Piotr Kępiński: Teatr działań literackich

W roku 2000 na łamach Tygodnika Powszechnego odbyła się arcyciekawa dyskusja dotycząca stanu polskiej poezji i prozy. Wzięli w niej udział znani krytycy i poeci: m.in. Marian Stala, który napisał szkic inicjujący debatę („Coś się skończyło, nic się nie chce zacząć”)  a także Piotr Śliwiński, Jarosław Klejnocki, Julian Kornhauser, Jacek Podsiadło, Jacek Gutorow i Piotr Kępiński, którego szkic teraz przypominamy. 

Piotr Kępiński: Teatr działań literackich

Na początku lat 90. byłem pewien, iż czasy w których autor musiał określać swoje stanowisko ideowe albo był określany, bezpowrotnie minęły. Niestety, tak się nie stało. Słyszymy dziś zarzuty o bezideowość, negację i zmierzanie w pustkę, kierowane pod adresem poetów młodego i średniego pokolenia. Camus pisał przed laty w dziennikach: „Durnie, myślicie, że negacja jest ucieczką, podczas gdy ona jest wyborem… Myślą, że męskość to drgawki prorocze, a wielkość to afektacja”.

ODGRZANY SCHEMAT

Nic dodać nic ująć. Może najnowsza literatura polska winna być przeczytana powtórnie pod takim kątem, nie zaś w perspektywie pokoleniowej czy ideowej. Historia literatury to dzieje ludzkiej wrażliwości, gustów i mód. Odnoszę jednak wrażenie, że jest to też historia poszczególnych autorów, nie tylko grup literackich czy też prądów. W latach 90. poeta stał się dzięki Bogu tylko poetą, a pisarz tylko pisarzem. Jego pozycja zbyt wysoka, od romantyzmu począwszy, a na PRL-u skończywszy, została w końcu zrównana ze statusem, powiedzmy, nauczyciela gimnazjalnego. Dobrze się stało, chociaż ów szok zdezorientował zarówno artystów, jak i krytyków. Miejmy nadzieję, że szybko minie. Wtedy znikną także poszukiwania pokoleń, wspólnych zainteresowań i Bóg wie jeszcze czego. Zostanie literatura. Trochę takiej anarchii krytyczno-literackiej nam nie zaszkodzi.

Ale cóż, Polska jest krajem stadnego myślenia i odgrzewania starych schematów – więc za wszelką cenę trzeba było wymyślić „pokolenie”. Wykreowano formację sztuczną. Zapomniano, że pokolenie musi łączyć coś znacznie ważniejszego niż wspólna data urodzenia kilkunastu twórców. Z uporem przez lata budowano jakieś chorobliwe schematy uczestnictwa. Zapomniano, że autor nie musi dzisiaj opowiadać się za czymś, przeciwko czemuś, ma prawo odwrócić się na pięcie i powiedzieć, że ma to a to w nosie. I czytelnicy, i krytycy winni takie stanowisko uszanować, chyba że mamy do czynienia z totalną nijakością. Jednak współczesna literatura nie jest w żadnym stopniu nijaka.

Literatura lat 90. rozwija się znakomicie, wielki kryzys przeżywa natomiast krytyka, której przedstawiciele wmówili sobie, że wszystko trzeba opisać w kategoriach pokoleniowych, a co wymyka się tak rozumianemu opisowi – nie istnieje. Różnorodność postaw artystycznych, brak spójności, poważnych tematów i zdecydowanych postaw, przenikanie się poetyk – to zarzuty uderzające we współczesną literaturę. A gdyby tak potraktować to jako wartość?

Wtedy okaże się, że konserwatywni klasycyści, klasycyści barbaryzujący, barbarzyńcy, post-bruLioniści, postmoderniści prozaicy i poeci postmodernistyczni nie tworzą obok siebie, tylko w szczególny sposób ze sobą korespondują. Ja np. lubię zestawiać wiersze Tkaczyszyna-Dyckiego i Świetlickiego, by poszukiwać miejsc wspólnych, które związane są czasami z klimatem poezji, z wrażliwością i specyficznym „kadrowaniem” rzeczywistości.

