Utz Rachowski – Opowiadania

Przedstawiamy krótkie prozy mało w Polsce znanego, a zdecydowanie wartego poznania, niemieckiego pisarza i poety polskiego pochodzenia  Utza Rachowskiego, byłego dysydenta wschodnioniemieckiego, więzionego a następnie wydalonego do Berlina Zachodniego.

 

Pisarz w wywiadzie dla „Odry” ( wrzesień 2014) tak opowiadał Krzysztofowi Ruchniewiczowi i Markowi Zyburze o swoich przygodach z NRD.

Kiedy miałem około 17 lat, zrozumiałem, że nasza rodzina pochodzi właściwie z Polski, gdzie jej korzenie sięgają XVII w. Moi przodkowie mieszkali początkowo w okolicach Lublina, skąd w XIX w. wywędrowali do Zduńskiej Woli pod Łodzią. Mój dziadek był tam majstrem tkackim, ale i pacyfistą! Nie chcąc służyć w polskim wojsku, wyemigrował z rodziną do Saksonii.

(…)

ODRA: Kto wywarł na Pana wpływ w wieku szkolnym? Będąc w szkole średniej  założył Pan Klub Filozofów, za którego przyczyną znalazł się Pan na celowniku policji politycznej Stasi. Praska Wiosna odegrała tu jakąś rolę?

Tak, zdecydowanie. Najazd na Czechosłowację w sierpniu 1968 r. był decydujący. Mój o sześć lat starszy brat wyjaśnił mi już wcześniej, co oznaczają reformy Dubceka. To brat zadbał o moją pełną przedwczesną świadomość polityczną. No i słuchałem niemieckich audycji czeskiego radia i oglądałem na bieżąco zachodnioniemiecką telewizję.

Przez nasze małe Reichenbach rosyjskie, a potem niemieckie czołgi dudniły przez całe dnie. Opisałem to szczegółowo w opowiadaniu Der letzte Tag der Kindheit (1994).

Zainteresowanie literaturą obudził we mnie pewien młody nauczyciel jeszcze w szkole podstawowej, a potem w szkole średniej (do której zacząłem chodzić o 1 września 1968 r.!) podsycał je zwłaszcza 19-letni wtedy Jürgen Fuchs. Został później jednym z najbardziej znanych obrońców praw obywatelskich i opozycyjnych pisarzy w NRD. Przyjaźniliśmy się do jego śmierci w maju 1999 r. Niewykluczone, że nie była to śmierć naturalna, lecz go zamordowano…

Klub Filozofów, działający poza szkołą, założyłem w 1970 r. Zostałem za to jako „prowodyr” wyrzucony ze szkoły średniej. „Klub” był luźną paczką paru uczniów, którzy spotykając się poza lekcjami dyskutowali o literaturze (np. o Heinrichu Böllu, który nie był w NRD zabroniony) i klasycznej filozofii niemieckiej, której nie było w naszych podręcznikach, np. o Schopenhauerze, Feuerbachu, młodoheglistach i Nietzschem.

Zadenuncjonował nas kościelny szpicel i tak rozpoczęła się moja „kariera“: 6 godzin przesłuchania przez Stasi. Mieliśmy akurat po 16 lat.

ODRA: Kiedy zetknął sie Pan po raz pierwszy z Polską i Polakami i jakie były Pańskie pierwsze wrażenia?

Ciężko zakochany – w Hance z Warszawy, poznanej w Turyngii (dokąd przyjechała autobusem w polskiej grupie urlopowej razem z mamą, która ją dobrze pilnowała), kupiłem sobie namiot i ruszyłem autostopem do Warszawy. Z miłości nic nie wyszło, ale ja przeziębiłem się tak strasznie, że na trzy tygodnie wylądowałem w szpitalu. A tam starsi mężczyźni opowiadali mi o swoich przeżyciach podczas wojny, o powstaniu warszawskim. Wróciłem do domu wyleczony z enerdowskiego kłamstwa o antyfaszyzmie pokolenia ojców, miałem już dla nich tylko pogardę – głęboką! I napisałem wtedy swoje pierwsze rzeczywiście niepokorne teksty w tym mniej więcej duchu: co robiłeś mój dyrektorze elektrowni, w której pracowałem wtedy jako monter, podczas wojny w Polsce?! (…)

ODRA: Jaką rolę odegrało w Pańskiej biografii pozbawienie obywatelstwa Wolfa Biermanna w 1976 r., czy to właśnie wydarzenie popchnęło Pana do działalności opozycyjnej? Uważał się Pan wtedy za opozycjonistę? Przed kilkoma tygodniami Biermann oświadczył: „Na początku było nas niewielu, pod koniec zrobiło się z tego bardzo wielu”. Jak zinterpretowałby Pan to zdanie w odniesieniu do opozycji w NRD? Zgadza się Pan z nim?

