Bój o Zabużko

W tygodniku „Do Rzeczy” odrzeczna recenzja Piotra Zychowicza z książki Grzegorza Motyki „Cień Kłyma Sawura” w której jeden z esejów autor poświęca Oksanie Zabużko, laureatce Angelusa za ubiegły rok.  

Oto co pisze publicysta gazety: Chociaż Motyka przyznaje, że rzecz jest napisana zgrabnie, gdy chodzi o warstwę historyczną, włosy jeżą się na głowie. Jest to bowiem apologia OUN i UPA. Kończąc swój wywód Zychowicz konstatuje: Prof. Motyka zapewnił, że nie chce nikogo odstraszyć od czytania książki Zabużko. Mnie jednak odstraszył i skłonił do niewesołej refleksji: w jakich podłych czasach żyjemy, że znalazło się polskie wydawnictwo, które przetłumaczyło i wydrukowało coś takiego?

Tak pisze Zychowicz, który – wydaje się – książki nie zna i nie czytał. Swoją opinię opiera na opinii tego, który przeczytał. Ta meta-recenzja to rzecz w polskiej krytyce charakterystyczna. Mało kto potraf zaryzykować własne zdanie. Lepiej się podeprzeć. Cóż, książka Zabużko ma swoich zwolenników i przeciwników. Jury Angelusa spierało się o jej „Muzem…” dosyć długo. Koniec końców Zabużko Angelusa dostała.

Niemniej jednak każdy z członków jury książkę przeczytał. „Recenzentowi” tygodnika „Do Rzeczy”, polecamy esej Piotra Kępińskiego publikowany na łamach „Nowej Europy Wschodniej” (nr 1, 2014):

 

Nasze oczy szeroko zamknięte

Czy po długich dekadach czytania dzieł Henryka Sienkiewicza jesteśmy w stanie zrozumieć wielką epopeję o historii Ukrainy napisaną dzisiaj przez Oksanę Zabużko – mieszkankę Kijowa, autorkę „Muzeum porzuconych sekretów” za którą w zeszłym roku dostała prestiżowego Angelusa – Nagrodę Literacką Europy Środkowej?

Piotr Kępiński

Czy po „Ogniem i mieczem” (i po wielu dyskusjach toczonych już przez Bolesława Prusa, Wacława Nałkowskiego i Stanisława Brzozowskiego, którzy nieźle przykładali Sienkiewiczowi) nasze nieśmiertelne stereotypy o minionych Kresach i naszej w niej pozornej wielkości ustąpią miejsca innym relacjom, perspektywom i bohaterom, którzy może mniej chętnie patrzyli na Polaków i ich wschodnie aspiracje? I wreszcie, czy nasza zbiorowa wyobraźnia nie została teraz przejęta albo przez pisarzy z sentymentem wracających do minionego albo przez autorów odtwarzających tylko i wyłącznie polską traumę po rzezi wołyńskiej, delikatnie pomijając na przykład inne aspekty polsko-ukraińskiej historii? To dobrze czy źle? Bo przecież zarówno świetna skądinąd „Oksana” (1999) jak i „poniosły konie” (2006) Włodzimierza Odojewskiego, czy dzieła Stanisława Srokowskiego (m.in. „Nienawiść” 2006, „Ukraiński kochanek” 2008, „Zdrada” 2009) to książki, które nie kłamią. Ci pisarze, po prostu opisują pewne wydarzenia ze swojego punktu widzenia, mając do tego absolutne prawo. Tak samo jak Ukraińcy, to trzeba podkreślić. Odojewski proponuje oniryczne wspomnienia a Srokowski w paru opowiadaniach z „Nienawiści” bardzo przejmująco szkicuje wstrząsające wydarzenia na Wołyniu m.in. z perspektywy ośmioletniego chłopca, który za nic nie może zrozumieć dlaczego sympatyczny i doskonale mu znany ukraiński sąsiad w ciągu paru dni zmienił się w potwora.

Właśnie. Ten chłopak niczego nie może zrozumieć, bo zbrodni rozumieć nie sposób, zwłaszcza gdy się ją ogląda tu i teraz. Niemniej jednak dzisiaj patrzymy na te wydarzenia chłodniejszym okiem. I zadajemy sobie pytanie: czy nie jest tak, że Polacy chętniej tylko i wyłącznie siebie widzieliby w roli ofiar tych wydarzeń? Ależ tak. Tylko Polak może być ofiarą. Niemiec? Litwin? Białorusin? Ukrainiec? Wolne żarty. Odmawiamy – nie bójmy się tego stwierdzenia – innym prawa do cierpienia. Nie szukamy też korzeni nienawiści. (Kiedyś na takie tematy porywał się Tadeusz Konwicki, czy z innej perspektywy Tadeusz Różewicz ale dzisiaj niewielu autorów interesuje redefiniowanie przeszłości.)

