Bugajski o Karpowiczu

Leszek Bugajski pisze o „Sońce” – najnowszej książce Ignacego Karpowicza

Mijają kolejne dekady od zakończenia drugiej wojny światowej, a ona nadal w rozmaity sposób jest obecna we współczesnej kulturze. Jest zbyt silną traumą, by mogła być łatwo wyparta ze zbiorowej pamięci. Nie potrafię ocenić, jaki wpływ mają na to gry polityczne i służące im podgrzewanie uczuć patriotycznych (nie tak dawno politycy, a także poddający się zbyt łatwo ich szaleństwom dziennikarze ubolewali – całkiem na poważnie – że zbyt mały procent Polaków zadeklarował w jakimś badaniu ankietowym gotowość oddania życia za ojczyznę), ani jaki wpływ mają na to jubileuszowe inicjatywy, na przykład Muzeum Powstania Warszawskiego. Tak czy inaczej wydaje mi się, że gdyby najbardziej dzisiaj aktywna artystycznie generacja twórców nie była po prostu zainteresowana wojną, nikt by jej nie zmusił do zajmowania się wojennymi i okupacyjnymi koszmarami. Mamy więc falę filmów wracających do wydarzeń wojennych, takich jak obrona Westerplatte czy powstanie warszawskie, serię nowych komiksów wojennych i rozrywkowych utworów literackich. Ale także całkiem poważne powieści, jak – że wspomnę tylko ostatnie – Niemra Arkadiusza Pacholskiego czy Ludzka rzecz Pawła Potoroczyna.

Pytanie, które się nasuwa brzmi: co stoi za tym zainteresowaniem? Prosta odpowiedź mogłaby być taka, że upłynęło już dwadzieścia kilka lat od zniesienia cenzury, napisano wiele tekstów historycznych rewidujących dawne przekłamania i wreszcie również literatura postanowiła po swojemu opowiedzieć jeszcze raz o tamtych wydarzeniach, już teraz bez bajdurzenia, że na przykład 17 września 1939 Rosjanie chcieli ochronić polskie ziemie przed  niemiecką agresją, a tak właśnie wmawiano w szkole mnie i moim rówieśnikom. Zaś nie tak prosty sposób odpowiedzi na to pytanie powinien chyba uwzględnić z jednej strony to, że wojna jest w naszej wspólnej świadomości czasem, gdy emocje były napięte do granic wytrzymałości, zagrożenie było powszechne tak bardzo, jak nigdy później, śmierć zaś obecna w codzienności, podziały na wrogów i swoich wyraziste, przynajmniej w tej skonwencjonalizowanej wersji wojennego obrazu. I to właśnie widzą – z drugiej strony – dzisiejsi artyści, to jak opowieści o wojnie się konwencjonalizują, upraszczają, teraz nie ze względów propagandowych, ale dlatego, że dzieli nas od nich coraz większy dystans czasowy, że w tych opowieściach wierność szczegółom nie jest tak ważna jak kiedyś, bo w tym czasie „kiedyś” realia wojennej codzienności zostały pokazane gdy jeszcze były świeże w pamięci, a poza tym – ze względów cenzuralnych – łatwiej było o nich pisać niż o wielu innych sprawach. No a teraz w naturalny sposób nadeszła taka pora, że wojenne  narracje coraz częściej mają charakter przypowieści, są coraz wyraźniej zmitologizowane. Może to ryzykowna teza, ale z beletrystyką wojenną dzieje się teraz w naszej kulturze coś podobnego, co stało się kiedyś w amerykańskiej z – przecież okrutnymi – opowieściami o ich Dzikim Zachodzie.

Ignacy Karpowicz, pisarz przenikliwie wykrywający głębinowe procesy zachodzące w zbiorowej świadomości, dostrzegający wcześniej niż inni przemiany obyczajowe, właśnie temu poświęcił swoją najnowszą powieść. Dopiero co wydał świetną powieść o tym, jak religijne sacrum traci blask i jakiekolwiek znaczenie w zetknięciu z bezwładem profanum (Balladyny i romanse), potem wydał powieść o przekształcaniu się współczesnej rodziny i jej „rozrastaniu” (ości), a teraz – chyba najlepszą z tej trójki – powieść o przerabianiu dramatycznej prawdy wojennych przeżyć w spektakl, czyli o tym, jak realne życie staje się rozrywką dla innych, wyrafinowaną, ambitną, ale jednak rozrywką.

