Bułgarski Kerouac

Prezentujemy fragment powieści drogi o współczesnej Ameryce – „18% szarości” bułgarskiego pisarza  Zacharego Karabaszliewa. Książka w przekładzie Hanny Karpińskiej, ukaże się w serii Bułgarskie Klimaty, wrocławskiego wydawnictwa Książkowe Klimaty.

Jak zapowiada wydawca : To nie jest kolejna historia emigranta, który nie potrafi odnaleźć się za Wielką Wodą. To proza dla tych, którzy – jak Zack i Stella – nie potrafią pogodzić się z tym, że codzienność ma stać się czymś przeraźliwie nudnym.

„18% szarości” napisałby dziś Jack Kerouac, gdyby przyjechał do Stanów Zjednoczonych z pokomunistycznej Bułgarii, znał Nietzschego, historię malarstwa i uwielbiał fotografować.

Zachary Karabaszliew – ur. 1968 w Warnie, bułgarski pisarz, dziennikarz, redaktor, eseista, autor sztuk teatralnych. Studiował na Uniwersytecie w Szumenie. Przez wiele lat mieszkał z rodziną w San Diego, California (USA). Debiutował w 2008 roku powieścią 18% szarości (18% Сиво), która uzyskała w Bułgarii status bestsellera, doczekała się siedmiu wydań i została uhonorowana prestiżową nagrodą Bułgarska Książka Roku; znalazła się także w finale Nagrody Eliasa Canettiego. W ankiecie przeprowadzonej przez radio BBC w czasie kampanii The Big Read znalazła się na liście 100 ulubionych książek bułgarskich.

Zachary Karabaszliew, 18% szarości, przeł. Hanna Karpińska ( Fragment).

 

Ohio jest płaskie jak parking i prawie tak samo interesujące jak trotuary Nowego Jorku, w których Stella się zakochała. Mnie było jednak spieszno podgonić tempo życia na skrajnym lewym pasie Ameryki – Kalifornii.

Pożegnaliśmy się z przyjaciółmi z Cincinnati, wynajęliśmy ciężarówkę, załadowaliśmy całe nasze

mienie i ruszyliśmy do Los Angeles. Jeśli chcesz być z kimś do końca życia, to spróbuj zamknąć się z tą osobą w samochodzie i podróżuj z nią najdłużej jak się da. Gdyby podróże poślubne mogły poprzedzać dzień ślubu, to do iluż małżeństw by nie doszło i ileż by to oszczędziło emocji…

Przecięliśmy ze Stellą kontynent w ciągu czterech dni, które minęły nie wiadomo kiedy.

Gdy dotarliśmy do Los Angeles, nad Oceanem Spokojnym zachodziło mętnoczerwone słońce, a zza

wzgórz podnosił się niewiarygodnie wielki księżyc. Długo się między nimi całowaliśmy. Czuliśmy się jak

na planie filmu.

Na początku mieszkaliśmy przez kilka tygodni w hotelu. Stella była na dziewięciu rozmowach z wyglądającymi na poważnych potencjalnymi pracodawcami, którzy mieli do niej za każdym razem lada moment zadzwonić. Ten moment przedłużył się do miesięcy. U mnie było ponuro. Kilka miesięcy po przeprowadzce pozostało mi tylko jedno miejsce, gdzie nie złożyłem portfolio. Dwóch spośród pracodawców, którzy wedle umowy mieli mnie zatrudnić na sto procent, w ogóle się nie odezwało. Pozostali trzej podpuszczali mnie w sumie jedenaście razy. Ostatecznie udało mi się pokazać swoje portfolio w czterech miejscach, z czego w trzech – recepcjonistkom. W dwóch redakcjach zostałem poklepany po ramieniu z obietnicą: „Jeśli się coś pojawi, to zadzwonimy”… Kto miał mi powiedzieć, że w Kalifornii po prostu tak się mówi i że rzucanych mimochodem obietnic nie należy brać na serio?

W redakcji niewielkiego czasopisma – mojej ostatniej nadziei – czekam około półtorej godziny, obserwując wchodzących i wychodzących ludzi. W którymś momencie sięgam po porzuconą niedzielną gazetę i biorę się do przeglądania ogłoszeń o pracy. W rubryce FOTOGRAFIA jest raptem pięć ogłoszeń, z czego jedno dotyczy zatrudnienia szkolnego fotografa, jedno fotografowania psów i noworodków i jedno wykonywania odbitek w dużym laboratorium fotografii czarno-białej. Ponieważ rubryki ułożone są w porządku alfabetycznym, mój wzrok pada na poprzednią – FARMACJA – w której ogłoszenia o poszukiwanych specjalistach zajmują całe dwie strony.