A byliśmy przecież, w ciągu ostatnich kilkuset lat, tacy dobrzy dla Ukraińców, dawaliśmy im wszystko czego chcieli, mieli wolność i prawa osobiste, szanowani byli jak nikt w Rzeczypospolitej. A tu współczucia brak. Niepojęte. Oni o nas nie chcą pisać. Nie chcą upamiętniać w swojej prozie naszych zamordowanych. Więcej: oni nas pomijają, nie chcą patrzeć na nas naszymi oczyma. Zapominamy, że Ukraińcy mają własne oczy i budują własną pamięć.

Biedni post-szlachcie dziwią się – i to bardzo – kiedy np. w Żółkwi, czy Stryju zostaną niezbyt gościnnie przyjęci. Mam przed oczyma taki obrazek sprzed paru lat. Grupa ludzi, w średnim wieku, wychodziła z cerkwi żółkiewskiej kiedy dwóch dziadków w ukraińskich koszulach głośno za nimi splunęło. Usłyszeli język polski. Młodzi próbowali z nimi rozmawiać. Nic z tego. Dziadkowie siedli na ławeczce i kontynuowali rozmowę. Każdy poszedł w swoją stronę.

Nieświadomi ran jakie zadawała Polska dziwimy się zbyt wielu rzeczom, które z ukraińskiej perspektywy wyglądają zupełnie inaczej. Autor „Potopu” wyidealizował Polaków a myśmy mu uwierzyli, że tacy kolorowi, prawi i piękni jesteśmy. I nikt nie powinien o nas źle myśleć, bo dobro zawsze było po naszej stronie.

Cóż, wystarczy obejrzeć relacje telewizyjne z obchodów Święta Niepodległości w Warszawie, żeby zobaczyć fajną polską gębę. Nasza tolerancja rzuca wtedy błyskotliwe petardy w stronę rosyjskiej ambasady. W Wilnie przed zeszłorocznym meczem Lecha z Żalgirisem na ulicach można było słyszeć wycie „Polskie Wilno”. W Poznaniu kibice na stadionie rozwiesili transparent „Litewski chamie klęknij przed polskim panem”. Tak jest dzisiaj. W niedalekiej przeszłości również nie byliśmy aniołami pokoju.

A przecież chcielibyśmy wiedzieć siebie zupełnie inaczej. I kto wie? Może właśnie to post-romantyczno sentymentalne spojrzenie tak bardzo irytuje nie tylko Ukraińców ale także i Litwinów i Białorusinów, którzy zaczynają budować swoje własne mitologie narodowe odzierając do kości nasze. W 2008 roku w Polsce ukazała się znakomita książka Ihara Babkou „Adam Kłakocki i jego cienie” będąca w moim przekonaniu próbą postmodernistycznego naszkicowania „widmowej” historii jeżeli nawet nie Białorusi to całego wschodniego regionu byłej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Ta wizja przeszłości, która kryła się tylko w literaturze była świadectwem niezwykle poruszającym. Babkou szukał tzw. lepiszcza łączącego przeszłość białoruską z polską i żydowską ale też i ukraińską. I odnajdywał je w poezji i postaciach, które na nowo pobudzał do życia bądź je wymyślał.

Oksana Zabużko poszła zupełnie inną drogą. Wydaje się, że niezupełnie ponowoczesną i nie do końca pop-kulturową.

Kiedy Odojewski pisał o przeszłości reanimując paradygmat romantyczny i jego mity, kiedy Srokowski poszedł stylem reportażowym, a Babkou tropem poetyckim, Zabużko zdecydowała się odkurzyć zapomnianą epopeję nasycając ją nowoczesnym spoiwem. Bo przecież „Muzeum porzuconych sekretów” nie jest epopeją w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. To raczej epopeja a rebours, z anty-bohaterami, przewrotną historią i groteskowymi wydarzeniami. Fikcja miesza się tutaj z rzeczywistością, historie błahe przeplatane są dramatami i ludzkimi tragediami. Pomieszanie z poplątaniem? Zupełnie, nie.