Podstawą nowej powieści Karpowicza jest historia najbardziej dramatycznego i zarazem najszczęśliwszego okresu życia samotnej staruszki z umierającej podlaskiej wsi. Ten dramatyczny czas to oczywiście wojna, gdy była piękną dziewczyną w niepięknym świecie. A szczęście w nim się pojawiające, to wielka, niespodziewana miłość, jaka połączyła ją z SS-manem. Osobna kwestią jest, czy to rzeczywiście była miłość w normalnym tego słowa znaczenia. Sońki i Joachima nie łączył język, nie potrafili ze sobą rozmawiać – ledwie wymienili się imionami, a więc nic o sobie nie wiedzieli poza tym, co się dało zobaczyć. W dzisiejszym rozumieniu to było zauroczenie, potrzeba bliskości w okrutnym świecie wojny, seksualne oszołomienie… Jak jednak zwał tak zwał, była to miłość czy coś mniej, ważne że Sońka przeżywała to jak „miłość ponad wszelką miarę”, że nawet jako stara kobieta zdobywa się z jej powodu na bluźniercze westchnienie: „Ach (…) jak ja tęsknię do wojny! Czemuż się skończyła!?”. Ta Sońki miłość do Joachima była silniejsza niż całą wiedza o okrucieństwach SS, niż domysły, że uczestniczył w nich także Joachim, była silniejsza niż społeczne i wszystkie inne konsekwencje przełamania tabu, jakim wtedy było polsko-niemieckie uczucie, była wreszcie silniejsza niż miłość matki do dziecka, która w naszej kulturze jest koroną miłosnej hierarchii. Musiała być rzeczywiście wielka, największa z możliwych sobie do wyobrażenia.

Jest też miłość druga, miłość Miszy do Sońki, wytrwała, przyczajona i ujawniona w dramatycznych okolicznościach. To też miłość bezwarunkowa, zdolna pokonać wielkie upokorzenie, jakim dla młodego mężczyzny musiało  być wtedy i tam przyznanie się do ojcostwa, którego nie było się sprawcą. I ta miłość zaczyna mieć szanse na powodzenie – Misza, który uważany był za  wioskowego awanturnika i podrywacza okazuje się szlachetnym i dobrym człowiekiem, Sonia może z nim stworzyć stabilny związek, bez – z jej strony – szaleńczego wzlotu uczuć, ale szczęśliwy. Kiedy w kluczowej scenie wszystkie osoby dramatu spotykają się, kiedy Joachim staje przed nią, w jej myślach nie ma już tylko radości z tego spotkania, jest coś więcej: szacunek dla Miszy, odpowiedzialność, lojalność. „Nie mogłam wiedzieć, czego chce. Może chce mnie uratować i zabrać ze sobą? Uwolnić? Ale, na miły Bóg, nich mnie nie uwalnia od mego męża na oczach męża, od rodziny na oczach rodziny!”. I zaraz po tym wszystko zostaje zniszczone… Bo w tym układzie szczęście nie było możliwe: giną wszyscy oprócz Sońki, która przez resztę życia trwa na marginesie wiejskiej społeczności przez wszystkich uważana za miejscową szamankę, przez niektórych potępiana za wojenną miłość, przez innych traktowana z obojętnym zrozumieniem. A opowieść o tej miłości i towarzyszącym jej dramatom dojrzewa przez dziesięciolecia w myślach kobiety i tylko czeka na okazję, by się ujawnić.

I taka chwila przychodzi. Do wioski przypadkowo trafia modny reżyser teatralny z Warszawy, ukrywający zresztą przed wszystkimi, że pochodzi z tej okolicy, w której żyje Sońka, że zmienił imię, zmienił nazwisko. Między „złotym młodzieńcem” ze stołecznych salonów i staruszką rodzi się jakieś głębsze, trudne do zdefiniowania porozumienie, a może tylko ona uznała, że już czas najwyższy opowiedzieć, co się ma do powiedzenia, bo śmierć coraz bliżej. Igor zaś od razu, jak tylko zobaczył Sońkę, uległ jej urokowi, zobaczył w niej kogoś, kto przychodzi do niego z innego świata, spoza tej rzeczywistości, w której on żył dotąd. Zobaczył, że „twarz Soni to jest twarz naprawdę, takich twarzy życie już nie lepi, takich twarzy się nie widuje. Bo twarz Soni zstąpiła z ikony…”.  Ona mu więc opowiada swoje życie, on słucha, przeżywa szczerze tę opowieść, ale też kombinuje, jak przerobić ją na przedstawienie, jak pokazać ją w teatrze.

