanem ducha i nastrojem opowiadającego, zmieniają się w szczegółach tracąc na wiarygodności”.

Oczywiście, nie mamy tutaj do czynienia z żadną tanią demaskacją. Nic z tych rzeczy. Żebrowski Giedroycia niezwykle ceni, wielokrotnie to zresztą podkreśla. On po prostu, nie chciał opierać się w swojej pracy tylko i wyłącznie na słowach samego Redaktora i „Autobiografii na cztery ręce”, która według niego nie jest opowieścią o jego życiu, a przesłaniem. „A to nie to samo”.

A więc jak się okazało, lata młodości wyglądały trochę inaczej niż zapamiętał to bohater książki. Jego wczesne lektury też nie były tak ciężkie gatunkowo i ambitne, jak Redaktor wyznawał w „Autobiografii…” Bo z innej jego rozmowy (z Mirosławem A. Supruniukiem) wynika, że zainteresowania historyczne przyszły znacznie później, dopiero na uniwersytecie. A lata młodości w Mińsku? To był oczywiście czas zabaw nad brzegami Świsłoczy. Rozrywki? „Kładzenie się na torach, wzdłuż, rzecz jasna, tak by leżeć pod jadącym pociągiem, dając przy tym dowód odwagi.” Szerokie tory rosyjskiej kolei przebiegały faktycznie zaledwie kilkadziesiąt metrów od ulicy Trubnej, przy której mieszkał.

Potem życie potoczyło się błyskawicznie. Szkoła w Moskwie i rewolucja, którą widział na własne oczy, była, chyba, najważniejszym wydarzeniem jego młodości. W lutym 1917 roku dzień w dzień bywał na Łubiance, oglądał zrywanie carskich herbów z urzędów i sklepów – bo wszystkie te historyczne wydarzenia miały miejsce parę metrów od stancji na której mieszkał. Jak wielokrotnie później wyznawał, to wtedy naprawdę poznał Rosjan, doświadczył też niesamowitej atmosfery, „którą znamy ze współczesnych nam rewolucyjnych wydarzeń, polskiej Solidarności czy pomarańczowej zimy w Kijowie.”

Wyobraźmy sobie: chłopak z dobrego domu, godzinami (szkoły w tym czasie w Moskwie są zamknięte) chodzi po ulicach, rozmawia z ludźmi, przyjmuje jedzenie od babuszek, które z chęcią go karmią. Ale to nie było nic nadzwyczajnego dla stutysięcznej rzeszy młodych Polaków uczących się w tym czasie w Rosji – wszyscy robią to samo, chodzą na wiece, czytają ulotki, żyją głównie „zgromadzeniami i proklamacjami, zebraniami, naradami i uchwałami”. Biorą udział w zbiórkach pieniędzy dla uwolnionych właśnie więźniów politycznych.

Nieprawdopodobna wydaje się też podróż Giedroycia z Moskwy do Piotrogradu: na gapę pociągiem, ciężarówkami, zaprzęgami konnymi. Jadł suszoną rybę i chleb kukurydziany, palił papierosy, kradł, narkotyzował się prochem do karabinów (bo miał zapach karmelków, które wtedy uwielbiał), kolekcjonował bagnety i razem z pseudożołnierzami, wracającymi do domów śpiewał popularne piosenki. Nic dziwnego, że po latach, Giedroyć wspominał rewolucję jako czas wielkiej młodzieńczej przygody, a nie traumy, która zostawia piętno na całe życie.

Koniec końców musiał jednak wrócić do domu, czyli do Mińska, w którym pojawili się „skakuni” terroryzujący całe miasto: „ktoś wynalazł i wyrabiał sprężyny, które przymocowywali sobie oni do podeszw…sprężyny były tak mocne, że odbijając się od trotuaru, skakuny mogli przelecieć z jednej strony na drugą. Dla większego efektu zawijali się w prześcieradła i operowali wyłącznie w nocy, spadając na przechodniów jakby z nieba. Bano się ich panicznie. Były wypadki śmiertelne ataków sercowych, wywołanych przez tych skoczków, którzy uzbrojeni w noże, zabierali swym ofiarom wszystko, pozostawiając ich często na ulicy w bieliźnie.”