POETA JEST POETĄ…

A i tak najciekawszym problemem, który winien nurtować krytyków, jest język współczesnych autorów lub poszukiwania tego języka. Skąd się wziął, czy ostatecznie się wyklarował? Przecież absolutną nieprawdą jest, że to poezja Franka O’Hary zmieniła oblicze polskiej poezji. Ten język wprowadził do literatury Piotr Sommer. To dzięki jego tłumaczeniom tak doskonale po quasi-amerykańsku brzmiały wiersze młodych poetów. Ale to tylko jedna strona medalu. Jest i druga. Otóż ten język musiał być przecież w jakimś stopniu kontynuacją języka poprzedniego pokolenia. Czy w każdym razie jest wielce prawdopodobne, że był. Poezja stanu wojennego nie wytworzyła swojej specyficznej mowy, zapożyczała bowiem wiele z poetyki Nowej Fali, chociaż nie tylko. We współczesnej poezji wiele jest Ryszarda Krynickiego, ale i Bronisława Maja czy Jana Polkowskiego. Na początku lat 90. zaistniał zatem bunt, ale wbrew pozorom, nie przeciwko językowi, ale tematyce i ideom. Buntu przeciwko formie też nie było. Przecież w wierszach autorów młodego i średniego pokolenia oprócz tłumaczeń Sommera wyraźnie słychać np. Jacka Bierezina, a dla wszystkich w większym lub w mniejszym stopniu wspólny jest Różewicz, Herbert albo Miłosz. Krytycy spodziewali się pewnie, że z dnia na dzień pojawi się nowa genialna forma. Zbyt wiele oczekiwali, za mało dostali. Chociaż wszyscy wiedzieli, że więcej dostać nie mogą. A przecież gdyby uważnie przeanalizować wiersze tzw. pokolenia „bruLionu”, to znaleźlibyśmy przecież przykłady języka wykrystalizowanego, niepowtarzalnego – Marcin Świetlicki, Jacek Podsiadło, Andrzej Sosnowski.

Czy to mało? To dzięki tym autorom toczą się w Polsce, szczątkowe bo szczątkowe, ale jednak – dyskusje literackie. To ci autorzy proponują coś ważnego, coś ważnego również chcą powiedzieć.

A to, że inni im nie dorównują? To oczywista bzdura. Jak nie dorównują! Czy wiersze Wojciecha Bonowicza są przejawem nijakości i nihilizmu, a poezje Dariusza Sośnickiego – czy i one są przejawem artystycznej i myślowej bezradności? Gdzie znakomite książki Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Jakuba Ekiera, Marcina Barana, Marzanny Kielar? Czy krytycy nie czytają najnowszych poezji Krzysztofa Śliwki i zajmującej prozy Karola Maliszewskiego czy Rafała Ziemkiewicza? I nie ględźmy za dużo o hermetyczności, bo ci twórcy, o których wspomniałem, nie mają z tym nic wspólnego. Nazwiska można jeszcze mnożyć. I czego my jeszcze chcemy od tej literatury? Żeby góry przenosiła, a nas samych uszczęśliwiała? Autor to tylko autor, a literatura to aż literatura.

ARCYDZIEŁO JAKO FETYSZ

W artykule Jarosława Klejnockiego „Pejzaż z Wisielcem” ( „TP” nr 6 ) można było wyczuć wyraźne zniechęcenie, a nawet gorycz i rozczarowanie współczesnym życiem literackim – i co gorsza: współczesną literaturą – które, jak napisał: „zmienia się w grę”. A współczesność oferuje być może tylko „wyjałowienie, permanentny stan nie mającej się nigdy ukonkretnić nieokreśloności”. Twierdzi także Klejnocki, że „widmo Nijakości” krąży po Europie, i być może właśnie ta duchowa degrengolada jest przyczyną artystycznego uwiądu. Zastanawia się, czy przypadkiem nie jest tak, że społeczności żyjące w dobrobycie nie są w stanie wykrzesać z siebie iskry geniuszu, z powodu nadmiernego konsumpcjonizmu. Pisze: „demokracja jest nudna i syta (zwłaszcza w swych zachodnioeuropejskich realizacjach). Taka nuda czeka i nas”.

Trudno o sąd bardziej fałszywy. Jeżeli potencja artystyczna twórcy miałaby zależeć od braku pieniędzy, ewentualnego głodu czy niepewności materialnej, to winniśmy liczyć się z tym, że już niedługo z Albanii czy też z Mołdawii trafią do zachodnioeuropejskich księgarń takie arcydzieła, na które od dawna czekaliśmy. Nie trafią. Będzie tak jak zawsze. Rzecz nie w tym, ile kotletów zje poeta, zanim coś stworzy, lecz – czy ma wyobraźnię, czy też jej nie ma. I nie jestem też pewien, czy zachodnie demokracje są tak nudne, jak sugeruje Jarosław Klejnocki. Być może nuda to uniwersytet, niewykluczone, że nuda to synonim campusu – świata wygodnego i izolowanego. Campus nie jest jednak światem. To jest obszar sztucznej ciszy, która nie ma nic wspólnego z życiem, a ono jest zawsze dramatyczne, niezależnie od szerokości geograficznej.