To epopeja XXI wieku. I miała zapewne Zabużko świadomość, że ukraińskiej historii prawdopodobnie nie da się dzisiaj opisać inaczej.

A jedyny problem jaki miała do rozwiązania związany był z obiektywizmem. I nie chodzi mi nawet tutaj tylko i wyłącznie o relacje Ukraińców z Polakami, Rosjanami, czy Niemcami. Ale także o historie ukraińsko-ukraińskie (ocena UPA, współpraca z Niemcami).

Pozornie wszystko powinno być proste, bo przecież „Historia testis temporum, lux veritatis, vita memoriae, magistra vitae” (Historia jest świadkiem czasów, światłem prawdy, życiem pamięci, nauczycielką życia) jak chciał Cyceron. Problem w tym, że mało prawdy w tym stwierdzeniu a nazbyt wiele idealizmu, który skonfrontowany z rodzącymi się w wieku XIX nacjonalizmami nie wytrzymuje próby a piękno tego zdania pozostaje tylko pięknem estetycznym bo pozorna prawda historii widziana wieloma oczyma staje się historią nieoczywistą, często politycznie wykorzystywaną, zniekształcaną czy wręcz wykoślawianą.

Wystarczy sięgnąć chociażby po „Łaskawe” Jonathana Littella (2006, WL 2008), żeby ukraińską historię zobaczyć z jeszcze innej strony. Oto główny bohater tej wielkiej – również epopei – oficer SS, Maximilian Aue podczas pewnej rozmowy z przyjaciółmi zauważył dziwne plakietki ze słowikiem na ramionach niektórych żołnierzy.”Proszę wybaczyć moją niewiedzę, ośmieliłem się zapytać, gdy usiedliśmy, ale co to za odznaka? – To emblemat Nachtigall odpowiedział Weber, specjalnego batalionu Abwehry, złożonego z ukraińskich nacjonalistów z Zachodniej Galicji.” Następnie rozmowa zaczyna się zmieniać, by po pewnym czasie jej głównym tematem stał się Bandera. „Kto? Bandera? Jest terrorystą i terrorystą zostanie. Ma duszę terrorysty. Zresztą dlatego właśnie ci narwańcy tak go uwielbiają…To fanatyk, marzy o Wielkiej Ukrainie od Karpat po Don. Twierdzi, że jest kolejnym wcieleniem kniazia Dymitra Dońskiego…”

Niemcy siedząc w kantynie kpią z Ukraińców cały czas, przygotowując się do ataku na Kaukaz. Traktują ich instrumentalnie, wysyłając na egzekucję, karząc za to, że nazbyt brutalnie traktują Żydów.

A więc, piekielnie trudne zadanie miała autorka „Badań terenowych na ukraińskim seksem” przystępując do tej pracy. I nawet nie to jest ważne, że „w literaturze ukraińskiej czy europejskiej nie została wypracowana spójna narracja historyczna” – jak napisała sama Zabużko, bo ona nigdy nie zostanie wypracowana ale fakt, że autorka porwała się na historię bolesną, wielostronną i wielowymiarową.

Oczywiście, najważniejsi dla niej są sami Ukraińcy. Wszystkie inne narody są na marginesie tej opowieści. Zabużko przeprowadza terenowe badania, tym razem nad ukraińskim rozumieniem przeszłości i przynależności do państwa. Rozmawia z ludźmi, którzy dotknęli traumy II wojny a potem zaczyna ją przetwarzać.

A „Muzeum porzuconych sekretów” to w istocie opowieść kijowskiej dziennikarki Daryny Hoszyńskiej, lwowskiego antykwariusza Adriana Watamaniuka i żołnierza UPA Adriana Ortyńskiego, w tle mamy osobną historię znanej artystki Władysławy Matusewicz. Wszystkie te postaci wywodzą się z różnych pokoleń. – Nie wiedzą – jak mówiła na spotkaniu autorskim w Białymstoku Oksana Zabużko – że należą do jednej rodziny”.