Redaktor musiał słyszeć o tym zupełnie niesamowitym zjawisku. Pisały o tym gazety, rozmawiali ludzie, miasto żyło w ciągłym strachu. A sceny, które przywoływano mroziły krew w żyłach.

Żebrowski oprócz tego, że zajmująco i niezwykle kompetentnie kreśli losy Giedroycia, potrafi jak mało kto drobiazgowo ale również malowniczo przypominać tło na którym toczy się „akcja” opowieści. To zabieg potrzebny i trudny. Bez niego historia życia Redaktora byłaby sucha niczym referat naukowy. Dzięki temu wszystko tutaj pulsuje życiem, historia nabiera indywidualnego wymiaru a ważne postaci, z którymi związany był Giedroyć są ludźmi z krwi i kości.

A prawdziwe mistrzostwo w swojej opowieści osiągnął Żebrowski relacjonując warszawski okres życia twórcy „Kultury”. Jak na dłoni widzimy życie polityczne kulturalne i polityczne stolicy. Autor świetnie operuje zbliżeniami, potrafi jednak szybko oddalić się od szczegółu, by w paru zdaniach, zręcznie wprowadzić czytelnika w kolejny wątek. Śledzimy jak w kalejdoskopie lata gimnazjalne, polityczne fascynacje Giedroycia dochodząc wreszcie do jego życia prywatnego. Wszystko w dobrym tonie. Nigdzie Żebrowski nie przekracza granicy dobrego smaku. Potrafi oczywiście napisać, że Giedroyć uczył się podle, potrafi przytoczyć jego oceny z matury (w zasadzie same oceny dostateczne, tylko z religii i propedeutyki filozofii – bardzo dobry, z francuskiego i historii: dobry), przypomina dwie poprawki, popijanie różowego likieru w salonie Boyów. A więc, wydawałoby się, na pierwszy rzut oka, niezbyt ambitnie wchodził Redaktor w życie polityczno-kulturalne Warszawy. Biorąc pod uwagę, że i na uniwersytecie nie szło mu najlepiej – profesorowie dosyć wcześnie dostrzegli, że pan Jerzy nie ma zadatków na wybitnego jurystę – można byłoby wywnioskować, że wiódł sobie Giedroyć życie bon vivanta, który od polityki będzie trzymał się daleko. Potrafił nieźle pić (jego ulubionym trunkiem był Machandel, „to była złota wódka z Gdańska. Biały smak dżinowy i malusieńkie płatki złota.”), a palił w zasadzie do końca życia. Tak sam o sobie mówił. Po rozstaniu z żoną przez wiele miesięcy nie mógł Giedroyć spać. I wtedy właśnie, w roku 1932 roku, zainteresował się Witkacym. „Z jego książki „Narkotyki” wyniosłem jednak najpierw umiejętność golenia. Miałem z tym problem, bo mam delikatną skórę i silny zarost, wobec czego golenie u mnie wyglądało krwawo. Rady jakie podaje Witkacy, okazały się zbawienne i pomyślałem, że równie gładko pójdzie mi z narkotykami. Zacząłem się tym bawić. Po opium chorowałem, ale kokaina robiła na mnie wrażenie. Dawała poczucie genialności. Złudne oczywiście. Wyszedłem z tego obronną ręką, ale rezultatem jest trwała bezsenność, dzięki czemu zyskuję na czasie.”

Tyle sam Giedroyć. Bo jego brat Henryk, z lekka powątpiewał w te ekscesy: „Niczego takiego nie pamiętam i zupełnie mi to do Jerzego nie pasuje – mówił – Już bardziej to, że wymyślił tę całą historię, by nieco ubarwić sobie życiorys”.

Jednak to, że nawet brat Redaktora powątpiewa w narkotykowe ekscesy Jerzego, nie znaczy to, że takowych nie było. W przypadku prywatnego życiorysu Giedroycia niczego na sto procent stwierdzić nie można. Bo o sprawach osobistych Redaktor prawie w ogóle nie rozmawiał. Nie interesował się także sprawami prywatnymi swoich najbliższych współpracowników. Stefan Kisielewski, który sportretował Giedroycia w swojej powieści „Sprzysiężenie” jako radcę Geysztora pisał: Wiedziano o zaledwie, że był kiedyś żonaty, lecz podobno się rozwiódł.

