Siwczyk o Sartrze i Che Guevarze 

 

Krzysztof Siwczyk 

Kramy z książkami, rozbite niczym namioty Hunów, na pięknie odrestaurowanych arteriach  miasta, budzą we mnie nostalgiczne wspomnienia. Oto dzisiejsi handlarze dżumy, po wielokroć groźniejsi niż epidemia eboli, oferują książki po złotówkę. Tak kiedyś, w początkach polskiego kapitalizmu, z turystycznych łóżek kupowało się pietruszkę.

Każdy mógł się zainfekować jakąś bakterią.  W sterylnym klimacie ponowoczesnego zmieszczanienia nie ma już miejsca na handlową improwizację. Ściśle regulaminowy rytuał konsumpcji odbywamy w obrządku galerian. Niebezpieczne artefakty – książki – są dziś bowiem ciałem obcym w zdrowym organizmie miejskiej autoprezentacji. Generalnie każdy przechodzień wygląda jak wyjęta z żurnala kukła. Stara, zagrzybiała książka czyniłaby w tej kukle wyłom, niczym mikrob mogłaby penetrować piękne, puste wnętrze. Na ulicach chcemy wyglądać tak jakbyśmy nie jedli, nie defekowali i nie pocili się. O cierpieniach wyższego rzędu nawet nie wspominam. Spragniony tego cierpienia nabyłem na ulicy za złotówkę „Mur” Sartre`a. Zbiór opowiadań tak bardzo egzystencjalnych, że bardziej już się nie da. Chyba czytałem te teksty w liceum. Nie robiły na mnie większego wrażenia. Ot, zapiski z dna ludzkich podłostek, werystyczne opisy sytuacji granicznych, uczta najróżniejszego autoramentu patologii. Po latach Sartre wydał mi się zdecydowanym melancholikiem, z duszą poety delikatną jak nać pietruszki. Tytułowy tekst to próba opisania sytuacji paru rewolucjonistów, którzy grzecznie oczekują w celi na odstrzał. Atmosfera tego tekstu posiada swoje filmowe odwzorowanie. To ostatnia scena obrazu “Che” Stevena Sodenberga. Jedyna różnica polega na długości trwania tekstu. U Sartre`a duszne oczekiwanie śmierci rewolucjoniści umilają sobie nieco jałowymi dywagacjami na temat sensu życia. W filmie Geuvara, o twarzy Benicio Del Toro, dostaje kulkę bez zbędnych diatryb. Jak wiadomo El Comendate leżał na sercu los boliwijskich chłopów. Sartre z kolei lubował się losem własnym i losem swoich książek. Smutnym zbiegiem okoliczności “Mur” zjadł grzyb i mole. Towar zdecydowanie drugiej świeżości jest jednak zdatny do spożycia. W pierwszej, nastoletniej lekturze, umknęły mi niebagatelne, poetyckie zdolności twardogłowego prozaika, który arcydzielnie operuje metaforą i porównaniem. Sporo oryginalności języka  opowiadań zawdzięczamy wybitnemu tłumaczowi, Jerzemu Lisowskiemu. Aż nie chce się wierzyć, że wydana w 1958 roku książka posiada liryczną energię i głębię filozoficzną. Przy czym filozofia egzystencjalna nosi tutaj znamiona behawiorystycznej ortodoksji. Czujemy pot i łzy skazańców, emapatyzujemy z ich patosem i tchórzostwem, doświadczamy potwornego rozdźwięku między ideami głoszonymi a zapachem luf plutonu egzekucyjnego. Nieważny jest tu ścisły kontekst historyczny wojny w Hiszpanii. Nieistotna jest dziś zawiłość i złożoność motywacji lewackich partyzantek działających na wszystkich kontynentach świata z tych samych pobudek ideologicznych. Niezmienny pozostaje natomiast indywidualny, psi los ofiar, wyznających tępą wiarę w ludzkość. Oczywiście, tego rodzaju duże kwantyfikatory, z dzisiejszej, globalnej perspektywy powinny coś znaczyć. Wszyscy wszak trajkoczą o ludzkości, która gdzieś ponoć zmierza. Finalnie okazuje się, że jednak kierunek nie jest jasno określony, a konflikt i śmierć to zdarzenia lokalnie bezimienne. Robiące dużą karierę medialną “zielone ludziki” Putina powinny o tym pamiętać. Mają swoje, karykaturalne pierwowzory i najpewniej nieświadomie kontynuują sagę zbrojnej paranoi. Bohaterowie “Muru” to jednostki na usługach historii, zaledwie proszek, jaki zostaje z ludzi, którzy decydują się wierzyć w coś więcej niż własne widzimisię. Mało tego. Pod groźbą czapy nie zdradzają swoich mocodawców. Brzmi to wszystko pięknie i nieprawdziwie. Kreacja, jaką stworzył Sartre, swoją siłę przyciągania posiada w momencie, kiedy weźmiemy w nawias poważny ton prowadzenia opowieści. Zaskakujący finał “Muru” otwiera przed czytelnikiem otchłań ironii. Śmierć tych młodych chłopców niczego nie wnosi, nie stanowi materiału na mit, słabo pracuje jako archetyp tragizmu ludzkiej egzystencji opartej o czarno-białą alternatywę “swój-wróg”. W pamięci czytelnika pozostaje jedynie strach, robienie pod siebie i wspomnienia nieskonsumowanych miłości. Na dobrą sprawę jesteśmy skłonni bardziej się z tych bohaterów śmiać niż nad nimi płakać. I chyba właśnie tego rodzaju reakcja paradoksalna została przez autora cynicznie zaprogramowana. Sartre przeszedł do historii jako wybitny filozof, całkiem dobry pisarz i kompletnie pogubiony aktywista. Lubimy go też za odmowę przyjęcia Nagrody Nobla – tego zatrutego, kapitalistycznego warzywa, posiadającego odpowiednią walutową wagę. Poniekąd stał się ikoną popkultury. Nie o takim zasięgu opatentowania wizerunku jak w przypadku Che. Ale jak na humanistę, to w przestrzeni medialnej znaczył całkiem dużo. Tajemnice alkowy również dystrybuował z wdziękiem dzisiejszych celebrytów. Wszystko to jednak niknie w spotkaniu z tekstem “Muru”, który zdecydowanie bardziej niż “Mdłości”, mówi nam coś dzisiaj o nudzie zaangażowania. Silny ideologiczny angaż okazuje się równie nudny, co absolutna abnegacja. Rzeczywistość jest zupełnie głucha na nasze interwencje. Bez względu na to, czy wymachujemy szabelką, czy tylko piórem. Ostatecznie dbać przychodzi tylko o higienę i zdrowie. Nie jest to wyraz znieczulicy, tylko rozsądku w obliczy trwogi życia jako takiej. Ale tą opisał inny radykał, Maurice Blanchot. O nim słów kilka w kolejnym odcinku.

Fot. Wikimedia