Czyli nie mają zielonego pojęcia o sprawach podstawowych. Nieświadomość rządzi ich światem. A przecież wszystko co najważniejsze ukryte jest w ziemi sugeruje Zabużko, wszystko leży zapomniane pod warstwą asfaltu. Zapomniane nie znaczy jednak, że utracone na zawsze bo historia ma to do siebie, że czasami płata nam figle i sama wychodzi z szafy – albo ze zbiorowej mogiły – „Babi Jar, […] w latach pięćdziesiątych wyasfaltowali – zbudowali tamę i przez dziesięć lat zalewali największe na świecie ludzkie cmentarzysko cementową pulpą z pobliskiej fabryki, żeby żaden ślad nie ocalał. Jeszcze stadion z estradami pod tańce na wierzchu otwarli – w 1961 tamę przerwało i piętnastometrowa góra lawiny błotnej w pół godziny zmiotła z powierzchni ziemi całą dzielnicę, grzebiąc pod sobą setki ludzi…”.

– To metafora pamięci, pamięci narodowej, w ogóle historii – twierdzi autorka. – Najważniejsze dla mnie jest to, że „Muzeum…” to powieść o miłości i śmierci, o życiu. I o tym, co w życiu jest najważniejsze – trud bycia sobą, który trwa nieustannie, pomimo zmiany dekoracji historycznych.

Główne postaci powieści, są rzecz jasna fikcyjne. Wydarzenia historyczne już absolutnie nie.

Te dalekie od taniego sentymentalizmu i idealizacji opowieści obejmujące historię Ukrainy od początków XX wieku po Pomarańczową Rewolucje składają się na książkę, która nieustannie intryguje i odkrywa się na nowo. Razem z bohaterami przemieszczamy się z jednego końca kraju na drugi, widzimy wschód Ukrainy, innym razem jesteśmy we Lwowie, chodzimy po Kijowie, czy Drohobyczu.

Nie ma tutaj jednak tęsknoty za przeszłością, którą doskonale znamy chociażby z powieści Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy” (1942) a o której Józef Czapski, pisał w liście do Jerzego Stempowskiego: „Wierz mi ta książka nad którą z Marysią jak stare osły płaczemy, zostanie i będzie świadczyć o tamtej Atlantydzie.” Nawet Czesław Miłosz pisał o niej peany: „W powieści Czarnyszewicza są „Krzyżacy”, „Potop”, i „Pan Tadeusz” równocześnie.”

Dlaczego w „Muzeum porzuconych sekretów” nie ma tak wielkiej tęsknoty za utraconym światem? A dlatego, że Ukraińcy swojej prawdziwej XIX i XX-wiecznej Atlantydy nie mieli, również za sprawą Polaków. Ich Atlantydą byli ludzie, którzy znikali w obozach, umarli z głodu, albo wcielani do różnych wojsk tracili swój język i swoją tożsamość.

Niech więc nas nie zdziwią wyznania Adriana Ortyńskiego, który o Polakach nie mówił inaczej niż „wściekłe psy”: „to wiedział na pewno, od zawsze, od tamtego dnia z dzieciństwa, kiedy przybyli ułani, wywlekli jego tatę z przedsionka cerkwi, zarzucili mu riasę na głowę, jeden dosiadł taty jak konia, a dwaj inni poganiali nahajkami i krzyczeli: Niech żyje marszałek Piłsudski! – Polacy to wściekłe psy, które trzeba zabijać od pierwszej kuli…”

W ukraińskim świecie ułani nie „przybywali pod okienko” i nie pukali do panienki, przyjeżdżali w nieco innym celu. Czytając książkę Zabużko i porównując ją z utraconym kresowo-polskim światem warto pamiętać o drugiej stronie medalu. Nasz wspólny mianownik obejmuje utracone dworki, pastelowy świat ogrodów (Maria Janion w filmie „Bunt Janion” (2005) Agnieszki Arnold wspomina piękne podwileńskie nasturcje), rzezie i wywózki. Ukraiński świat jest prawie taki sam, z tą różnicą, że ofiarami w rozumieniu dzisiejszych mieszkańców Lwowa i Kijowa nie byli Polacy tylko Ukraińcy. A przedwojennych nasturcji – zdaje się, że nikt nie pamięta.