Demokracja jest nudna i syta. Demokracja jednak nigdy sama wierszy nie napisze. Wiersze piszą ludzie, a tym jak świat światem zawsze chodziło o coś więcej niż wypchane kieszenie. Spierali się ze sobą, mieli życie lepsze lub gorsze i o nim z reguły pisali. Tak też będzie. Wierzę w to, że apokaliptyczne przepowiednie dotyczące upadku literatury nie sprawdzą się z jednego tylko powodu. Trawestując pewną definicję można powiedzieć, że człowiek jest zwierzęciem duchowym. A literatura to przecież specyficzna forma duchowości.

Klejnocki dalej dywaguje: „Być może nasza literatura po prostu intuicyjnie przeczuwa nową sytuację. Dlatego mamy do czynienia z atmosferą zastoju, dlatego nie pojawiają się arcydzieła”. Czyli – czekamy obecnie na zachodnią nudę, by pogrążyć się w stagnacji i rozkładzie. Upraszczając – na zachodzie Europy nikt już nic ciekawego nie pisze. A tam, gdzie nudy nie ma – kwitnie literatura. Wystarczy spojrzeć na Bałkany – w Serbii ostatnimi czasy nie powstało arcydzieło, w Chorwacji wielu autorów wspomina wojnę, lecz z tego, co wiem, pomimo tragicznych przejść, także i tam, nikt nie napisał genialnej powieści, za to wiele dobrych; to samo dotyczy Macedonii.

Rozumiem, że Klejnockiemu chodzi bardziej o wpływ literatury na filozofię i o to, czy kreuje ona ważne dyskusje. I wreszcie, jaki wpływ wywiera na społeczeństwo. Zapewne niewielki, lecz nie oszukujmy się – nigdy zbyt wielkiego nie wywierała. W Szwecji nakłady tomów poetyckich są mniej więcej takie same jak w Polsce – czyli porównując populację, w Szwecji jest znacznie lepiej, „choć” zamożniej. Co roku zdarza się tam kilku debiutantów. Są zauważani, pisze się o nich.

A to, że nie ma arcydzieła? A co to jest arcydzieło? – chciałoby się zapytać. Jaka jest miara arcydzieła wieku XX? Odnoszę wrażenie, że z arcydzieła czynimy fetysz, który ma wyjaśnić wszystkie problemy związane z literaturą. Jak nie ma arcydzieła, to nie ma literatury. Jak się ono pojawi, to wtedy twórczość odżyje. Wydaje się, że jest trochę inaczej. Literatura zawsze żyje mimo arcydzieł, które z reguły zauważa się znacznie później niż one powstały. W Polsce minęło zaledwie dziesięć lat od przełomu i w tym czasie powstało wiele ważnych i znakomitych książek autorów starszego i młodszego pokolenia. Dla mnie arcyciekawa była np. „Dukla” Stasiuka, „Widnokrąg” Myśliwskiego, „Schizma” Świetlickiego czy ostatnio „Niemoc” Krasińskiego.

*

Najlepiej pewnie będzie, jeśli młoda, średnia i stara literatura będzie się rozwijała zgodnie ze swoim rytmem. Niespiesznym. Niewykluczone, że gonitwa początku lat 90. sprawiła, że krytycy i sami autorzy uwierzyli w ewidentną bzdurę, iż co roku będą odkrywali nowe zjawisko literackie. Okazało się, że nic nie ma od razu, że inne były oczekiwania krytyków, inne czytelników, jeszcze inne autorów. Okazało się, że hierarchie zbudowane przed laty nie do końca były trafione, choć dobrze do dzisiaj funkcjonują. Jestem jednak pewien, że jeszcze młodsze pokolenie zweryfikuje to już niedługo. Jak wieść niesie, jeszcze w tym roku mają ukazać się dwie antologie literatury roczników 70. A takie antologie najbardziej uprzytamniają krytykom i autorom upływ czasu i to, że nadchodzą Inni – być może bardziej interesujący, albo po prostu – Inni.

Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny” nr 12/2000