W czasie, kiedy Wolfa Biermanna pozbawiono obywatelstwa, byłem już jego przyjacielem. Poznał nas ze sobą w 1975 r. Jürgen Fuchs.

Zabawne, ale natychmiast pokłóciliśmy sie o Polskę!

Od lata 1973 r. (Hanka!) wracałem do Polski stale, przeżywając tu inny świat: Festiwal Teatralny we Wrocławiu w 1973 r.! Jazz-Jamboree każdego października w Warszawie! Wolne teatry! Powiedziałem do Wolfa: to jest kraj, gdzie i ja mógłbym żyć jako człowiek wolny. Wolf na to: no nie – oni z tym swoim katolicyzmem i Czarną Madonną. Nie ma się czego po nich spodziewać! On nigdy nie mógł pojechać do Polski – i miał o niej zupełnie wypaczone pojęcie! Stawiał akurat w tamtych latach na eurokomunizm, którego ja nigdy nie byłem zwolennikiem, i przegrał, co bardzo boleśnie przeżył!

Wypowiedziane przez niego zdanie jest pyszne i oznacza, że coraz więcej enerdowskich tchórzy – im dalej od upadku kraju, tym bezczelniej stroi się piórka niegdysiejszych opozycjonistów. To „cały Wolf”, taki jakim go znam i przyjaźnię się z nim do dzisiaj, człowiek pokroju Heinricha Heinego.

A samo zdanie pochodzi pierwotnie, nawiasem mówiąc, z jego mowy z jesieni 1991 r.

ODRA: Za rozpowszechnianie własnych wierszy i utworów innych krytycznych wobec reżymu autorów jak Jürgen Fuchs, Reiner Kunze, Wolf Biermann czy Gerulf Pannach skazano Pana na 27 miesięcy więzienia. Jak przyjęli tam Pana, „antypaństwowego podżegacza”, współwięźniowie i funkcjonariusze? Jakie warunki panowały wtedy w enerdowskich więzieniach?

„Polityczni“ przyjęli mnie dobrze, trzymaliśmy sie razem, zwłaszcza „podżegacze”, często także i ci, co chcieli uciec z NRD, ale z nimi bywało różnie. Uważać trzeba było trochę z kryminalistami, ale ja nie miałem z nimi problemów, miałem już przecież niejakie doświadczenie życiowe: relegacja ze szkoły, ciężka praca na kolei, elektryk, służba wojskowa…

Warunki więzienne były okropne, bardzo mało jedzenia, ciężka praca na zmianę. Mówiąc krótko: na „wolności” grałem w koszykówkę i cieszyłem się znakomitą  formą fizyczną; po wyjściu z więzienia byłem wrakiem człowieka, każdego rana palce siniały mi na czarno aż po same przeguby dłoni. Miałem problemy z krążeniem, z sercem. Fuchsowie leczyli mnie wtedy w Berlinie Zachodnim (zamieszkałem u nich po zwolnieniu) soczkami dla dzieci. Miałem niecałe 27 lat.

Za: ”Dzięki Polsce doszedłem do głębokiej i aktywnej krytyki socjalizmu”.Z niemieckim pisarzem Utzem Rachowskim rozmawiają Krzysztof Ruchniewiczi Marek Zybura (Odra, nr 9, 2014)

 

Utz Rachowski

Jedyna flaga

 

Tego dnia padał deszcz jak czarne piwo, babka miała na sobie tylko cienką błękitną sukienkę, a na niej kuchenny fartuch, i nie wzięła parasola na drogę.

Już wczesnym, wczesnym rankiem nadeszła wiadomość, wieść, nowina, wezwanie, i rozeszła się wkoło jak legenda.

