Kępiński o prozie Parulskisa

Piotr Kępiński  o „Trzech sekundach nieba”, powieści wybitnego litewskiego prozaika Sigitasa Parulskisa

Morze jest puste. Metafor nie ma żadnych. Armia jest chora, chorzy są ludzie. Apokalipsa była i minęła ale świat nadal nie ma sensu. W powieści Sigitasa Parulskisa „Trzy sekundy nieba” główny bohater nie ma nawet imienia, nie poczuwa się do jakiejkolwiek wspólnotowości z innymi ludźmi, głowę ma wydrążoną, porusza się w półmroku, prawdopodobnie dlatego, że brak mu pewności siebie. Mieszka w Wilnie, jest Litwinem, teraz przebywa w uzdrowisku nad morzem. Wspomina dawne czasy.

Mówi: „Meursault zabił Araba za to, że mocno świeciło słońce…” I dalej: „Dlatego zaliczamy go do sławetnego pokolenia egzystencjalistów”. Sugeruje, że jego pokolenie (Parulskis urodził się w roku 1965) nie miało w zanadrzu ani Araba, ani słońca, egzystencjalizmu było tyle na Litwie co kot napłakał. Zamiast tego wszyscy mieli komunalne mieszkania w których życie seksualne było nieco utrudnione, delikatnie mówiąc. I co z tego wynikło? Oczywiście, demograficzny niż. A to oznacza, że Armii Czerwonej kończyło się mięso armatnie i pobory do wojska były nieuniknione.

No i bohater poszedł w kamasze ale żeby nie było zupełnie różowo, wcielono go do jednostki desantowej. To co prawda, militarna arystokracja niemniej jednak służba ciężka. No domiar złego, nie mógł Litwin odbębnić tego woja u siebie na miejscu, ewentualnie w obwodzie kaliningradzkim, gdzie w większości lokowano młodzież z Wilna i Kowna, tylko samolotem poleciał do Niemieckiej Republiki Demokratycznej, zwanej w Polsce enerdowem. (Nazwa enerdowo, ewentualnie enerdówko, już sama w sobie była nacechowana ironią; enerdówko znaczyło konkretnie: te gorsze Niemcy; bo te lepsze to był erefen, i w tej nazwie była duma, wielkość i powaga). A enerdowo jak to enerdowo: tekturowe trabanty, pyrkające wartburgi, motorowery marki simson, kiełbaski na Alexanderplatz i radosny wieczorny śpiew podpitych mieszkańców Berlina: heili heilo, heili, heilo…

Ale zarówno mieszkańcy Poznania i licznych miejscowości nadgranicznych w latach siedemdziesiątych (dekadę później granicę zamknięto, Solidarności za bardzo się bano) popylali tam stadnie na handel, wymieniając nieliczne polskie dobra na bardziej liczne wschodnioniemieckie.

I dla mieszkańców ZSRR, te gorsze Niemcy były również małą ziemią obiecaną. Taka wojskowa zsyłka to trzeba powiedzieć wprost, dla mieszkańców Chabarowska czy Irkucka to był prawdziwy cymes i okazja, że co nieco zarobić, pohandlować i odłożyć.

Podobno w ostatnich wojskowych wagonach, które opuszczały Drezno i Lipsk, rozlegał się donośny płacz, niechcących wracać do ojczyzny sołdatów.

Bohater Parulskisa na tę rzeczywistość patrzy z zupełnie innej perspektywy. W „Trzech sekundach nieba” nie ma tego pozornego blichtru: jest szaro, ponuro i depresyjnie, delikatnie mówiąc. Ludzka tłuszcza sra gdzie popadnie, masturbuje się bez końca, pije na potęgę, dostaje po pysku od przełożonych i sama razy na oślep oddaje. No i do tego mordercze ćwiczenia z których każde może być ostatnim w życiu, bo jednak skoki zwłaszcza z dużych wysokości to nie są żarty. Raz, dwa trzy, liczą żołnierze a potem otwierają się nad nimi czasze spadochronów. A czasami się nie otwierają a wtedy miazga.