Wiedziano też zapewne, że jego była żona Tamara (z domu Szwecow), była prawdziwą pięknością (jak mówił o niej Henryk Giedroyć: Nawet ci, których ideału piękna nie odzwierciedlała w pełni, rzadko potrafili oprzeć się jej urokowi. Miała – po prostu – niewiarygodny sex appeal!)

Redaktor poznał ją w Warszawie na balu zorganizowanym przez rosyjską białą emigrację. Giedroyć oficjalnie mówił, że była Rosjanką. Ale prawda okazała się bardziej skomplikowana i tajemnicza. Nie można nawet – jak pisze Żebrowski – podać dokładnej daty jej urodzenia. Wiele faktów z jej życia do dzisiaj zostaje nierozpoznanych. Niewiele wiadomo co działo się z nią po rozwodzie z Giedroyciem. W zasadzie wiadomo tylko tyle, że była obywatelką Rumunii, wyznania prawosławnego, niewykluczone też, że pochodziła też z rodziny żydowskiej. Wiadomo też, że ich życie po krótkim okresie idylli, nie było harmonijne. „Tatiana była i nagle zniknęła. W domu się o tym nie mówiło” – wspominał po latach Henryk Giedroyć.

Rozwód miał odbyć się w Wilnie w Konsystorzu Ewangelicko-Reformowanym. Dlaczego tam? Sprawa jest prosta. Otóż tamtejsi ewangelicy nie robili zbyt wielu ceregieli i z Warszawy na Kresy ciągnęły pielgrzymki, nie tylko zwyczajnych obywateli ale także ważnych osobistości. W Wilnie rozwodził się m.in. Józef Beck i generał Burhardt-Bukacki, którego była żona została błyskawicznie nową towarzyszką życia Becka. Wszystko to zdarzyło się równolegle, po czym całe towarzystwo zgodnie poszło na obiad do Żorża. „Pastor chodzi, tup, tup, tup, – temu rozwód, temu ślub” – mawiano wtedy w Wilnie. Zmiana wyznania, nie była rzecz jasna żadnym problemem. Także dla Giedroycia. Ale wtedy – w 1937 roku, prawdopodobnie do rozwodu nie doszło. Giedroyć twierdził jednak wielokrotnie, że procedury rozpoczął. Jak pisze Żebrowski – do dzisiaj nie wiadomo jak daleko zostały one posunięte, bo zgodnie z litewskim prawodawstwem takie akta nie są udostępnianie przez równe sto lat. Zatem na wyjaśnienie tajemniczego rozwodu (nie-rozwodu) Redaktora musimy poczekać ro roku 2037.

A sam Giedroyć jakby tłumacząc się ze swojego wcześniejszego życia opowiadał Teresie Torańskiej: „Ja nie mam życia prywatnego i mieć nie potrafię. Przypuszczam, że osoba, która by się mną związała, byłaby osobą nieszczęśliwą, bo dla nie miałbym czasu (…) Nie mogłem myśleć o jakimś życiu rodzinnym. A jeszcze poczucie odpowiedzialności – nie wyobrażałem sobie, żeby mieć dziecko. Dla mnie posiadanie psa jest problemem. Łatwiej jest decydować o losach ojczyzny itd. niż zwierzaka czy dziecka.”

Tatiana po wojnie będzie miała córkę, ale człowieka dla którego Jerzego rzuciła – architekta Edwarda Seydenbeutela jednak nie poślubiła.

Co robił Giedroyć po rozwodzie? Na pewno jeszcze aktywniej redagował „Bunt Młodych” (który wkrótce miał zmienić nazwę na „Polityka”). Coraz głębiej wchodził w życie polityczne. „Z wychowanego w endeckim gimnazjum legalisty przemienił się w zaprzysięgłego piłsudczyka, który niedługo wścieknie się, widząc w klapie marynarki swojego młodszego brata mieczyk Chrobrego, odznakę Młodzieży Wszechpolskiej.”

