Kępiński: Świat po dekapitacji

 

Piotr Kępiński pisze o prozie litewskiej pisarki Renaty Serelyte.

 

Alkohol rządzi prowincjami naszego świata. Nikt tu jeszcze nikogo nie wyleczył i chyba nie wyleczy. Byli kołchoźnicy w Kiejdanach codziennie drżą na wietrze, krajobraz w  podwlileńskim Niemieżu to wiek dziewiętnasty w postaci czystej. Spotkać tu trzeźwego, który wiedziałby jak trafić do tatarskiego meczetu (parę metrów od głównej drogi), to marzenie ściętej głowy. Nota bene, pół- żartem, pół serio pisząc, tutaj wszyscy wyglądają  tak jakby przeżyli dekapitację. Nikt twarzy nie pokazuje. Wszyscy chodzą z głowami okrytymi, zakrytymi, okutanymi wręcz albo schowanymi pod płaszczami. Twarz nie jest na pokaz. Twarz jest dla domu. Rozmowa również nie jest wskazana. Obcy, który przyjechał musi sobie radzić sam. Nieufność i rozpad rządzi naszymi prowincjami.

Dlaczego naszymi? Albowiem nie widzę specjalnej różnicy między polskimi krajobrazami post-pegeerowskimi, białoruskimi czy litewskimi. Wszędzie klimaty podobne. Tu i ówdzie mniej, tu i ówdzie bardziej hardkorowe, niemniej to co je łączy to rozpad i nieufność. Takie wrażenie miałem czytając znakomitą książkę Renate Serelyte „Gwiazdy epoki lodowcowej”.

Serelyte opublikowała w Polsce dwie książki. Oprócz wspomnianej „Gwiazdy…” wydała także „Imię w ciemności”. Jednak ani pierwsza ani druga książka nie zrobiła u nas furory. Kilka recenzji – to wszystko. A szkoda. Również dlatego, że Serelyte to ważna wileńska autorka, krytyczka literacka, wydawczyni, która jak mało kto zna prowincjonalne klimaty. Wychowała się, jak przyznaje w małej miejscowości – Šimoniai, na północ od Poniewieża, parę kilometrów od granicy łotewskiej. Dewastację, ruinę i pozostałości po komunie poznała na własnej skórze. Po ukończeniu liceum pracowała w szkolnej bibliotece i wydawało się, że na tym jej kariera się zakończy. Zdecydowała się jednak na ucieczkę z prowincji do Wilna, gdzie w roku 1994 skończyła lituanistykę. Debiutowała wierszami, bo w 1986 roku w magazynie „Moksleivis”. Potem współpracowała z dziecięcym czasopismem „Žvaigždute”, a także z tygodnikiem kulturalnym „7 meno dienos” oraz magazynem „Jaunimo gretos”. Aktualnie kieruje sekcją literacką w teatrze dramatycznym Vaivorykšte („Tęcza”). W swym dorobku literackim ma wydanych kilka zbiorów opowiadań, z czego jako pierwszy ukazał się „Skinning Fish” w roku 1995, wiersze dla dzieci oraz kilka dramatów.

Jej książki tłumaczono, oprócz polskiego, na francuski, szwedzki i rosyjski. Serelyte ma także na koncie ważne litewskie nagrody literackie, w tym im. Żemaite (rok 2000) za „Gwiazdę epoki lodowcowej”.

Wyobraźmy sobie litewską prowincję. Ale nie tę ładną folderową z okolic Nidy czy Kowna. Niech to będzie północ kraju. Trasa Wilno – Poniewież. Jest koniec listopada albo początek lutego. Pustka, wiatr i drzewa. W drodze do Šimoniai mijamy opuszczone wsie, porzucone pola, w miasteczkach do których wjeżdżamy nie ma restauracji a jeżeli już są t tylko takie, do których wejść raczej nie można z obawy o własne życie. Przy drodze szybkiego ruchu, żadnej stacji benzynowej na przestrzeni stu kilometrów. Kierowcy dociskają gaz na maksa. Im dalej od Wilna tym więcej samochodów z charakterystycznymi ciemnymi szybami z tyłu. – Kiedyś tą trasą poruszała się tylko nasza gangsterka – mówi Jonas, kierowca jednej z wileńskich ambasad, którego znam od czterech lat i nie ma powodu, żebym mu nie wierzył. Bo ta „gangsterka” i dzisiaj jest całkiem aktywna. Chociaż Poniewież przestał być jej główną stolicą. Główna kwatera znajduje się pewnie gdzieś indziej. Niemniej  jednak dziwnym trafem cały czas płoną restauracje czy to na wileńskim Zarzeczu (jedna rekordzistka paliła się podobno siedem razy), czy to na trasie z Wilna do Kowna (rok temu widziałem na własne oczy spalone kominy eleganckiego niegdyś zajazdu, przypominające Auschwitz po wyzwoleniu).