Ale teraz to już przeszłość. Wojsko było i minęło. A bezimienny bohater na życzenie amerykańskiego dziennikarza nagrywa na taśmę swoje wspomnienia z tego czasu.

Nie są to wynurzenia wrażliwca, który z czułością wspomina dawny świat. Bo świat z którego wyjechał również w niczym normalnego świata nie przypominał. Zrujnowane wileńskie kościoły zamiast dumnie stać, waliły się na łeb na szyję jak komunistyczna gospodarka. Zamiast piwa i wina – klej. Zamiast papierosów – biełamory. Zamiast normalnego jedzenia – nędzne stołówkowe żarcie.

Jest taka scena w „Przypadku” Krzysztofa Kieślowskiego. Witek ,główny bohater grany przez Bogusława Lindę, jako działacz ZSMP jedzie na rozmowy ze zbuntowana młodzieżą, która broni dostępu do okupowanego budynku. Ta enklawa wolności przypomina jednak więzienie. Ulica przy której znajduje się więzienie sprawia wrażenie drogi wewnętrznej po której poruszają się tajniacy. Nie ma różnicy między światem zamkniętym i tym pozornie otwartym.

U Parulskisa jest podobnie. Wilno to miasto w którym żyje się równie pozornie jak w wojsku. W Siaures Miestielis (Miasteczku Północnym, w którym dzisiaj dominują nowe apartamentowce) stacjonują Sowieci, wejście z przepustką, strażnicy przeszukują torby, a to prawie środek miasta. (Co ciekawe, Parulskis dzisiaj mieszka właśnie w tej dzielnicy stolicy Litwy).

Ludzie i ci na zewnątrz, i ci na wolności to zwyczajna swołocz, która sprawia, że człowiek chciałby uciec na drugi koniec świata. Kobiety prawie nie istnieją. A jeżeli, to służą tylko jak przedmioty.

Żadnego dobrego słowa o ludziach w tej książce nie znajdziemy. Sigitas Parulskis w „Trzech sekundach nieba” nie oszczędza nikogo. Ukraińcy to „chochoły” którzy rozmawiają tylko sami ze sobą, może lepsi tylko ci z południa kraju, bo lepiej rozumieją Litwinów, czarni – czyli ci z Kaukazu, też chodzą w stadach i zaczepiają innych, dzicz nieskończona której nie można nawet spojrzeć w oczy bo dostrzegą wtedy niechęć do własnych matek i kobiet a co to znaczy to wiadomo, koniec i mogiła. Niemcy, wiadomo brzydcy i rudzi. Rosjanie, władcy bez rozumu i wrażliwości. Amerykanie, głupcy nie mniejsi niż Rosjanie a do tego chciwi. A Kazachowie? Ci mają z kolei tak głupie nazwiska, że nie sposób ich wymówić i trzeba wymyślać pseudonimy.

W czasach sowieckich taka segregacja narodowa nie miała prawa zaistnieć ani w literaturze ani w kinie. Jednak w latach dziewięćdziesiątych, po rozpadzie Związku Radzieckiego wszystko to zobaczyliśmy jak na dłoni. Parulskis zatem nie odkrywa nieznanej do tej pory ziemi. Nie porusza się w przestrzeni, którą współczesny cenzor zamknął na cztery spusty. Tak było jeszcze kilka lat temu, kiedy rosyjska sztuka dotykała (może i nie za często ale jednak dotykała) niewygodnej przeszłości. Coś zostało jednak powiedziane i pokazane.

Jak jest dzisiaj? Zdaje się, że obserwujemy powolny powrót do przeszłości. W kinach Moskwy i Omska triumfy święcił „Staliningrad” Fiodora Bondarczuka, w telewizji z powodzeniem szedł serial „Syn ojca narodów. Wasilij Stalin: życie w cieniu”. Po okresie względnej rewizji zadanych ciosów i otrzymanych ran wchodzimy w erę apoteozy sowieckiej rzeczywistości. W moskiewskich księgarniach w działach z filmami na DVD królują produkcje wojenne. W telewizji Nikita Michałkow daje wykłady na temat „prawdziwej” historii Związku Radzieckiego; pisarze i naczelni wielkich gazet i poeci monotonnie nasączają głowy Rosjan pojęciami takimi jak „Ruskij Mir” i  „słowiańska jedność”.