W czasie redagowania „Buntu Młodych” niejednokrotnie wzywał jednak obóz rządzący do otwarcia się na narodową opozycję. „Pragnął wprzęgnięcia w prace państwową „przyzwoitego” ONR-ABC”. I sam określał pozycję swojego pisma jako wewnętrzną opozycję.

Już wtedy wydawał się zręcznym politycznym graczem, któremu niezmiernie zależało na to, by wpływać na losy państwa, nie stroniąc od kontrowersji. W jednym ze wstępniaków zespół „Polityki” wzywał: „Żądamy hitleryzmu – nie tego, który zabija wolność myśli i słowa, walczy z Kościołem, nie zadowolił się zupełnym odsunięciem Żydów od wszelkich wpływów politycznych, gospodarczych i kulturalnych, lecz stosuje wobec nich bezcelowy, brutalny ucisk: szerzy wokół siebie hasła skrajnego egoizmu narodowego, gotowego do tępienia wszystkiego, co by mu stanęło na drodze (…) Żądamy przerzucenia części nędzy na wszystkie klasy. Żądamy tępienia konsumentów luksusu, na który będziemy mogli sobie pozwolić wówczas, gdy nie będzie ani jednego bezrobotnego.”

Trudno jednak w piśmie odnaleźć światopogląd Giedroycia, który on później określił mianem lewicowo-liberalnego – stwierdza Żebrowski, i trudno nie przyznać mu racji. Opinie Redaktora bywały wtedy radykalne, ale na pewno nie lewicowe. Na łamach „Polityki” lewica też prawie nie istniała. Nikt z konserwatystów nie uważał wtedy ich za partnerów do dyskusji. „Komuniści byli, ma się rozumieć agentami Kominternu, ale i lewicy sanacyjnej wytykano, że idzie „śladami godnych swych przodków”, wśród nich wymieniając między innymi Marchlewskiego i Dzierżyńskiego.”

Oczywiście sam Giedroyć już po wojnie podkreślał, że gotów był przed 1939 rokiem parcelować Radziwiłła bez żadnych wahań, ale przecież – to trzeba podkreślić – przez wiele lat brał od niego pieniądze na swoją działalność (w latach dwudziestych był zastępcą sekretarza generalnego Związku Pracy Mocarstwowej), więc zapewne – jako człowiek dobrze wychowany, chyba jednak by się zawahał.

Stefan Kisielewski wspominając przedwojennego Giedroycia podkreślał, że o żadnej lewicowości w jego przypadku nie mogło być mowy: był zdecydowanym przeciwnikiem reformy rolnej i obrońcą interesów ziemiańskiej konserwy.

Niemniej jednak jego poglądy bez przerwy ewoluowały. I bez przerwy balansował Giedroyć na granicy politycznego hazardu i zdrowego rozsądku. Oddajmy znowu głos Kisielewskiemu, a raczej bohaterowi jego przywołanej już tutaj powieści: „Osoba Geysztora była w zasadzie gwarancją patriotyzmu całego przedsięwzięcia – ale Geysztor był nieco narwany (…) – co chciał zrobić – zamordować kogoś – w Warszawie – może Becka? Geysztor chciał maczać w tym palce – to w jego stylu.”

W tej oczywistej przesadzie kryje się jednak taka prawda, że w pewnym momencie Redaktorowi przestała już wystarczać publicystyka, a zaczęła go pociągać prawdziwa polityka. („Młodzi się już zestarzeli/hier begraben ist der Hund/ wolą więc politykować/ niż uprawiać dalej bunt” – pisał w 1937 roku Tadeusz Hollender, gdy zmieniano nazwę pisma z „Bunt Młodych” na „Politykę”). Giedroyć myślał nawet wtedy, żeby w planowanych na rok 1940 wyborach wystawić własnych kandydatów na Sejm.