Wjeżdżamy do miasteczka, które przypomina Šimoniai. „ Ulice (…) są puste, jakby wymiecione gigantyczną miotłą, tylko meszki niczym złoty kurz wirują w ostatnich promieniach słońca, ukosne słupy mętnego światła przypominają wielopalczastą rękę, macającą ziemię. Wygląda to nawet zabawnie – jakby babcia zgubiła okulary. Przeskoczyłyśmy zarośnięty, śmierdzący amoniakiem rów i wdrapałyśmy się po stromym zboczu na górę. Chata Saviciunasa, niby zaklęty średniowieczny zamek, czerniała na złotym tle zachodzącego słońca. Miałam wrażenie, że ciemne świerki tkwiące przy chacie niczym nieustępliwa straż za chwilę rzucą się ku nam.”

Groza podróży, przypomniała grozę prozy Serelyte i skomponowała się w krajobraz, który nie mógłby być nawet dekoracją dla horroru klasy B – albowiem za dużo w nim elementów prawdziwych. Jedyne porównanie, które przychodziło mi do głowy podczas lektury tej książki i podczas podróży, to filmy dokumentalne Kazimierza Karabasza albo krótkie dokumenty litewskiej reżyserki Giedre Benoriute, która bez żadnych metafor potrafi odrzeć prowincję z sentymentu. Tak, to zapis niemal reportażowy.

Akcja powieści Serelyte nie toczy się. Ona stoi w miejscu. Wszystko dzieje się w słowach i obrazach. Dziewczyna z miasteczka nie marzy o niczym innym, tylko o ucieczce z zabitej dechami dziury. Nie jest żadną jurodiwą dostrzegającą piękno litewskiego marginesu. Nie czuje zapachu siana. Nie ma faceta. Nie przeżyła jeszcze swojej pięknej pierwszej miłości. Wszystko tutaj jest tłuste, brudne, skołtunione, zepsute i na dodatek w gównie unurzane. Poezja tkwi tylko w głowie bohaterki. Świat zewnętrzny u Serelyte jest totalnie odseparowany od jej myśli.

Jej życiem niepodzielnie rządzi też szara godzina. Ten litewski półmrok, szkicowany przez Ciurlonisa, zyskuje w ‚Gwieździe…: jednak wymiar ostateczny: „..wieczór to to sen, śmierć…” – mówi w pewnym momencie koleżanka głównej bohaterki. Mistyczna szara godzina metaforycznie przeistacza się u Serelyte w godzinę nieistnienia w pijanym widzie i pragnienia śmierci:

„ – Dwie butelki w piętnaście minut!…We troje!…Dokąd wam się tak śpieszy? Może nadchodzi koniec świata?… – Dobrze byłoby doczekać się go po pijanemu (…)”

W tym świecie nikt nie interpretuje muzyki Ciurlonisa, nikt nie zna jego obrazów. Gdzieś tam ktoś, ma albo miał, na strychu książki. Walał się kątach Reymont czy Sienkiewicz, zapewne w tłumaczeniu na rosyjski. Ale teraz? Wóda i tylko wóda. Nic więcej. W Kiejdanach czy w Šimoniai, picie zaczyna się już przed południem. Czerwone twarze mężczyzn wraz z zachodzącym słońcem, z czerwonych zmieniają się w fioletowe. Świat zombich.

W powieści Herkusa Kunciusa „Litwin w Wilnie” Napoleon Szeputis, główny bohater i tęgi pijak, przyjeżdża do swojej stolicy, nie po to, żeby uciec od minionego życia, tylko, żeby poznać minione życie miasta. Przyjeżdża po to, żeby zrozumieć to co było. Bohaterka powieści Serelyte za wszelką cenę chce wyjechać z prowincji tylko po to, żeby nie stracić siebie. Nie zależy jej na historii i wielkich narodowych narracjach: jest osobna i chce zbudować świat, który ocali ją przed samobójstwem. Nic więcej. Kuncius w swojej powieści podjął ambitną próbę budowania nowych mitów wileńskich, w opozycji do polskich czy rosyjskich. Serelyte ucieka z prowincji (ciekawe, że motyw wyjazdu z prowincji jest nader często wykorzystywany we współczesnej prozie litewskiej, oprócz Kunciusa i Serelyte, korzystał z niego także Sigitas Parulskis) i pragnie tylko i wyłącznie ukojenia.