Czas takich filmów jak „Ładunek 200” Aleksieja Bałabanowa (z roku 2007) chyba już minął. Co ciekawe: Aleksandr Sieriebrakow jeden z głównych aktorów występujących w tym filmie (odtwarzający rolę Aleksieja) trzy lata temu wyemigrował do Kanady  z powodu, jak to tłumaczył w wywiadach, narastającej korupcji zarówno ekonomicznej jak i politycznej w jego najbliższym otoczeniu.

A więc mamy powtórkę z przeszłości? Czy Parulskis zawczasu przewidział, że historia zatoczy koło a jego książki nie będziemy czytać jak wspomnień o złych czasach tylko potraktujemy ją jako ostrzeżenie przed czymś co grozi nam zawsze?

Raczej, nie. Dla bohatera „Trzech sekund…” świat wojska jest światem definitywnie zamkniętym. Pokolenie, które zostało zmuszone do służby w armii w latach osiemdziesiątych też zostało ostatecznie spisane na straty.

Żadnych idei, metafor. „My pokolenie wychowane w akademikach, w mieszkaniach kwaterunkowych, jako nastolatki słuchaliśmy nocami, jak nasi ojcowie posuwają nasze matki, dla nas kompleks Edypa polegał na nieustannym poczuciu, że ten świat jest dla nas za ciasny”.

Ale ucieczka ze „świata więziennego” również była prawie niemożliwa. Pozostawały zatem używki, bieda-wycieczki po ZSRR, ewentualnie armia.

Rzeczywistość litewska lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, to szarość zmieszana z tanim piwem. Szczytem marzeń była wizyta w kawiarni hotelu Neringa, o której pisał Romunald Mieczkowski w opowiadaniu „W kawiarni, gdzie niegdyś grano jazz”:

„Piło się w „Nerindze” raczej wytrawne trunki, wszak była to „inteligencka” knajpa – głównie wina i koniaki. Prócz mołdawskich i z republik sowieckiego Zakaukazia węgierską – „byczą” i „niedźwiedzią krew”, ale i rizlingi, były delikatne słodkie wina rumuńskie, popularnością cieszyła się bułgarska „Gamza”. Był czas, że nie podawano jej w butelkach – okrągłych bańkach, lecz „dla podniesienia kultury picia” w kieliszkach, jeśli się nie mylę – po 38 kopiejek za setkę. Dla wygody towarzystwo zamawiało od razu z dwadzieścia-trzydzieści kolejek… Kelner był wielkim panem, ciągle go trzeba było nagabywać, łapać, kiedy prześlizgiwał się między stolikami, a on ciągle udawał, że nie widzi gościa. Prawda, w „Nerindze” pracowały kelnerki, większość których znaliśmy po imieniu. Wśród bułgarskich win było też „Caberne” z goryczą korka… Kto wolał coś mocniejszego, zamawiał rum kubański. Były „etapy” egipskiej anyżówki, arabskich rumów, portugalskiego porta. Szampan raczej sowiecki, wódka – na dalszym planie i raczej wytrawna, choć kto chciał „pod śledzika” napić się czystej, zawsze ją dostał”.

Rzeczywistość w której porusza się główny bohater tej powieści to czysty koszmar. A stereotypy, które wynosi z wojska narrator przyprawiają o zawrót głowy. A więc do tego sprowadza się sowiecki i post-sowiecki internacjonalizm? Tak to musiało wyglądać? Fasadowo i durnie. Każdy z poniżonych musiał na swój sposób udowadniać swoją wyższość, poniżając innych tych bardziej bezbronnych albo odwrotnie – uzbrojonych.

Mam przed oczyma taką scenę. Jest rok 1989, granica polsko-sowiecka, Kuźnica Białostocka. Pociąg czeka na wymianę kół, z mniejszych na większe. Do Grodna ledwo parę kilometrów ale przerwa ciągnie się godzinami. Wychodzę na korytarz na papierosa, babcia okutana w kufajkę pali w wagonowym piecu, obok przechadzają się żołnierze o kałmuckich ale nie tylko, twarzach. Prawie z każdy z nich prosi: pan daj papierosa, pan daj papierosa. Bez agresji, bez nadziei na tego papierosa. Ludzie czasami dają. I żołnierze dziękuję.