Kto wie? Gdyby nie wojna, czy faktycznie nie zostałby jednym z ważniejszych rozgrywających polską politykę wewnętrzną. Miał już odpowiednie przygotowanie. Znał prawie wszystkich, a co ważniejsze, ci najważniejsi znali i jego.

Zręcznie obracał się zarówno w kręgach ministerialnych – jak i – co ciekawe – wywiadowczych. Kiedyś w warszawskim domu odwiedził razem z Rogerem Raczyńskim słynnego rosyjskiego krytyka i eseistę Dymitra Fiłosofowa. Wizytę tak zapamiętał Józef Czapski „Fiłosofow powiedział dowcipnie: pierwszy raz miałem dwóch ludzi z Dwójki.”

W Warszawie tajemnicą poliszynela były wtedy kontakty Giedroycia z ludźmi wywiadu. Zresztą i sam Redaktor temu nie zaprzeczał, twierdząc, że były to normalne spotkania ze zwyczajnymi urzędnikami. Nic więcej.

Jednak kontakty z „dwójkarzami” wypomniała mu znacznie później PRL-owska propaganda. Dwadzieścia lat po wojnie ukazała się w Malmoe broszura „Podwójne życie Jerzego Giedroycia”, w której autor ukrywający się pod pseudonimem Tadeusz Mateja (naprawdę Tadeusz Rozmanit) opisał historię agenta sanacyjnego wywiadu i malwersanta w Bukareszcie (Redaktor pracował tam w ambasadzie, już po klęsce wrześniowej). Mateja cytuje całą masę dokumentów, jak pisze Żebrowski, od tych, które można znaleźć w Instytucie Polskim i Muzeum imienia Generała Sikorskiego w Londynie, po zapisy kompletnie nieznane. Czy prawdziwe? – pyta Żebrowski, „trudno orzec bez lektury ich oryginałów.” Wiadomo jednak doskonale, że broszura była rozdawana przez peerelowskich dyplomatów w Paryżu i Londynie.

Sam Giedroyć tych spraw publicznie nie komentował, broszurę komentował tylko w listach do przyjaciół: „oprócz chyba zrozumiałej niechęci do babrania się w g…, którym mnie obrzucają, nie widzę potrzeby tłumaczenia się.”

Niekiedy bywał jednak nawet dumny, że takie pisma się pojawiają („Muszę być dla nich rzeczywiście niebezpieczny, że używają takich metod, ale przyjemne nie jest – tym bardziej, że babrzą w tym wszystkim moją b. żonę, Bogu ducha winną. No trudno.”)

Czy faktycznie Giedroyć miał coś na swoim sumieniu? Wątpliwie. Dla komunistów już sam fakt kontaktów z przedwojennym wywiadem był zbrodnią (wystarczy przypomnieć sobie całą masę filmów propagandowych w których Zło wielokrotnie przybierało postać „dwójkarza”). A historia bukareszteńskich malwersacji opisana w broszurze Mateji ma zapewne w źródło w„sprawie karnej”, którą wytoczono Redaktorowi, za to, że nie sprawdził danych personalnych osób współpracujących z ambasadą, a które to osoby zajmowały się sprawami, delikatnie mówiąc, podejrzanymi.

W każdym razie historia niezwykle ciekawa i aż prosi się, by w przyszłości ja pogłębić. Podobnie zresztą jak losy Giedroycia w wojsku, w którym wielokrotnie stawał okoniem w stosunku do dowódców, jak np. po Bitwie pod Monte Cassino, gdzie w gazetce, którą wydawał zamieścił tekst o tym, że bohaterstwo i czyny naszych żołnierzy, nie były tak wielkie jak dowódcy by chcieli.

Fantastyczne są również Giedroycia z Tobruku: gdzie według niego żadnych walk nie było. A on sam co robił? „Kąpałem się w morzu, było przyjemnie, jakieś warty, no – takie tam historie.”

Przesadzał? Pewnie, tak. I pewnie dlatego Marek Żebrowski napisał tak doskonałą książkę, żebyśmy na tle lekkiej przesady Redaktora, zobaczyli człowieka z krwi i kości.

Marek Żebrowski, Jerzy Giedroyć. Życie przed „Kulturą”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.