Tak jest zawsze, mówi teraz, najpierw niby nadchodzili Ruscy, mieliśmy sypać im pieprzem w oczy i czekać z wrzątkiem, żeby ich oblać i ugotować, potem któregoś dnia puka do drzwi kulawy mężczyzna, powiada mi, że mój mąż zginął, następnego dnia wyruszają konno na bitwę, wieczorem konie wracają z pustymi grzbietami, jeźdźcy leżą w polu. Potem mówią, że przywieźli melony, tam z przodu przy ulicy, a jak człowiek pójdzie, to nie ma.

Zapamiętaj sobie, mój chłopcze, mówi babka, takim wieściom nie dawaj wiary, póki sam nie sprawdzisz, bo wymyślają je po to tylko, żeby nas dręczyć, przez całe życie. Sprawdź wiadomość, zanim ją ugryziesz, zapamiętaj sobie.

I idzie, bez parasola wychodzi w czarny deszcz, zawsze tak wychodzi, z fartuchem nad głową, tak ją widzę, jej błękitna sukienka całą setką swych fałdek powiewa nad moim dzieciństwem, rąbek uderza mnie w czoło znaczeniem, ten błękit to jedyna flaga, na którą przysięgałem.

I idzie, widzę ją, idzie do pracy, na zakupy, pogadać z ludźmi, pielić groby zmarłych, których nie poznałem, przez całe życie nieufna wobec wiadomości, tak dobrych, jak i złych. Na starość wiadomości zaczynają ją otumaniać, te prawdziwe, te zmyślone, zadręczają ją. Już nie odróżnia kraju Polski od drogi krajowej u nas w Vogtlandzie. Gdy wraca, ociera ręce o fartuch narzucony na błękitną sukienkę.

Wtedy, tego dnia, w którym padał czarny deszcz, wyszła bez parasola, bo podobno do małego sklepu z przodu przy ulicy przywieźli angielski porter. Wróciła z dwoma ciemnymi butelkami i otarła ręce o fartuch. Nie dowierzała tej wiadomości i musiała sama sprawdzić, jedna butelka kosztowała markę trzydzieści siedem. Od razu wypiliśmy to piwo, wczesnym przedpołudniem, w kuchni, aż do ostatniej kropli, zanim zdążył wyschnąć fartuch babki, jeszcze przed moim wyjściem do szkoły.

 

12.12.1994

Przekład: Ewa Szymani

 

Sceny z Turyngii

Dla Toni Weber

 

1

Jak zrobić stryczek. Prawdziwy, pleciony, z grubym uchwytem, taki jak na filmach. Tego mnie nauczył. Potem go zabiłem i powiesiłem.

 

2

Podczas widzenia matka pytała, jak było, kiedy przewozili mnie z Jeny do Erfurtu. Czy widziałem Ettersberg, Buchenwald, obóz koncentracyjny, pomnik przestrogi i wieżę.

 

3

Nazywała się Sylvie i siedziała trzy ławki za mną. Zakochałem się w niej od pierwszego razu, gdy wszedłem do klasy. Najpierw w oczach. Nigdy jeszcze takich nie widziałem, zmieniały kolor, kiedy w nie patrzyłem, od ciemnobrązowego do jasnoniebieskiego, i zawsze zaczynały błyszczeć; wystarczyło, że się odwróciłem.

 

4

Któregoś razu odwołali zajęcia sportowe i przypadkowo spotkaliśmy się na korytarzu, sami. Przez zamknięte drzwi innych klas dobiegały nas wyjaśnienia wszechświata, a Kolbich ćwiczył z trzecią hymn narodowy.

Przycisnąłem ją do płaszczy wiszących na korytarzu i podniosłem jej spódnicę. Odepchnęła moje ręce i otworzyła usta, próbowała wsunąć język do moich. Pewnie gdzieś o tym czytała.

 

5

Czekali na mnie w czasie przerwy obiadowej, po cywilnemu.

 

6

Kilka razy byliśmy w kinie pod gołym niebem. Nawet nie pozwoliła się pocałować, nic z nią nie wyszło.

 

7

Zniesławienie funkcjonariusza państwowego.

Miałem szesnaście lat, poszedłem do więzienia dla młodocianych.

 

8

On siedział za włamanie i był kierownikiem brygady. Pracowaliśmy przy sztancy, tylko osiem godzin, bo żaden z nas nie był pełnoletni.

 

9

Obozu koncentracyjnego, w którym zginął twój brat, droga mamo, z pomnikiem i wieżą, nie widziałem, bo z Jeny do Frankfurtu jechałem w zamkniętym wagonie bez okien.