„Spuścizna Polski – to ona swoim dwudziestoleciem rządzenia nami z pogardliwą, przez zęby cedzoną pewnością, że Rusini to nie ludzie, a „kabany”, wyhartowała nas jak dobrą siekierę, wyuczyła odpowiadać symetrycznie tym samym… Ale Polska upadła, na zawsze wynosząc się z tych ziem, i upadła hitlerowska Rzesza, która przyszła tak samo uzbrojona w ślepą do nas pogardę jako do nieludzi, Untermenschów, i przyszli Moskale, dla których ludzie już w ogóle nie istnieli – swoich obracali w proch tak samo bezwzględnie, jak obcych – dziesiątki armii i setki plemion przeszły przez Ukrainę…”

To znaczący fragment tej epopei, który jednoznacznie wskazuje na korzenie nienawiści i wściekłości. I w tych słowach należy szukać wytłumaczenia dlaczego polskie i ukraińskie obrazy literackiej przeszłości są tak bardzo od siebie odległe i ciągle nie mogą ze sobą współistnieć.

Chociaż, już sam fakt, że Zabużko się w Polsce wydaje – „Muzeum porzuconych sekretów” nie jest przecież jej pierwszą książką publikowaną u nas, wielką karierę zrobiły jej „Badania terenowe nad ukraińskim seksem” (1996, WAB 2003) – powieść, która zdradzała wielki talent narracyjny autorki z Kijowa, następnie ukazał się zbiór opowiadań „Siostro, siostro” (2003, WAB 2007) – jest faktem znaczącym. Nie przypominam sobie żadnej negatywnej recenzji. Po wręczeniu Angelusa Leszek Bugajski w „Newsweeku” napisał: „Coś czuję, że po sąsiedzku wyrasta nam kandydatka do nagrody Nobla.”

Już w „Badaniach…” można było zaobserwować jak pisarka potrafi bawić się stereotypami, jak bardzo pociąga ją definiowanie na nowo ukraińskich tematów, które zawsze łączy z wątkami ponadczasowymi. Bo przecież owa wojna świata męskiego i kobiecego, ta „postkomunistyczna psychoanaliza analiza” uznawana przez niektórych krytyków za pierwszy manifest ukraińskiego feminizmu wybrzmiała w „Badaniach…” zupełnie fantastycznie a „Muzeum porzuconych sekretów” to jej pogłębiona kontynuacja. Jedynie akcenty zostały nieznacznie przestawione. Bo najnowsza powieść Zabużko wydaje się być bardziej polityczna i głębiej zanurzona w bieżącej rzeczywistości, w przeciwieństwie do „Badań…” których akcja rozgrywała się głównie na poziomie psycho-socjologicznym aczkolwiek równie ważne były tam rozważania nad naturą post-komunistycznego pseudo-maczo.

Jednak tak jak „Badania…” odrywały się jednak od metaforycznego miasta rodzinnego i dryfowały w kierunku uniwersalnych uogólnień, tak „Muzeum…” wraca do miasta ale jako do narodowego mitu wyrzuconego na margines historii.

Ciekawie swoje zainteresowania podsumowała sama Zabużko w rozmowie z Łukaszem Saturczakiem (www.dwutygodnik.com): „Już od jakiegoś czasu centralne staje się prowincjonalne. Czytając książkę Houellebecqa („Mapa i terytorium” 2010, WAB 2011), ciągle widziałam podobieństwa do mojego „Muzeum porzuconych sekretów” – w wątkach, tematach, a nawet w końcowej wizji roślinnego świata pożerającego miasto. Milorad Pavić mówił: Nie mam biografii, mam tylko bibliografię. Oczywiście brzmi to banalnie, ale ma też głębsze znacznie. Książek się nie pisze, raczej się nimi żyje. Powieść cię zmienia, wnosi do twojego życia nowe historie, sytuacje, bohaterów. To, co dostaje czytelnik, jest tylko namiastką, bo przecież za tym się kryje siedem lat – jak w wypadku „Muzeum porzuconych sekretów” – bardzo intensywnego życia”.

Zabużko przez siedem lat żyła również życiem bohaterów niezupełnie anonimowych bowiem, żeby stworzyć ramy epopei z powodu braku ukraińskich publikacji historycznych spotykała się na rozmowach z weteranami – świadkami i bohaterami tragedii lat czterdziestych. „Bez ich udziału ta książka nigdy by nie powstała…” – napisała.

W tej metodzie, w przypadku Zabużko, nie ma niczego dziwnego. Już w „Badaniach…” ironicznie pisała o wszechmocy pisarza: „Pragnienie bycia autorem – tworzenia – to zakusy na boże prerogatywy. Bo nikt z nas w rzeczywistości nie tworzy, panie i panowie – pamiętamy wszyscy przykład na twórcze myślenie ze szkolnego podręcznika do psychologii – syrena, pół kobieta, pół ryba – co za ubóstwo, jeśli się zastanowić, jaka rzeźnicka fantazja – kawałek stąd, kawałek stamtąd, zlepić razem – i pysznić się: oto twórczość! A ex nihilo – nie próbowaliście?”

