Krzysztof Siwczyk: Pod maską klowna

 

Samobójcza śmierć aktora Robina Williamsa wywołała zabawne skądinąd skutki interpretacyjne. Fala komentarzy zalała pasma telewizyjne i gazetowe.

Egzekwie, niczym spektakl grany przy pełnej widowni, stały się przyczynkiem słusznego zdziwienia. Z chóru płaczek udało mi się wyłowić głos pewnej polskiej dziennikarki. Będę cytował z pamięci: „To niezrozumiałe i wstrząsające. Miał przecież wszystko. Pieniądze, sukces, Oscara, dom nad oceanem”. Niepomny nazwiska owej dziennikarki, zostałem jednak zachęcony do bliższego przyjrzenia się fenomenowi owego zadziwienia. Sięgnąłem więc na półeczkę z instrukcjami. „Zwierzenia klowna”, powieść Heinricha  . Najtrafniejsze, znane mi,  studium zakłopotania w spotkaniu z figurą aktora. W tym przypadku klowna. Bohater tego genialnego dzieła, niejaki Hans Schnier, trudni się fachem nie do przyjęcia dla jego bogatej rodziny. Jak wiadomo, powieść Bölla jest wielką krytyką niemieckiego społeczeństwa, którego powojenny dobrobyt rodził się w niejasnych okolicznościach moralnych. Pal sześć kwestie braku rozliczeń z nazizmem, katolickich i protestanckich maskarad wychowawczych, w jakich nie chce brać udziału klown. Rzecz dotyczy stricte egzystencjalnych konformizmów, z jakich od biedy tkamy naszą codzienną tułaczkę na tym najlepszym ze znanych kabaretów. Świat to według Schniera podrzędna rewia upodlenia, spelunka, w której klown okazuje się jedynym sprawiedliwym wśród gnuśnej gawiedzi. Coraz gorsze honoraria, miażdżące recenzje i hektolitry wypijanego koniaku pchają bohatera powieści Bölla na oczywiste dno upadku. Schnier lubi te dna. Nasłuchuje kto też puka od spodu. Ma świetny węch. Przez słuchawkę telefonu czuje zapach mieszczańskiej zgnilizny, z jej moralną wyższością oczywistych zwycięzców procesu historycznego. Sam  na sam ze światem finansowego wygodnictwa toczy klown nierówny bój, którego stawką jest osobista godność i czystość  sztuki. I właśnie sztuka ocala tego zmarniałego artystę. Jakże pięknie brzmią partie tej prozy, gdzie Böll daje opis samotnych, hotelowych wieczorów, w jakich klown rezygnuje z demakijażu. Zalany i zapłakany zasypia z pingpongiem na czubku nosa, by rano znowu obudzić się w uniformie będącym symbolem najgłębszej depresji. Po śmierci aktora Williamsa internet obiegła „sweet focia”, na której widać uśmiechniętą pracownicę sieciowej garmażerki. Ma na głowie obowiązkowy zestaw komunikacyjny, słuchaweczki i mikrofon, za pomocą których odbiera zamówienia fastfoodowej paszy. Obok niej stoi natomiast ów Williams. Ma wyraz twarzy Schniera. Teraz to wiem, ponownie czytając powieść Bölla. Sęk w tym, że gaże amerykańskiego aktora najpewniej nie osiągały poziomu 30-50 marek niemieckich, za które musiał wyżyć model literacki. Problem z transferem „Zwierzeń klowna” w dzisiejszą rzeczywistość medialno-społeczną i próba uczynienia z gestu Williamsa archetypu, polega na niewspółmiernie płytkim dnie interpretacji samobójczego aktu. Winowajcę szybko znaleziono. Depresja to straszna choroba. I owszem. Nadmienić warto, że ona jest zawsze na wierzchu, wbrew nazwie. Co się kryje pod spodem tego nie wie nikt. Poza sytuacją terapeutyczną, obwarowaną wszak tajemnicą lekarską, możemy jedynie pleść androny niczym polska dziennikarka. Chwile potem dowiadujemy się, że Williams cierpiał na Parkinsona. Tym samym jego samobójstwo zostaje delikatnie ucywilizowane, pozbawione nutki tajemniczej grozy. Odarte z intymności okazuje się gestem pragmatycznym, podliczeniem salda, odpowiedzią a nie pytaniem. W literaturze Bölla jest natomiast miejsce na zadawanie nieskończonej ilości pytań klownowi. Jego życie nijak nie mieści w sobie żadnej odpowiedzi. Jest chaotycznym idealizmem uprawianym pośród najbardziej pragmatycznego z narodów świata. Na dobrą sprawę każde rozwiązanie, w tym samobójstwo, stanowi jedynie mnożnik nieskończenie skomplikowanej natury klowna, gdyż nie posiada on żadnej postaci docelowej. Jego uśmiech jest rewersem rozpaczy, smutek natomiast budulcem komediowych numerów. Ulubioną rozrywką Schniera jest gra  w „człowieku nie irytuj się”. Ironiczny wymiar tego “chińczyka” jest wyraźny tym bardziej, że klown nie za bardzo ma z kim grać. Opuszczony przez żonę, która nowego wybranka zwerbowała na spotkaniach kółka religijnego, woła o jakąś wspólnotę w pijanym zwidzie nad planszą. Odnoszę wrażenie, że podobne wołanie być może przedsięwziął Williams. Najpewniej jednak zostało zagłuszone przez owo bogactwo, które dzisiaj staje się synonimem udanego życia. A przynajmniej takim synonimem wydawało się w pospiesznych komentarzach pośmiertnych, jakie stoicyzm mylą z pozycją społeczną, a grę aktorska utożsamiają z wewnętrzną prawdą człowieka. Cóż więc czynić w sytuacji, kiedy człowiek się jednak zirytuje na tyle, by abdykować z własnej woli? Chyba najlepiej jest sprawę zmilczeć. Pozostawić ją w ciszy alkowy, porzucić komentarz na odcinku samobójczego paska, gdzieś między kaloryferem a grdyką.  W innym razie narażamy się na śmieszność, jakiej klown nie zaprojektował. Nie będę zdradzał zakończenia powieści Bölla. Być może nie musi być ono tragiczne. Farsa życia ma to do siebie, że nie kończy się po wygaszeniu świateł rampy. Trwa w najlepsze dopiero po zakończeniu spektaklu. Recenzji mamy tyle co nagrobków. Nie wszystkie muszą być miażdżące. Najlepiej się o tym przekonać odwiedzając tzw. wesoły cmentarz w rumuńskim mieście Săpânta. Albo spokojnie pozostać w domu, wyciągnąć planszowe gry i w chwili wolnej od lektury Bölla popijać koniak czekając  na swoją kolejkę.