U Paruskisa jest podobna scena. Bohater, służący w wojskach desantowych, przerzucony już został do NRD. Tam pewnego dnia wychodzi na drogę, zatrzymuję rudego i piegowatego Niemca (jak Niemiec, jasna sprawa, piegowaty musi być) i prosi go fajki. Ten daje mu całą paczkę. Po czym za parę chwil żołnierza czeka reprymenda ze strony swoich, którym poszkodowany Niemiec doniósł, że na drodze ktoś papierosy wyłudza. A tak nie wolno. Bo były w tamtych okolicach skargi na żołnierzy, że domy okradają, że szkody robią. A Armia Czerwona niepokalana jest przecież.

„Nie ma na świecie większych donosicieli niż Niemcy. Przeklęte kapusie – mówi bohater „Trzech sekund…” I dodaje: „Ten kretyn z trzęsącymi się łapami pomyślał, że jestem dezerterem i doniósł na mnie dowództwu brygady. Zawiadujący patrolem szakal Limonow opierniczył nas, że zaczepiamy cywilów…(…) Nikt nie lubi kapusiów, my ich zrzucamy z drugiego piętra, albo zwiniętych w kołdrę trzymamy przy otwartym oknie i mówimy im takie rzeczy, że szczają w gacie…”

Ludzie według Parulskisa, to największe zło na ziemi. Ta refleksja przypomina wyznania pewnego pilota Luftwaffe, który bombardował Poznań w pierwszych dniach września 1939 roku i przyznawał, kiedy dostał pierwszy rozkaz, żeby zrzucać bomby na dworzec kolejowy ale te poleciały na cywilne domy, nie czuł się za dobrze ale podczas następnych dni „swojej pracy” w ogólnie nie zwracał na to uwagi, a kiedy wojna rozkręciła się na dobre i zabijanie z pokładu samolotów uciekających ludzi stało się codzienności, bardziej żałował koni, które wręcz rozpryskiwały się w drobny mak w wyniku silnego ostrzału, niż ludzi.

Taki ton słychać również w „Trzech sekundach…” Armia Sowiecka nauczyła bohatera Parulskisa bezwzględności, posłuszeństwa i okrucieństwa, tak na wszelki wypadek. Kobiety są tutaj w większości przypadków maszynami do osiągania orgazmu, nie mają prawdziwych imion, ani twarzy.

Co można robić w takim świecie? Uciekać, rzecz jasna. Gdzie? Do innego świata? Pytanie tylko, czy ten będzie lepszy. A może w momencie opisania koszmaru minionego, choroba sama ustąpi? Tego nie wiemy na pewno. Nie wiem nawet, czy były sowiecki żołnierz rzetelnie spisał swoje wspomnienia i oddał Amerykaninowi. Może sam napisał książkę i rozpoczął nowe życie w trochę lepszym świecie?

Może poznał kobietę, która przeczyta jego książkę i powie: „Chaos wspomnień też się domaga formy artystycznej, jak każdy inny gatunek sztuki”. Bohater zripostuje: „Ale ta forma zniszczy naturalność (…), istnieje przecież coś takiego jak dokumentalizm”.

Ale czy tylko o zwyczajny dokumentalizm w tej książce chodzi? Naturalnie, nie. Parulskis napisał, w istocie, przypowieść o przypadkowych okrucieństwach czasu pokoju. Na zimno zdefiniował naturę człowieka poddanego bezmyślnym wojskowym torturom. I nie podał nam żadnej definicji stanu, który osiągnął jego bohater. Bo definicji takiej w żaden sposób nie można skonstruować. Każdy człowiek jest bestią, każdy może zabić i każdy zraniony do końca życia zostanie zraniony. Amen. Koniec. Innej możliwości nie ma.

A rada jedyna jest taka: jak już urodzisz się w jakimkolwiek reżimie, czym prędzej z niego uciekaj. Najlepiej nad morze…