Fascynuje ją literatura, poezja i teatr. W miejscowym domu kultury przygotowuje nawet premierę przedstawienia opartego na sztuce Vytautasa Miseviciusa. Romans służbowy. Starannie zaplanowana impreza zmienia się jednak w farsę w której głównymi bohaterami stają się realni aktorzy – amatorzy, których bardziej niż gra na scenie interesują konflikty ogrywane codziennie w zupełnie innych dekoracjach. Gdy tylko wybrzmią ostatnie słowa dramatu automatycznie przeskakują w swoja rzeczywistość, i przy kiełbasie i wódce, zadowoleni kontynuują życie, które tak bardzo mierzi bohaterkę.

Serelyte nie oszczędza w „Gwieździe…” nikogo. Wszyscy tutaj są mali. Znajoma głównej bohaterki, lituanistka, pracująca w miejscowej szkole mówi w pewnym momencie: „Jutro powinniśmy przerabiać Simonasa Daukantasa – wymamrotała cicho, spoglądając na mnie wielkimi błękitnymi oczami. – Puszczańskie ostępy, bagna, grzęzawiska, żywoty dawnych Litwinów…Ścieżki, które zwano psimi dlatego, że nikt inny nimi przedostać się nie mógł, tylko psie zaprzęgi…Dlaczego mi się wydaje, że my dotychczas przedzieramy się tymi psimi ścieżkami, zamiast… Odkroiła gruby plaster kiełbasy i dodała ledwo dosłyszalnie:…zamiast fruwać jak ptaki.”

Zatem świat według Serelyte niewiele się zmienił. Prowincja dwudziestowieczna nie różni się specjalnie od tej sprzed dwustu czy trzystu lat. Wszystko zachowało się tutaj w stanie niezmienionym od stuleci jak mumia mamuta zachowana w lodzie, jak gwiazda, która spadła z nieba w ten lód właśnie i nie tracąc swoich właściwości estetycznych straciła znaczenie praktyczne. Nie świeci z góry, tylko z dołu. Nie oświetla ludzi i ziemię, tylko stopy. Gwiazda, która była symbolem stała się jego zaprzeczeniem. Straciła swój pierwotny wymiar. Co na to ludzie? Nic. Nawet tego nie zauważyli. Bo gwiazdy mają świecić na niebie a nie pałętać się po ziemi. W tej zabitej dechami miejscowości refleksja nie ma racji bytu. Serelyte podkreśla to na każdym kroku. W tej rzeczywistości wszyscy żyją blisko siebie. To oczywiste. Domy sąsiadują z domami, dzieli je parę metrów. Niemniej jednak po zmroku wszyscy mają tutaj problemy z orientacją przestrzenną niekoniecznie powodowaną nadużyciem alkoholu. Po prostu, w tym świecie nie istnieje żaden wektor. Mieszkańcy nie wiedzą prawdopodobnie ile kilometrów dzieli ich od Wilna, które pozostaje bytem nieosiągalnym, a zatem lepiej o nim nie myśleć. Dom się tutaj „węszy”, bo jest wielkim zwierzęciem do którego broni dostępu albo noc, albo mżawka ewentualnie śnieg. Swoi nie mają dostępu do swojego, bo tak naprawdę nie czują się ani wolni ani swoi. Były system nauczył ich totalitarnej nieufności i chodzenia drogami, które są bezpieczne aczkolwiek nie do końca wygodne. Dlatego do dzisiaj drążą stare „psie ścieżki” i nie fruwają. Na litewskiej prowincji nawet ptakom ciężko się lata.

Autorka „Gwiazdy…” opisuje to językiem koncertowym (świetnie przetłumaczonym przez znaną poetkę Alicję Rybałko). I chociaż brakuje w tej powieści specjalnych zwrotów akcji, nie ma tutaj efektownych romansów albo obrazoburczych monologów, to właśnie klimat tej opowieści budują metafory, które dotykają poezji. Zresztą, sama poezja bardzo często pojawia się w „Gwieździe…” autorka bowiem jak na typowego post-postmodernistycznego pisarza przystało konstruuje książkę wielopoziomowo i wielogatunkowo: obok tradycyjnej narracji mamy tutaj także elementy prozy poetyckiej, poezję, piosenkę, dramat, wyimki z dokumentów. I wszystko to doskonale ze sobą współgra. Świat jest tutaj bardzo atrakcyjnie budowany i równie atrakcyjnie burzony. Ze strony na stronę jest tego świata coraz mniej. I kiedy mamy nadziejże, że bohaterka zacznie na nowo układać cegły, po przyjeździe do Wilna nic takiego się nie dzieje. Znowu wszystko rozmywa deszcz, znowu nicość. Praca w redakcji renomowanego pisma też niespecjalnie zadowala bohaterkę. I do tego te kompleksy, które rządzą nie tylko naszymi prowincjami (jak alkohol) ale także metropoliami. Bez nich nie ma tej prozy.