Nagle słyszę znany mi głos dyrektora artystycznego, z którym przeprowadziłem kilka bardzo obiecujących rozmów telefonicznych, będąc jeszcze w bezpiecznie odległym Ohio. „Fred, dokąd idziemy na obiad?” – i widzę, że spędziłem w redakcji całe przedpołudnie. W drzwiach pojawia się szczupły czarnowłosy typ o energicznych ruchach, w marynarce od Armaniego. Poznajemy się „wreszcie osobiście”.

Steven.

Ściska mi rękę odrobinę dłużej, niż jest to przyjęte.

Jego dłoń jest sucha, mała i o kilka atmosfer miększa od mojej. Patrzy mi w oczy wzrokiem, w którym

nie wyczuwam niczego nawet odrobinę przypominającego sympatii! Ani też wrogości. Po prostu czysta obojętność. Jesteśmy na korytarzu. Opowiadam, od jak dawna pracuję nad takimi i takimi rzeczami, jak się przeprowadziliśmy do Kalifornii, jak bardzo chciałbym wreszcie…

– Zack – przerywa mi – masz własną stronę w internecie?

– Nie, ale przyniosłem portfolio…

– Zostaw je u Nancy. Popatrzę, jak wrócę z obiadu. I zadzwonię do ciebie w ciągu tygodnia.

Jaki to akcent, australijski? – zgaduję w myślach. Południowoafrykański? Czy zwyczajnie gejowski?

– Okej, Zack? – Steven poklepuje mnie po ramieniu i dotyka kieszeni, szukając kluczyków do samochodu. Oczywiście mają okrągły breloczek. Odzywa się komórka Steve’a, odbiera, macha mi na pożegnanie, odwraca się i rusza w głąb korytarza, radośnie spiesząc na spotkanie z Fredem. Patrzę, jak jego marynarka od Armaniego maleje między jasnoszarymi ścianami korytarza. Chciałbym być teraz naiwny. Chciałbym umieć wierzyć ludziom. Nawet ludziom o miękkich dłoniach, w marynarkach od Armaniego, z fałszywym brytyjskim akcentem, o pustym błękitnym spojrzeniu… Ach, jak bardzo bym chciał! Tymczasem wiem, że ten gnój nie zadzwoni! Już nigdy więcej go nie spotykam.

* * *

Jakieś pięćdziesiąt mil na wschód od Los Angeles wjeżdżam do pustynnej Kalifornii i do płynącego

z głośnika hard rocka zaczyna się wplątywać pouczający głos ewangelickiego kaznodziei z fal miejscowego chrześcijańskiego radia. Przez pewien czas prowadzę, mając w jednym uchu muzykę

U2, w drugim religię, a w środku Stellę. Wciskam mocniej pedał gazu. Zauważam, że ubywa benzyny.

Trzeba będzie zatankować, myślę i poprawiam siedzenie, żeby się wygodniej oprzeć. Na drodze

nie ma zbyt wielu samochodów, mknę dziewięćdziesiąt mil na godzinę. Potem przypominam sobie,

co mam w bagażniku, i zwalniam – rzeczywiście powinienem pamiętać o ładunku. Grzech… żdżdżdżdż… – bzzzbzzddżdżdżd… – naszych grzechów… dzdzdzdzdzzzz… Chrystus umarł na krzyżu za nasze grzechy i… ffffff zzzzzzfzfzfffzfzfzfzfzfz… Who’s gonna ride your wild horseeeees… s-z-s-z-s-z-s-z-s-z-s-z-s-z-s-z-s-z-s-z-s-zzzzzz… wejść do Królestwa Niebieskiego… szszszszszszszszsz… sss-zzzzzz…

* * *

– szszszszszsz-z-g-z-g-z-g-z-g-z-f-z-f-z-f-zzzzzz… ‘s gonna ride your wild horseeeees, who’s gonna drown in your… dżżżżżżżżżżżżżżżżżżżżżż żżżżżżżżżżżżżżż… gdyż narodziliśmy się w grzechu… hey-hey – sha-la-la, hey hey, sha-la-la… Ostatnie akordy muzyki słyszę przed minięciem tablicy Sun City (ludność

56 327 mieszkańców) i już jestem wyłącznie w częstotliwościach pastora. Kończy swoją audycję

przypowieścią o gospodarzu, który wyruszając w podróż, wzywa sługi i powierza im swój majątek.