Realne wspomnienia tworzące tę opowieść to kolejny element mozaiki z której zbudowane jest „Muzeum…” I jeszcze jedna rzecz: język. Pomijając warstwy historyczne, współczesne, ciekawe fragmenty tej książki dotyczące ukraińskiej rzeczywistości medialnej, to on tworzy atmosferę i sprawa, że nawet o sprawach tragicznych czytamy z wypiekami na twarzy. Zabużko – jak już wspomniałem nie epatuje sentymentalizmem, ale co chyba ważniejsze ucieka od brutalnego naturalizmu, którym nacechowana były „Łaskawe” Littella. Wystarczy sięgnąć, chociażby po opis zrównanych wsi łemkowskich by to zrozumieć: „…W nocy wył wiatr, żałośnie świstał w szczelinach, jakby to płakały pędzone nad ziemią gromady dusz potępionych. Potężne świerki nad wejściem do kryjówki groźnie machały łapami na wszystkie strony, zgarniając powietrze, i Adrianowi przez moment zdało się, że to dziesiątki rąk z trzaskiem rozsuwają gałęzie, przedzierają się przez las i w wyciu wichru zwidziały mu się, dalekim echem, obce pojękiwania i szczekanie psów. Ale to był tylko wiatr – łem witer, jak mawiali przybyli z Zakerzonia Łemkowie; błądzili przez całe lato po opustoszałych ziemiach, wśród spalonych przez Polaków wsi, gdzie tylko zdziczałe koty wybiegały ludziom na spotkanie, i wierzyli, że powietrze umie przechować wybrzmiałe głosy – zapewniali, że wiatr nieraz przynosił wraz zapachem pogorzeliska szum ludzkiej gromady…”

I jeżeli komukolwiek zabraknie w tym opisie symetrii, przypomnę: ból nie jest symetryczny. A znieważeni żyją z wyrwanymi sercami, których potem wytrwale szukają, żeby nie znaleźć, nosząc w sobie krzywdę jak pochodnię.

Ukraińcy i Polacy to narody solidnie pocięte przez los. I te pochodnie niosą do dzisiaj bardzo wysoko. W Warszawie co roku przypomina się ile ludzi zginęło podczas okupacji. Kiedy w okolicach jakichkolwiek świąt państwowych czy religijnych czytam gazety albo oglądam telewizję widzę Polaków na piedestale cierpienia i bohaterstwa. Niech będzie. Przydałaby się jednak szersza perspektywa. Nie żyliśmy w izolacji. Ale o Wielkim Głodzie, kolektywizacji, czy paszportyzacji wspomina się w mediach bardzo rzadko.

Wydaje się, że Oksana Zabużko napisała książkę, która powinna wstrząsnąć Polakami, winna wreszcie nam dać do zrozumienia, że konieczne jest inne spojrzenie na historię, że niecały Lwów śpiewał piosenki po polsku, cieszył się z niepodległości i wiwatował na cześć armii Hallera.

I Zabużko spróbowała odmalować te niepodobieństwa. I chociaż dla wielu Polaków ale także i dla Ukraińców to ciągle za mało (barbarzyńców po obu stronach trzeba nazywać barbarzyńcami – usłyszałem podczas prywatnej dyskusji w Kijowie, a kolaboracji nie należy idealizować), to myślę, że „Muzeum…” doskonale wpisało się w wielką debatę o historii w literaturze jaka się właśnie na naszych oczach toczy.

Bo faktycznie Europa odkrywa przeszłość na nowo. I na nowo ją definiuje. Wystarczy spojrzeć na literaturę austriacką (Martin Pollack, Karl-Marcus Gauss), francuską (Jonathan Littell) czy także polską (Szczepan Twardoch).

Odstawiamy zatem na półki powieści Henryka Sienkiewicza i Aleksandra Dumas, zaczynamy je traktować z przymrużeniem oka. Na scenę wchodzą anty-bohaterowie, pokiereszowani, mniej dumni, pozbawieni dystynkcji i mundurów. Zaczynamy, powoli rzecz jasna, widzieć historię gołym okiem. Albo okiem innym, do tej pory nie zauważanym. Albo zapomnianym.