„To nie Litwini odkryli grób Tutenchamona, nie oni w afrykańskich dżunglach odnaleźli pierwotne szczepy Pigmejów i nie oni zjedli kapitana Cooka, ale czy przez to coś się kiedy zmieniło?…Tym bardziej że faraonowi, pigmejskim szczepom, a szczególnie kapitanowi Cookowi wydawało się to zupełnie bez znaczenia.”

W roku 1989 kiedy przyjechałem do Wilna po raz pierwszy i nocowałem w hotelu uniwersyteckim na Antokolu chciałem wieczorem dojechać do centrum. Zapytałem babcię-portierkę jak daleko do katedry. Odpowiedź była prosta i znamienna: i dalieko i niedalieko. A po co tam w ogóle jechać? Pochodzi sobie tutaj, poogląda drzewa, wróci i tak samo zadowolony będzie…

Izolacja zatem może być lepsza niż wszystko inne – tak mówią również bohaterki prozy Serelyte. Bo mężczyźni, z reguły milczą, albo gadają głupoty. Oni nawet nie myślą, że mogą coś odkryć, gdzieś wyjechać, coś zobaczyć. Wystarczy wieczorem wskoczyć do butelki – i wystarczy tego podróżowania.

Ale i wtedy bariery nie znikają.

Niewątpliwie litewski świat jest niedostępny dla postronnego. Trudno tutaj wejść i czuć się jak u siebie w domu. Ludzie przez wieki żyjąc z daleka od siebie nawet się nie kłaniają bojąc się ewentualnego intruza. Zaufanie? Nie ma takiego słowa. Ową skazę pogłębiła naturalnie sowiecka władza, która umiejętnie oddalała ludzi od siebie. Niepewność. To słowo na Litwie, zwłaszcza w słowniku męskim, istnieje do dzisiaj. W prozie Serelyte bowiem to kobiety są przewodniczkami mężczyzn. One jakby mniej się boją. Odważniej poznają rzeczywistość. Łatwiej im się też przyznać do własnych kompleksów. Nie uciekają przed własnym cieniem, starając się wydobyć z tego marginalnego świata wartości przez nich nie dostrzegane.

 

Serelyte w pewnym momencie pisze: „ Zagraniczne i litewskie powieści różnią się środowiskiem społecznym, kulturą bytu oraz tradycjami, i ty szanowny czytelniku, choć cmokając z rozkoszy będziesz czytał zagraniczne, nic nie poradzisz i będziesz zmuszony przyznać, że przynależysz do tradycji, jesteś Litwinem i egzystencjalnie bliższy jest c Slunkius na piecu niż egzaltowana hrabianka, obejmująca marmurowego anioła. Tak czy owak, ten pierwszy ma więcej zdrowego rozsądku, a zdrowy rozsądek tradycyjnie cieszy się szacunkiem i przywilejami.”

Te zdania to kwintesencja naszej części Europy. Jest w nich zarówno ironia jak i smutek prowincji zapomnianej i nieładnej a nawet szkaradnej. Jest też i nadzieja, że oto właśnie ta brzydota może być naszą siłą i wartością. Ktoś to doceni? Tutaj nie ma jasnej odpowiedzi. Serelyte nie bawi się w przepowiednie. Nie bawi się w nic. Niczego nie podpowiada. Niczego nie wyjaśnia. Świat ma zostać ciemny i niezdefiniowany.

Wszystko przykrywa lodowata powierzchnia przez którą niczego nie widać. Ludzie chodzą po niej swobodnie nie mając zielonego pojęcia o tym, że pod twardą skorupą coś się delikatnie tli, coś co należy do nich: ich własne życie i twarze, które widzą pochylając się czasami, żeby podnieść z ziemi monetę czy białą butelkę.

Niemniej jednak lód to nie lawa, która może nagle wybuchnąć powodując metaforyczną erupcję otwartości i wyzwolenia. Lód może się tylko załamać albo stopnieć. A wtedy wszyscy na nim się znajdujący nie zobaczą już swoich twarzy. Będzie tylko otchłań w której nie ma nic.

Czy Litwa to lód? A otchłań pod nią jest symbolem nicości? Czy to mówi Serelyte?

Mały rybacki port w Nidzie na Mierzei Kurońskiej w zimie więzi łodzie rybackie, z lodu wystają sieci, ludzie chodzą po lodzie aż po horyzont, wszystko łącznie z wydmami wygląda jak lodowa pustynia – od strony zatoki, oczywiście. Życie zamiera tutaj na wiele miesięcy, czasami trudno tutaj w ogóle dojechać, odśnieżarki pojawiają się sporadycznie, knajpy prawie wszystkie pozamykane, hoteli niewiele a te które są otwarte niewarte polecenia bo zimno w nich jak na biegunie.

Niemniej w okolicach marca życie wraca do życia. Sieci zostają uwolnione, podobnie jak i łodzie rybackie…

(blog Piotra Kępińskiego na stronie: new.org.pl)