Jednemu daje pięć talentów (tu pastor przerywa, by wytłumaczyć słuchaczom, że talent to dawna jednostka monetarna, według dzisiejszych standardów jakieś dziesięć tysięcy dolarów), drugiemu daje dwa talenty, trzeciemu – jeden. Pierwszy zajął się jakimś biznesem i zarobił jeszcze pięć. Drugi też puścił pieniądze w obieg i zarobił dwa talenty. Trzeci poszedł i zakopał swój talent w ziemi. Kiedy gospodarz po jakimś czasie wrócił i zażądał zwrotu talentów, pierwszy sługa wręczył mu dziesięć, drugi cztery, a trzeci powiedział: wiem, że jesteś złym człowiekiem, żniesz tam, gdzieś nie posiał, i zbierasz tam, gdzieś nie rozsypał. Dlatego wolałem nie ryzykować i schowałem swój talent w ziemi. Teraz ci go oddaję. Gospodarz na to: jesteś głupim sługą – skoro wiesz, że żnę tam, gdziem nie posiał, i zbieram tam, gdziem nie rozsypał i tak dalej, to czy nie mogłeś – skoro nie chciałeś nic robić ze swoim talentem – chociaż złożyć go w jakimś banku, żebym po powrocie odebrał go sobie z procentami. Sługa wzrusza ramionami, nie wie, co powiedzieć. Zabierzcie mu teraz ten talent i dajcie temu, który ma dziesięć. Każdemu, kto ma, będzie dodane, a temu, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma! I wrzućcie niegodnego sługę na zewnątrz w ciemności – tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Kto ma uszy do słuchania, niech słucha! Pastor naprędce wyjaśnia sens przypowieści i na koniec przypomina, że spodziewa się zobaczyć nas wszystkich jutro rano w kościele. Kto będzie w pracy, ten może kupić jutrzejszą mszę na kasecie audio za dwadzieścia dziewięć dolarów dziewięćdziesiąt dziewięć centów lub na płycie CD za trzydzieści dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć.

Z Bogiem! Zaczynają się reklamy. Wyłączam radio. Pół godziny drogi od każdego bardziej ucywilizowanego i kosmopolitycznego miasta w tym państwie, w pewnym oddaleniu od drapaczy chmur, czai się inna Ameryka, w której jeszcze poruszają się cienie pielgrzymów. Jest w niej więcej kościołów na głowę ludności niż gdziekolwiek indziej na świecie. Wal-Mart i religia, Monday Night Football i Wonder Bread, i lollipop  – jasnowłosa, wciąż jeszcze zaściankowa, po prostu Ameryka…

* * *

Pieniądze nam się skończyły. Stella znalazła jeszcze jedną pracę w świetlicy dla niepełnosprawnych dzieci. Ja w dalszym ciągu każdego ranka prasowałem i wkładałem świeżą koszulę i chodziłem po agencjach reklamowych, studiach i laboratoriach fotograficznych – z coraz bardziej mizernym skutkiem. Zacząłem kolejno wyprzedawać obiektywy.

Kilka niedziel z gazetowymi ogłoszeniami później, gdy mój wzrok coraz częściej prześlizgiwał się na rubrykę FARMACJA, znalazłem zajęcie w studiu fotografii ślubnych Solomon. Jego właścicielką była trzystukilogramowa Żydówka w peruce i o niepokojących rysach twarzy przywodzących na myśl karykatury Anriego Kulewa. Przyjęła mnie natychmiast i zaczęła uczyć swojej metody fotografowania wesel. Godzinami musiałem oglądać jej szkoleniowe kasety wideo, zapamiętywać określoną liczbę ustawień, fotografować zgodnie z jej podręcznikiem. Carla Solomon miała ideę zbudowania imperium fotografii weselnych, stworzenia standardu fotografowania panien młodych i ich lubych, którzy niezależnie od okoliczności powinni wyglądać zawsze tak samo. W tym celu madame Solomon zatrudniała grupę fotografów, takich jak ja, mających fotografować jednakowymi aparatami, jednakowo ustawionymi, z jednakowym oświetleniem i wykorzystaniem jednakowych materiałów.