 

10

Mój nauczyciel chemii przed sądem zażądał uniewinnienia.

 

11

Po pracy zaczynał się zorganizowany czas wolny, to było zadanie sztubowego.

 

12

Pierwszy raz był pod prysznicami. Kierownik brygady kazał mi zostać, żebym umył podłogę w przebieralni. Czekał razem ze sztubowym.

Ściągnęli mi spodnie i przytrzymywali mnie. Musiałem zrobić im ustami.

 

13

Dali mi czekoladę, a przy sztancy normę obniżono o dwieście sztuk.

 

14

Drugi raz był, gdy cała zmiana musiała oglądać film „Miałem dziewiętnaście lat” w zorganizowanym czasie wolnym.

Sztubowy zablokował drzwi od toalety i nie zdążyłem na film.

 

15

Bronili mnie przed klawiszami, kiedy wypadła na mnie warta na rewirze.

 

16

Trzeci raz był w sztancowni.

 

17

W następny piątek wypadały moje 18 urodziny.

 

18

W następny piątek poprosiłem sztubowego, żeby mi pokazał, jak igłą otworzyć kłódkę. Niczego nie podejrzewał.

 

19

Po południu odwiedziła mnie matka. Płakała i znowu pytała, czy widziałem Ettersberg i pomnik.

 

20

Tydzień później zapytałem sztubowego, czy wie, jak się robi stryczek, taki jak na filmie, porządnie spleciony.

 

21

Wiedział.

 

22

Punkt dwunasta, kiedy syrena wyła na koniec przerwy obiadowej, zabiłem sztubowego w sztancowni. Syrena ciągle wyła, gdy zarzucałem przez szynę żurawia sznur z porządną pętlą, którą sam splotłem, i podciągałem na niej sztubowego.

 

23

Potem zapadła cisza.

 

24

Za morderstwo z premedytacją przenoszą mnie do więzienia w Brandenburgii.

 

25

To jest moje życie, mam osiemnaście lat, chodźmy spać.

 

Uwaga: opowiedziane w piwnicy tranzytowej więzienia okręgowego w Weimarze w kwietniu 1980 roku.

 

1984

Przekład: Ewa Szymani

 

Sebastian

 

Sebastian stoi przywiązany sznurem do drzewa i krwawi.

W tle jasność, nowo wzniesione budowle, florencki renesans lub najpiękniejsze pałace Rzymu.

Piękna pora, każdy dom, każde mieszkanie w słońcu. Jasna pora. Kościoły a nawet najmniejsze domy mają wieże, jak dłonie, które sięgają po światło.

Sebastian stoi pod drzewem i krwawi. Związany sznurem.

Ramiona dam omdlały od długiego spoglądania w dół. Wniesiono dywan i wyłożono na oparciu balkonu. Teraz przyjemnie damom wyglądać, łatwiej im słać pozdrowienia, gdy ktoś przechodzi w dole, pod drzewem.

Pod drzewem krwawi Sebastian, związany sznurem.

Mamy związane ręce, mówią damy, nawet gdyby Sebastian był piękny, jakże mogłybyśmy mu pomóc.

Schody wiodące na zewnątrz są zagrodzone spojrzeniami sąsiadów, drogi wolności obwiedzione są krętymi ścieżkami naszych życiorysów. To cena, której nikt nie chce zapłacić.

Jak mogłybyśmy wyciągnąć Sebastianowi strzały z ciała. Zacząłby krzyczeć.

Gdy spałyśmy, nie słyszałyśmy niczego. Przed świtem przebili mu strzałami pierś i uda.

Nie wołał.

 

1984

Przekład: Ewa Szymani

 

Światło z ogrodów

 

Rubin jest wielki i okrągły jak spadowe jabłka w trawie.

Drzewko w ogrodzie, już od dawna bezlistne, już od tygodni, zrzuciło je na sam koniec, późnym październikiem.

Ogrody wygasiły swe późne światła. Teraz, za dnia, widać dokładnie, jak ich nie ma. Najpierw jeszcze odczuwa się zanikające światła. Potem, właśnie dopiero od dzisiaj, osiedle staje się brudną, bezkształtną równiną, porośniętą czarnymi dachami, okoloną czarnymi gałęziami, kolory płotów, ogrodowych furtek, drewnianych szop nie mają w sobie światła.