W takich okolicznościach narodziła się struktura narracji Karpowicza. Prowadzona jest ona na trzech płaszczyznach. Pierwsza, „startowa”, to współczesna opowieść o przypadkowym spotkaniu osób z pozornie odległych od siebie światów skutkującym tym, że Igor przyznaje się przed samym sobą do swoich korzeni, że akceptuje to, co wypierał z pamięci i przyznaje, że „staliśmy się jej dziećmi, synami Soni”. Druga – to opowieść Soni, czyli opowieść o czasie wojny, szczęściu wielkim i szczęściu mniejszym, i o wielkim dramacie. Po jej wyrzuceniu z siebie kobieta może spokojnie umrzeć wraz ze wszystkim co do końca określało jej świat – wraz z nią umiera jej pies i także kot. Ale  opowieść została uwolniona, a jej znakiem jest „sukienka poszarpana i zaplamiona jak XX wiek”.

I jest wreszcie trzecia płaszczyzna powieściowej narracji – spektakl. Igor, który stał się Ignacym (ach, te zmiany imion w polskiej literaturze)  przygotował teatralne przedstawienie o Sońce, bo potrzebował poruszającej opowieści, która mogłaby się stać podstawą przedstawienia, bo sam się autentycznie wzruszył słuchając opowieści Sońki, bo nadszedł czas, że to, co szczere i autentyczne stało się znakiem – na przykład – teatralnym, tak jak zresztą wcześniej to co wspominane, pomyślane zostało zamknięte w konwencji języka opowieści. On, jako reżyser przyszłego przedstawienia już w czasie słuchania opowieści „pojął, iż musi zapamiętać więcej nawet, niż Sonia opowiadała, że musi pamięć zaprząc w teatralny lub powieściowy kierat, by siebie ocalić, by wreszcie opowiedzieć jakąś prawdę, zawalczyć o coś”. Najlepiej to widać na przykładzie tego, jak oszczędna opowieść o samobójczej śmierci Miszy przeradza się w teatralną scenę o wielkim rozmachu, z rzutnikami, zbliżeniami twarzy na ekranie, szczegółami, które mają porazić widza.

Karpowicz pokazuje, jak prawda skromnego i ciężkiego życia staje się przypowieścią o uczuciu przełamującym wszystkie bariery i możliwości zbudowania jakiejś transgranicznej ludzkiej wspólnoty. Choć tak do końca nie wiadomo, czy powieściowemu Igorowi-Ignacemu o taką wspólnotę chodzi, czy tylko o „komercyjne” wywołanie wzruszeń. Kiedy konstruuje scenę śmierci Soni nic mu nie pasuje, nic nie jest dość mocne, by porwać widownię i wtedy postanawia użyć modlitwy kadisz. Wie, że to ryzykowne, bo nijak nie wiąże się z opowieścią, że może nawet grozić jego przedstawieniu popadnięciem w kicz, ale zaraz przychodzi refleksja: „czy to ma znaczenie, co wzrusza? Arcydzieło czy szmira? Wzruszenie jest takie samo”.

Tutaj Karpowicz daje nam najtrudniejszego orzecha do zgryzienia. Trzeba by było, dla samego siebie, rozstrzygnąć, czy ten Igor, który stał się na powrót Ignacym i który pewnie nie przypadkowo nosi imię tożsame z autorem powieści, jest tylko cynicznym producentem wzruszeń, czy też rzeczywiście jego wzruszenia są prawdziwe, głębokie? Czy jest szczery, gdy komponując krąg modlitewny spostrzega: „Kogoś brakuje”. I zwraca się do kogoś, do nas, czytelników, czy widzów teatralnych: „Może potrzebujemy właśnie ciebie?”. A jeśli nie jest szczery, czy to coś zmienia – przecież wzruszenia są takie same, niezależnie od tego, co je wywołało, choć nagle, jakby zza grobu pojawia się zdanie Soni: „To wszystko nie moje, zupełnie”, jakby ze zgrozą patrzyła na to, co się wyprawia z jej opowieścią, z prawdą o jej życiu.

Ignacy Karpowicz z tym nas zostawia. Ale kiedy już cała jego powieść za nami, trafiamy na cytat z Tymoteusza Karpowicza (uwaga na nazwisko przywołanego poety): „Przemyśliwa jak z drogi mlecznej zrobić masło./Z krowami mu się nie udało.”

Ignacy Karpowicz: Sońka. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, s. 208

(recenzja opublikowana została w najnowszym numerze „Twórczości”)

(fot. Mariusz Kubik, wikimedia)