Chodziło o osiągnięcie przez wszystkich jak najbardziej zbliżonych rezultatów. Madame Solomon miała jedno studio i siedem etatów, ale planowała w ciągu siedmiu lat siedmiokrotnie te liczby pomnożyć. Był to dopiero początek, ponieważ Ameryka stanowiła zaledwie jeden z rynków jej weselnego biznesu. Madame Solomon chciała przekształcić swoją firmę w McDonalda

fotografii ślubnej.

Zacisnąłem zęby i obfotografowałem sześć ślubów. Ostro skrytykowała efekty i zagroziła, że mi

nie zapłaci, ponieważ moja samowola przekracza wszelkie granice i ani razu nie zastosowałem konsekwentnie jej metody. Klienci byli jednak zachwyceni zdjęciami i bestia mnie nie zwolniła. Po prostu zatrzymała moje pieniądze do chwili, kiedy „nauczę się fotografować”, jak każe jej podręcznik. Sfotografowałem jeszcze pięć ślubów. Po ostatnim obiecała wreszcie wypisać mi czek.

Na dzień przed realizacją tej obietnicy Solomon dostała rozległego wylewu w restauracji hotelu Bellagio w Las Vegas.

Umarła z peruką w półmisku smażonych kalmarów.

* * *

Znowu gazety, znowu ogłoszenia o pracy, znowu kilka FOTO i znowu na całą stronę rubryka FARMACJA. Czasem mimowolnie, czasem nie całkiem – zacząłem je czytać. Szukanych specjalności było dużo wynagrodzenie całkiem w porządku, wymogi – odpowiednie wykształcenie i kilkuletni staż. Po wnikliwej lekturze zacząłem dostrzegać, że jedna ze specjalności charakteryzuje się bardziej liberalnym stosunkiem do dyplomów i stażu – określono ją jako „kontroler do spraw monitorowania badań klinicznych” lub krócej „analityk monitorujący”. Trzeba było kupić samochód. Sprzedałem dwa

z czterech obiektywów Zeissa, sprzedałem pięć nikonów i kupiłem używaną toyotę. Zacząłem grzebać w Internecie i zbierać informacje o pracy analityków monitorujących, wchodziłem na ich fora, czytałem publikacje, zapoznawałem się z ich doświadczeniami i napotykanymi problemami. Dowiedziałem się, że wielkie spółki farmaceutyczne średnio inwestują około pięciu miliardów dolarów, zanim nowy lek dotrze z laboratorium na rynek. Gdy kolejna tabletka, powiedzmy, na zgagę,

zostaje opracowana przez tę czy inną ekipę, przechodzi serię badań i dopiero po ich pomyślnym zakończeniu ministerstwo zdrowia ją akceptuje i dopuszcza testy na ludziach. Przez następne pięć, sześć lat porównuje się działanie badanego leku na grupie ochotników. Część spośród nich dostaje lek, inni – placebo, a trzecia grupa – jedno i drugie.

Analitycy monitorujący pracują dla spółek farmaceutycznych. Pilnują, aby proces badania nowego leku przebiegał zgodnie z protokołem procedur opracowanym przez spółkę farmaceutyczną i zatwierdzonym przez ministerstwo. Spędzają mnóstwo czasu w szpitalach, sprawdzają dane, kontrolują, czy podpisy umieszczone są we właściwych miejscach i czy nie doszło do pomyłki w nazwiskach. Analitycy monitorujący mają najłatwiejszą i najnudniejszą pracę ze wszystkich specjalistów poszukiwanych w rubryce FARMACJA.

Analitycy monitorujący zarabiają od pięćdziesięciu do stu dwudziestu tysięcy rocznie.

Sprzedałem jeszcze jeden obiektyw Zeissa i jednego nikona.

Kalifornia pochłaniała wszystko, co zbierałem przez całe lata – sprzęt, plany, marzenia, pomysły.

Kalifornia studziła mój entuzjazm, wysysała energię i w ciągu niewielu miesięcy ogołociła mnie niemal do nicości.

Kalifornia, rozumiałem coraz bardziej, nie potrzebowała mnie i moich zdjęć.

Kalifornia potrzebowała kolejnych leków.