Nikt dzisiaj nie rozwiesza na dworze kolorowego prania, nad szarymi placykami, w ciszy ogrodów, przy żywopłotach opuszczonych przez ptaki, między drzewami nikt nie rozciągnął sznurka, leży w domu, zwinięty.

W czasie ferii, tak późnym październikiem, nie trzeba się lękać spadzistej drogi do szkoły.

Rubin został oprawiony jak orzech żołędzia, do metalowej kopułki przyśrubowana jest żelazna klinga z wywierconym otworkiem. W czasie ferii, tak późnym październikiem, bezwględnie potrzebny jest rubin wielkości spadowego jabłka, w metalowej oprawie, z klingą z żelaza, w którym wywiercono otworek, cylindryczna śruba bez rdzy, pasująca żelazna nakrętka.

Żadnego z dzieci, które mają ferie tak późnym październikiem, nie ma dzisiaj na ulicy, na drodze osiedlowej, najpierw boją się szkoły, nieustannie opadającej drogi, potem nie wychodzą w październiku, w czasie ferii, z powodu mgielnego widma.

To ono przed południem zgasiło ostatnie światła butwiejące w żółtej znużonej trawie, i każdy jest dzisiaj sam. Ja jestem ostatni, który ma jeszcze światło, mam rubin, muszę wejść we mgłę!

Szybko przekręcają się klucze, drzwi do drewnianej szopy odryglowane, brama ogrodu stoi otworem, drewniana hulajnoga czeka w pogotowiu. Białe balonowe opony już lśnią z napięcia. Nigdy nie może im braknąć powietrza, wtedy nie złapie nas mgielne widmo! Szybko znajduje się w kieszeni śruba, nakrętka z żelaza, w ręce rubin w metalowej oprawie, szybko wsuwa się śruba w otworek w żelaznym języczku, nakrętka zostaje dokręcona zardzewiałymi obcęgami.

Mam światło. Mój rubin świeci nad kierownicą hulajnogi. Złośliwe mgielne widmo, jeśli mnie zobaczy, nigdy mnie nie złapie!

Wyjechałem na drogę osiedlową, na ulicę, przez otwartą bramę do ogrodu, odpychałem się na hulajnodze, wołałem nieustannie: już się nie bójcie, mam rubin, tylne światło z przyczepy ojca, lampę pełną cudów, ocaliłem ostatnie światło z ogrodów, pali się w moich rękach, złośliwe mgielne widmo nigdy nas nie złapie!

Jeździłem drogą w górę i w dół. Nieustannie wołałem. Wołałem do południa. Świeciłem, rzucałem promienie moim rubinem. Ogrody były bez światła, a trawa znużona. Ale nie przyszli, nie słyszeli. Ani nie widzieli.

Stałem tam, na osiedlowej drodze, między czterema lśniącymi ścianami mgły, z lampą z rubinu, sam, jakbym był już w nowym domu, o którym inni nigdy się nie dowiedzą. Powiedziałem cicho: dlaczego nie przyszliście, mam przecież rubin, ostatnie światło dla was ocalone z ogrodów. Mgielne widmo nigdy by nas nie złapało.

Byłem sam w rubinowo czerwonym domu z mgły, a oni już nie przyszli i zbyt się bali, by słyszeć, ani też nie widzieli. I tak już zostało na zawsze.

5.12.1994

Przekład: Ewa Szymani

 

UTZ RACHOWSKI (ur. w 1954 r. w Plauen (Vogtland)). Poeta i prozaik. Represjonowany politycznie w Niemczech Wschodnich, wydalony do Berlina Zachodniego, gdzie studiował historię sztuki i filozofię.

Obecnie mieszka w Berlinie i Vogtland. Opublikował m.in. Namenlose (opowiadania, 1993), Mein Museum (wiersze, 1995), Die Stimmen des Sommers (opowiadania, 1997). Laureat nagród: Andreas-Gryphius-Förderpreis (1987), Eduard-Mörike-Förderpreis (1991) i Reiner-Kunze-Preis (2007),.

W Polsce jego utwory były dotąd publikowane w antologii Zielona granica(1995), w „Przeglądzie Artystyczno-Literackim. PAL” w Toruniu, we wrocławskim roczniku Pomosty, t. 1 (1997), berlińskim, polsko-niemieckim piśmie „Wir”, w „Plamie” i w „Protokole Kulturalnym”.