Pustkowiak ostro o polskiej prozie

Patrycja Pustkowiak, której książka „Nocne zwierzęta” została właśnie nominowana do nagród literackich Nike i Gdynia specjalnie dla naszego portalu pisze o tym, co ją irytuje w polskiej prozie 

Czego nie lubię w literaturze polskiej? W skrócie rzec by można: wszystkiego. Zdaję sobie sprawę, że moje bezczelne wyznanie – odkąd sama zostałam jej reprezentantką – brzmi co najmniej nieelegancko. A jednak jest bliskie prawdy; przynajmniej wiedziałam przeciw czemu występować.

Po pierwsze: słynny przerost formy nad treścią! To oprócz braku poczucia humoru największa chyba bolączka polskiej literatury. Polskie książki współczesne pisane przez młodych autorów zdają się często być niczym bezzębna dziewczyna, która próbuje przekonać innych do swej urody krzykliwym makijażem. Często próbowałam przez nie przebrnąć i była to katorga. Potrzeba maczety, by wykarczować te strony z męczącego, językowego gąszczu, który nic nie wnosi. Rozumiem, że literatura zawiera się w języku, ale jednak ideałem byłaby sytuacja występowania w niej również minimalnej ilości treści. Może to kwestia wieku piszących? Wydaje mi się, że poza odosobnionymi przypadkami nie należy siadać do pisania przed trzydziestką.

I tu osobista wycieczka: oczywiście sama siadłam do pisania przed trzydziestką! Jestem taka wdzięczna wydawcom, że zignorowali moje dwa poprzednie, niezbyt udane dziełka dzięki czemu dziś, chodząc po ulicy, nie muszę chować głowy w piasek! Inni nie mieli tego szczęścia. Pamiętam, że kiedy pisałam tekst o mało znanych debiutach uznanych dziś pisarzy, większość z nich sypała iskrami z oczu, sycząc: „Nie, nie rób tego! Ta książka nie istnieje!”

Powyższy akapit miał stanowić wprowadzenie do kolejnego problemu: literacka nadprodukcja, falstarty, przedwczesne debiuty. Myślę, że złym policjantem są też często wydawcy, którzy nie pracują z autorem nad jego talentem, nie inwestują w niego i często wypuszczają na rynek niedopracowane, słabe warsztatowo książki w nadziei, że to jakoś samo się obroni. Niestety raczej się nie broni i gdyby do tych książek stosować zasadę „przymykania oka” to chyba trzeba by je czytać z zamkniętymi oczami.

Oprócz złej polityki wydawców samym pisarzom szkodzi chyba ich podejście do sprawy. Może się mylę, ale zaryzykuję tezę, że pole literatury opanowała dziś konstytutywna dla naszych czasów postawa znana z jednego z odcinków programu „Rozmowy w toku”: jeden z przepytywanych przez Ewę Drzyzgę bohater odcinka zadeklarował, że chce być gwiazdą. Gdy dociekliwa prowadząca zapytała przytomnie: „Gwiazdą czego?”, ten odparł z rozbrajającym uśmiechem: „Czegokolwiek!”. Nie wydaje mi się, by było coś złego w egoizmie czy egocentryzmie pisarzy, ale robi się to nieznośne, gdy nie potrafią oni przesunąć tego na jakiś ogólny poziom – z prywatnego zrobić powszechne. W polskiej prozie zdarza się to raczej rzadko.

Poza tym mogłabym długo wymieniać: wtórność (w polskich powieściach nie mogę przeczytać niczego czego już dawno nie przeczytałam w powieściach obcojęzycznych, z tym, że tam było to zrobione dużo lepiej), brak umiejętności opowiadania, tworzenia ciekawych postaci (za to chyba można po części mylić romantyczne podejście do  pisania, chwytanie muz za ogon zamiast rzetelnej, fachowej roboty), słuszność ideologiczna (koniecznie trzeba zapędzić się do któregoś boksu, lewego lub prawego, i uderzać w przeciwnika, niejednoznaczność wymowy, wizji świata, pytania i wątpliwości – to wszystko odległe marzenia), wreszcie – czytając polską prozę często naprawdę można odnieść wrażenie, że jej twórcy wolą pisać niż czytać…

No dobrze, pokrytykowałam i teraz czas na podstawowe pytanie: dlaczego w tekście nie padają żadne nazwiska, dlaczego tak mało w nich konkretów? Cóż, po prostu bardzo chciałam go napisać sytuując się w pozycji pokornego cielaka co dwie matki ssie: wszystkich urazić, ale nikogo nie traktując po nazwisku. Mam nadzieję, że się udało!